Piękni tymczasowi. Kilka słów o „interimach”

Są lojalni, niedrodzy i zawsze pod ręką. Gotowi do pracy od zaraz. Bez wielkich wymagań, ale z ambicjami. Ostatnia deska ratunku właścicieli brytyjskich klubów…

HDP-RGOL-640x120

Gdyby przypasować ich do innego zawodu, byliby strażakami. Zazwyczaj w cieniu. Ujawniają się, gdy trzeba ugasić pożar. Znajdują się najbliżej problemu i coraz częściej to właśnie po nich sięgają włodarze z Premier League. Tymczasowi szkoleniowcy. Każdy z nadziejami na stałą pracę. Każdy z marzeniami o wielkości. Każdy, prędzej czy później, brutalnie sprowadzony na ziemię.

W starych, dobrych czasach, gdy w pracę trenera wkalkulowana były wpadki i czas na ich naprawienie, Tymczasowi byli ewenementem. Premierowy ewenement na szerszą skalę przytrafił się 32 lata temu w hrabstwie Midlands. Ron Saunders, menedżer Aston Villi, z którą jeszcze rok temu świętował mistrzowski tytuł, zrezygnował, gdy po kiepskiej postawie w lidze zaproponowano szanowano trenerowi nowy, uwłaczający mu kontrakt. Dumny Anglik nie chciał akceptować niekorzystnych zapisów. W efekcie, zespół awaryjnie przejął jego dotychczasowy asystent, Tony Barton. Znów podbić First Division  już się nie dało, ale The Villans ciągle byli w Pucharze Mistrzów. Ku powszechnemu zaskoczeniu, cztery miesiące po odejściu Saundersa, ekipa z Birmingham sięgnęła po najcenniejsze europejskie trofeum, w wielkim finale pokonując faworyzowany Bayern Monachium. Barton na stanowisku wytrwał jeszcze dwa lata, notując jednak coraz gorsze wyniki w krajowych rozgrywkach. Jedyne, co udało się jeszcze uszczknąć na fali rotterdamskiego sukces, to Superpuchar Europy.

Ulotna łaska

Ostatnimi laty określenie „interim” było często słyszalne na Stamford Birdge. W niebieskiej części Londynu, gdzie słowa takie jak „cierpliwość”, „długofalowa współpraca” czy „spokój” są archaizmami, wyrosło kilku Tymczasowych. Paradoksalnie to oni, a nie mający namiastkę zaufania Jose Mourinho, najbardziej zamieszali w Europie. Avram Grant, zastępujący The Special One, przegrał finał Ligi Mistrzów z poślizgiem Johna Terry’ego Manchesterem United. 12 miesięcy, później będącego w Chelsea przyjazdem Guusa Hiddinka, szansy na rewanż z Czerwonymi Diabłami pozbawił Tom Henning Ovrebo pozbawiła FC Barcelona.

Niemniej do trzech razy sztuka, jak to się mówi. Na początku 2012 roku skonfliktowanego z klubową starszyzną Andre Villasa-Boasa zastąpiła jego prawa ręka – legenda The Blues, Roberto Di Matteo. Włoch, ze znikomym doświadczeniem trenerskim, w mig potrafił zrobić to, co nieudolnie przez miesiące próbował jego pryncypał. Skonsolidować zespół. 44-latek, który wprowadzał kilkanaście lat temu wprowadzał do Chelsea samego Johna Terry’ego, wyczyścił ferment w szatni. Piłkarze znów z uśmiechem na ustach zaczęli uczestniczyć w treningach. Na fali dobrej atmosfery i sporej dozy szczęścia, udało się pokonać w 1/2 finału FC Barcelonę, natomiast w ostatecznej rozgrywce Bayern Monachium. Dwa tygodnie wcześniej zgarnięto również Puchar Anglii. Di Matteo następnie otrzymał Świętego Graala każdego interima – dwuletnią umowę. Niestety, brak warsztatu i jechanie na pozytywnym kontakcie z piłkarzami miało swój termin ważności. Dotkliwie przegrany Superpuchar Europy z Atletico, klęska w fazie grupowej Ligi Mistrzów, seria czterech meczów bez zwycięstwa w Premier League. Głowa Włocha poleciała o czwartej rano, nazajutrz po pucharowej, trzybramkowej rozwałce jaką urządził londyńczykom Juventus. Na pocieszenie, byłemu reprezentantowi Squadre Azzura pozostała tygodniówka rzędu 130 tysięcy funtów tygodniowo, która będzie wypłacana jeszcze do końca czerwca bieżącego roku. O ile 40-latek nie znajdzie nowego pracodawcy, na co na razie nic nie wskazuje.

Zwolnienie Di Matteo było pewnym zaskoczenie, ale szok przyszedł dopiero wraz z ujawnieniem jego następcy. Nieustannie podszczypywany przez Jose Mourinho. Kojarzony z Liverpoolem. Wciąż noszący brzemię destruktora potrójnie koronowanego Interu anno domini 2010. Rafael Benitez. Do samego końca nieakceptowany przez fanów The Blues. Niezbyt poważany nawet przez włodarzy, tytułując go cały czas mianem tymczasowego , co Hiszpan przyjął jako dyshonor. Z perspektywy czasu trzeba jednak przyznać, że The Interim One wcale nie wykonał na Stamford Bridge złej roboty. Zapewnił Chelsea miejsce na podium ligi i wygrał Ligę Europy, a swój rekord zatrzymał na 58% zwycięstw. Choć nie pożegnano go z należytymi honorami (Hiddinik, na przykład, otrzymał od graczy wart 200 tysięcy funtów zegarek), londyński epizod dał 54-latkowi kolejne trofeum do CV i możliwość powrotu na Półwysep Apeniński, tym razem do silnego SSC Napoli.

