PoGADAJmy o mundialu (1). Trudna miłość do mistrzostw świata

sedzia_chorwacja

Od mundialu wolę mistrzostwa Europy. Przez jakieś 3 lata i 364 dni między turniejami. Normalnie, uważam obecną formułę turnieju za zbyt rozciągniętą. Skomercjalizowaną. To cyrk, gdzie stale rosnąca liczba uczestników i płynące z tego profity mają przykryć coraz niższą jakość. Mistrzostwa świata stały się turniejem, który na poważnie zaczyna się od 1/8 finału, wcześniej stanowiąc rząd worków treningowych dla europejskich i południowoamerykańskich ekip. Z nielicznymi wyjątkami.

ligatyperów

Im robiłem się starszy, tym mistrzostwa Europy zdawały mi się coraz bardziej sensowne. Równy, wysoki poziom. Emocje od pierwszego do ostatniego spotkania. Nierzadko, jak choćby podczas dwóch ostatnich Euro, wypadała grupa tak mocna, że jej skład mógłby spokojnie wypełnić półfinał. Jak dziecko, dałem się jednak porwać globalnej atmosferze. Atmosferze święta futbolu. W przededniu mundialu w RPA oraz przed polsko-ukraińska imprezą nie czułem ekscytacji. Teraz na nowo odżyłem. Pierwszy raz chłonąłem wszelkie informacje na temat imprezy. Korespondencje, filmy, zapowiedzi. Pożeram każdą garstkę newsów, jak zakopany gdzieś na dnie szafy skarb kibica mundialu ’98, gdzie za największą gwiazdę Anglików uznano…Davida Seamana. Powraca magia dzieciństwa, kreślona przez multikulturowość. Drużyny o odmiennym stylu, tworzące złudzenia, że ktoś spoza europejsko-południowoamerykańskiego tandemu będzie się liczył. Kibice, święcie w te złudzenia wierzące, nie na darmo przecież podróżujący kilkaset albo więcej kilometrów za ulubieńcami.

Pomyśleliście kiedyś, jak ciężkie życie muszą mieć najwierniejsi fani Australii?

Boję się jednak, że to uczucie odfrunie, gdy nadciągną mecze typu Japonia – Ekwador.

***

To chyba magia samej Brazylii. Anglia to ojczyzna futbolu, ale Kraj Kawy można śmiało uznać za jej stolicę. Nie na darmo portugalska kolonia ma w swoich gablotach najwięcej Pucharów Świata. Według mnie, organizacja mundialu powinna przypadać krajom o głęboko zakorzenionej piłkarskiej tradycji. Nie żadnym Rosjom ani Katarom. Żadnym RPA. Ani nawet Koreom czy USA. Święto futbolu powinno odbywać się w miejscu, gdzie piłka nożna traktowana jest jak świętość. Nie jako ciekawostka lub bankomat dla FIFA. Być może właśnie zaczął się przed nami ostatni prawdziwy mundial. Wybrany ze względów historyczno-sportowych, nie stricte finansowych. Potem będziemy obserwować tylko przetargi. Lub, dokładniej – licytacje. Najprawdopodobniej zakulisowe.

To będzie wyjątkowy mundial nie tylko z przyczyn sportowych. To również starcie zaślepionych futbolem maniaków z piłkosceptykami. Zwykłymi ludźmi, dla których mistrzostwa to objazdowy cyrk mający zasłonić rzeczywiste problemy. Krąży po Internecie dosadny obraz, na którym głodne dziecko otrzymuje do zjedzenia piłkę. Daje do myślenia bardziej niż najwspanialsze widowisko na murawie.

Pierwszy raz od 1978 roku polityka odgrywa tak ważną rolę w mundialowej scenerii. Z tym, że w Argentynie ten bunt był raczej jednostkowy, jak na przykład bojkot Johana Cruyffa. Teraz natomiast na barykady poszły masy. Ich nie da się bagatelizować. Turniej w Kraju Kawy urósł do miana starożytnych igrzysk mających przysłonić biedę. Od gladiatorów Scolariego zależy, jak długo pociągną sportowy karnawał zamazujący problemy codzienności.

