Pierwsze śliwki-robaczywki, czyli Juventus goni Europę

Główny cel sezonu  - jakim była obrona scudetto – został przez Juventus wykonany. I to na chłodno, bez zbędnego rozbudzania apetytów rywali pragnących strącić ,,Starą Damę” z mistrzowskiego tronu. Na luzie, porównywalnym do tego, którym urzeka obserwatorów Dante podczas rozgrywania kolejnych akcji Bayernu. Przeciwnicy mogli naiwnie liczyć, że trudy związane z walką w Lidze Mistrzów spowodują utratę kilku punktów, których w końcowym rozrachunku zabraknie ,, Bianconerim” do obrony mistrzowskiego tytułu. Nic z tych rzeczy. Juve było w kończącym się w niedziele sezonie poza zasięgiem wszystkich włoskich konkurentów i basta.

Jednak to, co wystarczyło do zdobycia scudetto okazało się niewystarczające do skutecznej walki na arenie międzynarodowej. Juventus, będący na krajowym podwórku sufitem nieosiągalnym dla większości przeciwników, okazał się dla monachijskiego Bayernu jedynie podłogą, na której ,,Bawarczycy” bezceremonialnie wytarli swoje buciska. Czego więc zabrakło ekipie Antonio Conte, by po dziesięciu latach przerwy powrócić do półfinału Champions League?

Wracając pamięcią do ćwierćfinałowych starć na Allianz Arenie i Juventus Stadium najłatwiej byłoby napisać, że Buffonowi i spółce zabrakło wszystkiego, bo w żaden sposób nie potrafili ugryźć swojego rywala. Jednak te spostrzeżenia zweryfikowała 1/2  finału tychże rozgrywek, gdy niemiecka maszyna rozjechała Barcelonę. Juventus, również niezbyt wysoko, ale jednak dużo wyżej zawiesił Bayernowi poprzeczkę niż zrobiła to ,,Blaugrana”. Jasne, drużyna Juppa Heynckesa jest w tej chwili poza zasięgiem całej Europy i jeśli nie zdarzy się nic niespodziewanego (czyt. kolejny ,,dzień konia” Roberta Lewandowskiego) to wygra tegoroczną Ligę Mistrzów, ale inny układ par ćwierćfinałowych i kto wie, czy teraz to nie Włosi szykowaliby się na przyszłotygodniowy finał na Wembley. Juventus z pewnością nie odstaje poziomem od pozostałej trójki półfinalistów. To oczywiście czysta teoria, bo mając ambicje powrotu na europejski tron musisz pokonać każdego rywala, którego zgotuje ci los. Nawet, gdy będzie to najsilniejsza drużyna w stawce.

Zauważmy jednak, że Andrea Agnelii  stając na czele klubu w 2010 roku, miał do ogarnięcia niesamowity burdel otrzymany w spadku od niekompetentnych poprzedników. W składzie turyńczyków było wielu „mistrzów”, którzy w obecnym Juventusie nie łapaliby się nawet na ławkę rezerwowych. W czasie, gdy prezydent klubu i jego prawa ręka – Giuseppe Marotta, zajmowali się oczyszczaniem tej ,,stajni Augiasza” z owych przebierańców, Bayern dwukrotnie dochodził do finału Champions League, a na przykładzie Borussii Dortmund widzimy ile znaczy doświadczenie zdobyte w europejskich pucharach we wcześniejszych (niekoniecznie zakończonych sukcesem) podejściach. Ćwierćfinał LM z ,,Bawarczykami” był dla większości zawodników ,,Starej Damy” pierwszym takowym w karierze, nie mówiąc już nawet o posmakowaniu dalszych faz tych elitarnych rozgrywek. ,,Bianconeri”, mimo najszczerszych chęci, dostali bolesną lekcję od zaprawionego w bojach nauczyciela. Zresztą kibice turyńczyków traktowali obecną edycję Champions League jako przygodę, którą po latach posuchy mogą doświadczyć na nowo.

Stwierdzenie, że włodarze Juventusu przez trzy lata działalności przewietrzyli szatnię swojego zespołu byłoby niedopowiedzeniem. W obecnej wyjściowej jedenastce trenera Conte jest jedynie trzech graczy (Buffon, Chiellini, Marchisio), którzy byli w Turynie przed erą Agnellego, a w całej szerokiej kadrze jest ich jedynie pięciu (wyżej wymienieni plus De Ceglie i Marrone). Rewolucja i to taka pełną gębą. Co więcej, brak udziału w europejskich pucharach nie był cokolwiek magnesem, który przyciągałby do stolicy Piemontu topowych, futbolowych wymiataczy. Tym większy szacunek należy się dyrektorowi Marottcie, że potrafił za stosunkowo nieduże pieniądze wyłowić takie perełki jak Arturo Vidal, Stephan Lichtsteiner czy Paul Pogba, na których (gdyby zaszła taka potrzeba) zarobiłby wielokrotność zainwestowanych funduszy.

