Podobno Europa jest na mundialu w odwrocie, co obwieszczono nawet przy ladzie FootBaru. Bo poległa Hiszpania, bo poległy Włochy, bo poległa Portugalia, bo poległa nawet Anglia, choć przez nikogo o zdrowych zmysłach nie traktowana w kategorii medalowego pewniaka. Bo Urugwaj, bo Meksyk, bo Chile. Bo USA i Kostaryka. Bo w RPA w 1/8 finału było więcej drużyn nieeuropejskich.
Tylko co z tego, skoro cztery lata temu wszystkie miejsca na podium okupywał Stary Kontynent?
W XXI wieku tylko Brazylia i Urugwaj osiągnęły na mundialach co najmniej półfinał. Więcej – ostatni medal dla Ameryki Łacińskiej, wyłączając „Canarinhos”, był dziełem Argentyny. W… 1990 roku. Jedynym, który z obecnych bohaterów dobrze pamięta tamte czasy, jest 43-letni dziś Faryd Mondragon, który mógłby być ojcem Thomasa Müllera.
Europa nie upada, tylko – wskutek losowania – dokonała selekcji naturalnej i wyeliminowała plankton. Holandia – Hiszpanię. Niemcy - Portugalię. Belgia – Rosję. A jest jeszcze głodna sukcesów Francja. Poza tym, istnieje spora szansa, że w ćwierćfinale wystąpi pięć staro kontynentalnych ekip. Czyli ponad 50 % całego zestawu.
Europa coraz słabsza? Zmierzch? Upadek? Daj Boże wszystkim takie upadki, to nikt nigdy nie będzie chciał wstać.
Poza tym, jak pisałem wcześniej, Europa i tak wygra. Zwycięży jej styl, zaadaptowany i zasymilowany przez południowoamerykańskie drużyny. Pierwotny latynoski futbol umrze wraz z ostatnim dryblingiem Ronaldinho. Z finałową szarżą Giovaniego Dos Santosa. Później zostanie tylko automatyzm Messiego i żelazna defensywa Brazylijczyków.
***
Podobno ogień grecki zakończył swój żywot wraz z murami Konstantynopola. Nieprawda. Po prostu odrodził się w innej formie. Śmiercionośnym napalmem, mogącym zadawać obrażenia równie łatwo przeciwnikom, jak i sobie, jest Luis Suarez. Idealny przykład broni obosiecznej. Cztery lata temu słynnym zagraniem ręką przetarł Urugwajowi drogę do ostatniej czwórki, by jednocześnie wskutek tego pozbawiać potem drużyny jakieś 30 % wartości, niemal skazując ich na porażkę z Niemcami u bram wielkiego finału. Teraz człowiek o dwóch twarzach pokazał jasne oblicze, strzelając decydującą o wyjściu z grupy bramkę, ciemną stronę eksponując zaś niewytłumaczalnym aktem głupoty w postaci ataku na Giorgio Chelliniego.
I znów, triumf może okazać się pyrrusowy. Bezzębny Urugwaj może bez Suareza tylko chwilowo dyskontować zwycięstwo nad Włochami. Co prawda jest Edinson Cavani, lecz bez swojego liverpoolskiego kompana napastnik PSG jest przygaszony, a Diego Forlan, król poprzedniego mundialu, stracił boskie przymioty. Obecnie to gracz chyba zbyt sfatygowany i wypalony, żeby raz jeszcze przywdziać przyduże już szaty lidera.
Paradoksalnie, najwięcej na czteromiesięcznej karze Suareza zyska Brendan Rodgers. Straci na kilka meczów swojego asa, jednak chwila umysłowego zaćmienia jego podopiecznego dała mu niemal stuprocentową pewność, że „The Reds” na zbliżający się sezon nie stracą swojej broni masowego rażenia, która dotąd raziła także, i to nie raz, również ich samych. Lecz taka jest cena za posiadanie futbolowej wersji greckiego ognia.