***

Brazylii nie potrzeba dopingu zewnętrznego. Mają za sobą rzeszę rodaków i, jak się okazało, przychylność sędziego. Lub jego strach przed nadepnięciem gospodarzom na odcisk. Na jedno wychodzi. Powróciło widmo mundialu w Korei i Japonii, gdzie ściany nie tylko pomagały, ale zmieniały bieg wydarzeń. Yuichi Nishimura wyświadczył jednak Canarihnos niedźwiedzią przysługę. Po skandalicznej decyzji japońskiego arbitra, Kraj Kawy z pewnością straci uznanie neutralnych kibiców. Teraz doping niezdecydowanych i obojętnych skieruje się na każdego przeciwnika Brazylii, ktokolwiek by nim nie był. Drużyna Scolariego wykonała jednak poważny krok do odzyskania tytułu. Ruszył efekt lawiny, która być może wcale nie będzie potrzebowała już pomocy z zewnątrz.

Pierwszy mecz determinując cały turniej. Tak, jak pierwsze starcie w sportach walki, co wiem z autopsji. Przegrana na starcie ociera ze złudzeń marzenia o złocie. Wpadasz w huragan baraży, który, w najlepszym razie, daje brąz. Oczywiście, w futbolu, przy systemie grupowym, początkowa klęska żadnych szans nie odbiera, jednak po takim początku wpada się w pewien baraż. Baraż psychiczny. Rdzewieje tarcza wykuta przedmeczowa motywacją. Rozpada się się mur nieomylności zbudowany na szeroko pojętym team spiritu. Dopada uczucie śmiertelności. Każda zadana rana zdaje się być zagrożeniem życia, czytaj – mundialowego bytu.

Nie ma przypadku w tym, że tylko raz przyszły mistrz świata przegrał na starcie. Hiszpania, cztery lata temu. Jeden przypadek w 84-letniej historii imprezy. La Furia Roja utrzymała się na powierzchni, być może dzięki rywalowi w drugim spotkaniu – przestraszonemu, słabiutkiemu Hondurasowi. Teraz, po wpadce z Holandią, na podopiecznych Vicente del Bosque nie będą czekać kamraci Osmana Chaveza, lecz Chile – ekipa mająca sportowe argumenty by dobić krwawiącą w narożniku ofiarę.

Zresztą, kto jak nie my może coś wiedzieć o falstartach i jego skutkach? Setki tysięcy, może nawet miliony dzieciaków urodzonych na przełomie lat ’80/90 niejako dorastały z tym. Do Korei i Japonii jechaliśmy po złoto. Przynajmniej według złotoustego Jerzego Engela. Marsz po Puchar Świata miał rozpocząć się z rana, bo o takich porach docierał sygnał z Dalekiego Wschodu. Mimo tego, w całej Polsce,  również na świetlicy elbląskiej szkoły nr 12 przy ulicy Zajchowskiego, tłumy hipnotycznie wpatrywały się w telewizor. Nie wykluczam, że 90 minut później z ust co najmniej kilkunastu szkrabów po raz pierwszy w życiu wymsknęło się „kurwa”. Porażka z Koreą bolała bardziej niż jakakolwiek klęska na boisku w przerwach między lekcjami. Ówczesne telewizyjne gadające głowy próbowały mamić publikę o drugiej szansie, meczu o wszystko, pechowym falstarcie. My wiedzieliśmy swoje. Dziecięce umysłu potrafią nieraz trzeźwiej i prościej oceniać sytuacje niż dorośli. Skoro zatańczył z nami Hwang-Sun Hon, to zatańczy tym bardziej Luis Figo. Pomyliliśmy się. Zakręcił nami Pedro Pauleta. Krył go Tomasz Hajto, wielki atleta.

Niby zanotowaliśmy wtedy pierwszy od 16 lat awans na wielką imprezę. Z drugiej strony – azjatycki mundial jednocześnie rozpoczął szereg klęsk. I tak już od 2002 roku. Mecz otwarcia. Mecz o wszystko. Mecz o honor. O ile oczywiście się zakwalifikujemy.

Pamiętam, że kilku odważniaków po finale obcięło się nawet „na Ronaldo”. Tego brazylijskiego, który ponad dekadę temu straszył bramkarzy rywali nie tylko prawą nogą, ale też fryzurą odznaczająca się trójkątem na środku łysej głowy. Ponoć paru fryzjerów zbankrutowały przez pozwy sądowe wniesione przez spanikowane taką modą matki.

Może tego brakuje Canarinhos? Symbolicznego trójkąta? Jakieś elementu szaleństwa. Dziś grają bardzo po europejsku.  Mentalnie bliżej im do Niemców niż choćby Argentyńczyków. A pamiętajmy, że tylko jedna drużyna ze Starego Kontynentu wygrała mundial na obcej ziemi. Ta sama, która cztery lata temu  i tym razem przegrała swój pierwszy mecz.

TOMASZ GADAJ

Pin It