Specyficzny jest także model budowania drużyny, co jest autorskim pomysłem Antonio Conte. W ekipie z północy Włoch jest jasny podział na tych z pierwszego składu i rezerwowych. Rywalizacja o miejsce na boisku odbywała się w tym sezonie jedynie na pozycjach lewoskrzydłowego i napastników. Cała reszta wyjściowej jedenastki mogła być spokojna o pierwszy plac w tych najważniejszych meczach. Taki system ma zarówno swoje plusy i minusy.

Jeśli chodzi o zalety to dzięki takiemu rozwiązaniu panuje w drużynie niesamowita harmonia. Każdy z rezerwowych zna swoje miejsce w szeregu wiedząc, że po murawie biega kolega przewyższający go umiejętnościami. Nawet napastnicy, których włoski trener poddaje największej rotacji, nie narzekają na swój los i każdy z nich chce zostać w Turynie na kolejne lata. Podejście rzadko spotykane, skoro w innej drużynie nie dzieliliby minut gry na czterech, przez co ich strzeleckie statystki prezentowałaby się zdecydowanie okazalej.

Wada takiego modelu budowania drużyny jest oczywista – wypadnie ze składu ten podstawowy i w jego miejsce wchodzi gość, który w Serie A sobie poradzi, ale w Lidze Mistrzów już tej niezbędnej jakości mu zabraknie. Taka sytuacja miała miejsce w rewanżu z Bayernem, gdy za kartki pauzowali Lichtsteiner i Vidal. Zastąpili ich – odpowiednio – Simone Padoin i piekielnie utalentowany, ale nie zaprawiony jeszcze w bojach Pogba i różnica była widoczna gołym okiem.

Takie dobieranie zawodników ma również konsekwencje podczas mercato. Łączeni z ,,biało-czarnymi” przez ostatni rok byli wszyscy europejscy napastnicy, bo właśnie ta formacja wydaje się najbardziej uboga w robiących różnicę grajków. Jednak do Piemontu nie zawitał dotąd żaden z Cavanich, Suarezów czy choćby Lewandowskich, bo topowi ofensywni piłkarze są obecnie poza granicami finansowymi turyńczyków. Kibice upojeni ostatnimi sukcesami zapomnieli, że ich pupile jeszcze w 2007 roku byli w Serie B, przez co we wszystkich kierunkach Europy odfrunęła większość ówczesnych zawodników. Sympatyzujący ze ,,Starą Damą” powinni być przygotowani, że podczas okienek transferowych nie będą do klubu trafiać jedynie piłkarze o uznanej marce, ale również kolejne uzupełnienia składu godzące się na rolę rezerwowych.

Cudów nie ma. Raz na ruski rok trafi się drużyna, która wystrzeli jak Filip z konopi i w mig zgarnie pełną pulę, ale w większości przypadków sukces jest tylko końcowym efektem mozolnej pracy jednostek. Spójrzcie na Borussię za kadencji Jurgena Kloppa – najpierw odpadli w fazie grupowej Ligi Europy, później na tym samym etapie pożegnali się z Ligą Mistrzów. Po dwukrotnym zdobyciu mistrzostwa Niemiec jasno określili, że w tym sezonie priorytetem będzie odbudowanie marki BVB na arenie międzynarodowej, co im się w stu procentach udało. Juventus jest dopiero na drugim etapie tej drogi. Mocarstwowe plany podbicia Europy przez ,,Starą Damę” zweryfikuje następny sezon, bo po solidnym przetarciu w tej edycji LM nie będzie można ewentualnego niepowodzenia złożyć na karb braku doświadczenia w pucharowej rywalizacji. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc albo Juventus po kilku wzmocnieniach dołączy na dobre do piłkarskiej czołówki ,,Starego Kontynentu”, albo dalej będzie spoglądał z zazdrością w kierunku najlepszych.

Pin It

  • kebab

    „…dla monachijskiego Bayernu jedynie podłogą, na której ,,Bawarczycy” bezceremonialnie wytarli swoje buciska.”
    W takim razie „czym” była Barcelona?;)

  • Marcin Pękul

    o to już należy spytać kibiców Barcelony, ale to mogło być gdzieś w okolicy posadzki w piwnicy ;)