***
Słyszę: co za kretyn z Lavezziego! Jak tak można! Co on sobie wyobraża! Zbierałem te opinie wracając z pracy. Układałem sobie w głowie straszliwą wizję podburzonego gracza, ciskającego bidonem w trenera. Otwieram drzwi, gramolę się na fotel, klnę na wolno otwierającego się laptopa. Włączam vine’a z tą scenką. I co widzę? Wycieńczonego zawodnika, który niedbale poruszył pojemnikiem i kilka kropel spadających na nieświadomego Sabellę. Część mówi, że selekcjoner pierdoła. Że niby daje sobą pomiatać. Ja dostrzegam skupionego starszego pana, przeżywającego coś, co pisarze nazywają „szałem bitewnym” – stanem kompletnej alienacji na zewnętrzne bodźce, w którym jedynym wymiarem jest bitwa. Tutaj – boisko. I instrukcje, jakie przekazuje jednemu on z żołnierzy. Pardon, piłkarzy.
Zresztą, po tym domniemanym „ataku”, zawodnik dalej słuchał wskazówek trenera. I powinni ich słuchać wszyscy kadrowicze „Biancocelestich”, ponieważ Sabella podarował swoim rodakom Świętego Graala – odblokował w reprezentacji Leo Messiego. Nie udało się to Jose Pekermanowi, Alfio Basile, Sergio Batiście. Nawet Diego Maradona, piłkarski ojciec Leo, nie umiał wydobyć z niego choćby drugiej części potencjału, zarezerwowanej jakby na wyłączność tylko FC Barcelonie. Odczarował go dopiero człowiek zwany „El Mago”, pod wodzą którego napastnik zdobył 25 goli, ponad połowę ze swojego rozpoczętego w 2006 roku łupu bramkowego. Sabella nominację selekcjonerską otrzymał niecałe trzy lata temu.
Jeśli dalsza współpraca duetu będzie równie efektywna i przyniesie złoto na, nieprzyjaznej Argentyńczykom, brazylijskiej ziemi, „El Mago” prędko zmieni przydomek. Na „El Emperador”.
***
Kolejne określenie się dewaluuje. W dzisiejszych czasach mamy wysyp „legendarnych” piłkarzy, „niesamowitych” goli, czy – szczególnie na naszym podwórku – „wybitnych” reprezentantów. Teraz z kolei dowiadujemy się, że prawdopodobnie odchodzący z angielskiej kadry Frank Lampard oraz Steven Gerarrd to ostatnie, nie licząc Wayne’a Rooneya, relikwie „Złotego Pokolenia”. Tego, którego historyczny krąg otworzyli i zamknęli Niemcy, najpierw pokonani 5:1 w 2001 roku, dziewięć lat później zaś miażdżący Wyspiarzy w stosunku 4:1. Przez ten czas „Trzy Lwy” reprezentowały wybitnie jednostki takie jak Rio Ferdinand, John Terry, Ashley Cole, David Beckham, Michael Owen, czy wspomniany wyżej tercet. Na papierze tygrys, w rzeczywistości potulny kotek. Zbieranina tych indywiduów nigdy nie stała się prawdziwą drużyną. Co więcej, chociaż przymiotnik „złote” odnosi się do obfitości dobrych piłkarzy urodzonych w niewielkim odstępie czasu, to również jego konotacja wskazuje na kolor medalu. Żadne z innych nowoczesnych złotych pokoleń nie jest pod tym względem tak jałowe. Ani francuskie, ani hiszpańskie, ani włoskie, ani niemieckie. Ani nawet nigeryjskie, z bohaterami dzieciństwa w osobach Jay-Jaya Okochy, Daniela Amokachiego czy Nwankwo Kanu, mogące pochwalić się chociaż olimpijskim złotem.
Anglicy podczas dziewięciu tłustych (kadrowo) lat nawet nie śmierdzieli złotem, czy choćby brązowym medalem, zachodząc najwyżej do ćwierćfinałów wielkich imprez. Mit o potędze okazał się tylko marzeniem. Snem, który zawsze o tej samej porze, w okolicach finałowej ósemki, przeradzał się w koszmar. W Anglii jedynym prawdziwym złotem pokoleniem są chłopcy Alfa Ramseya, którzy w 1966 roku, po plecach Tofika Bachramowa, wspięli się na piłkarski Olimp. Dziś to majestatyczni starcy lub bohaterowie niebiańskich muraw, a ich triumfy są z futbolowej perspektywy odległe tak, jak dla Polaków bitwa pod Chocimiem. Albo mundial w 1974 roku.
***
Cudze chwalimy, swego nie znamy. Fabio Capello, najsowiciej opłacany selekcjoner globu, ma na mundialach tyle samo zwycięstw, co nasz Paweł Janas. A do tego Janosik nie prowadził ani Anglii, ani nawet Rosji.