Siła prostoty

Po co nam Zidane, skoro mamy Tima Sherwooda? , miał powiedzieć Kenny’emu Dalglishowi w połowie lat 90′Jack Walker, słynny właściciel Blackburn. W gruncie rzeczy drewniany jako piłkarz Sherwood został zapamiętany bardziej z tej wypowiedzi niż ze swoich boiskowych harców. Z Rovers po siedmiu – w większości chudych – latach, odszedł do Tottenhamu, gdzie ponownie zawitał w 2008 roku, tym razem jako asystent Harry’ego Redknappa. Gdy na White Hart Lane zakończył się czas Anglika, a później Andre Villasa-Boasa, nadeszła era Sherwooda. Początkowo jako tymczasowy, natomiast od 23. grudnia jako pełnoetatowy menedżer, z kontraktem ważnym do końca sezonu 2014/2015. W przypadku Daniela Lavy’ego, szefa Spurs, umowa to jednak często nic nie znaczący świstek papieru. Sherwood traktowany jest poniekąd jako zapchajdziura przed ewentualnym fiaskiem w negocjacjach z Luisem Van Gaalem czy Ronaldem de Boearem, domniemanymi faworytami prezesa. Doskonale zdaje sobie z tego sprawę obecny trener The Lillywhites, który publicznie apeluje o wotum zaufania równe temu otrzymanemu od Liverpoolu przez Brendana Rodgersa. Ulsterczyk na wiarę zasłużył jednak pracą w Swansea, natomiast Anglik to naturszczyk, z zerowym doświadczeniem trenerskim. Choć nie bez dozy talent. Na razie przypomina to trochę szlak Di Matteo. Poprawa nastrojów w szatni, odkurzenie zmarginalizowanego Adebayora, klarowniejsza taktyka. Dobra komitywa z zawodnikami przyniosła zwyżkę formy. Niemniej co zrobi Sherwood, gdy o rezultacie ważnego spotkania będą rozstrzygać detale? Detale, które klasowy powinien wykorzystać do zwycięstwa.

Nie chcem, ale muszem

Kieth Downing w West Bromwich Albion pracuje od 2009 roku. Pierw jako opiekun akademii, potem jako asystent Steve Clarke’a, który trenerskie szlify zbierał między innymi u Jose Mourinho orz Kenny’ego Dalglisha. W grudniu zeszłego roku The Baggies poczęli zbliżać się ku strefie spadkowej. Jeremy Peace, właściciel klubu, podjudzany przez dyrektora technicznego, Dave’a McDonougha, zwolnił cenionego szkoleniowca, któremu drużyna zawdzięczała ósmą lokatę w zeszłym sezonie. Na czas nieokreślony jego obowiązki przejął właśnie Downing. Chociaż Anglik nogami i rękoma zapierał się, że nie myśl o tym zajęciu na dłużej, szło mu całkiem dobrze. Zanotował ledwie jedno zwycięstwo, ale również tylko raz jego WBA schodziło z boiska pokonane i to w dodatku w Pucharze Anglii. Na gruncie ligowym ekipa z The Hawthorns potrafiła obronić się przed Tottenhamem, Hull City oraz West Hamem, triumfując zaś przeciwko Newcastle. Co więcej, 49-latek wykazał się niezwyklą taktyczną elastycznością. W czasie trwającej ledwie pięć meczów kadencji, zastosował on kwartet różnych formacji. Od 5-3-2, przez 4-3-2-1, po klasyczne 4-4-2. W zależności od przeciwnika. Nim jednak Tymczasowy się rozkręcił, zastąpił go Pepe Mel, który – żeby było śmieszniej – już od siedmiu meczów czeka na premierowe zwycięstwo. Brytyjskie media podają, że szatnia nie miałaby nic przeciwko temu, żeby ponownie rządził nimi Downing.

Koniec Swanselony

Czasem, gdy pod nowym menedżerem nadchodzi długo oczekiwane zwycięstwo, mówi się o tzw. efekcie nowej miotły . Cztery dni po angażu w Swansea poczuł go zapewne Garry Monk. Wówczas jego zespół pokonał na własnym stadionie Cardiff w derbach Walii. Anglik ciągle znajduje się w kadrze Łabędzi, lecz już raczej nie będzie mu dane wybiec dla ukochanej drużyny. O ile sam siebie do niej nie wstawi. 35-latek nietypową rolę tymczasowego, grającego menedżera objął czwartego lutego, po zwolnionym mailowo Michaelu Laudrupie. Przewidywano, że zakończy się tym samym era radosnego, acz mało efektywnego futbolu lansowanego przez Duńczyka, a wcześniej przez Brendana Rodgersa. Defensor miał wprowadzić surowy pragmatyzm, dzięki któremu Swansea zachowałoby miejsce w Premier League. Póki co, wielkich zmian nie widać. Walijczycy ciągle sporo strzelają, ale jeszcze więcej tracą. Po derbowej wygranej przyszła trójka porażek oraz tercet remisów. Na plus można Monkowi zapisać godną postawę jego drużyny przeciwko Napoli w Lidze Europy i odważne pójście w szranki na rollercoasterze z Liverpoolem, zakończone ostatecznie dumnym ulegnięciem 3-4. Nikt jednak nie daje punkty za przegrane, nawet te najpiękniejsze. Anglik musiał jednak urodzić się pod szczęśliwą gwiazdą. Swansea zawodzi, lecz zespoły z dołu zawodzą jeszcze bardziej, przez co ekipa z Liberty Stadium ma ciągle cztery punkty przewagi nad strefą spadkową.

Byle do końca sezonu?

Dziwna sprawa była z Rene Meulensteenem. Niby był zatrudniony w Fulham na stałe, lecz 76 dni po angażu zastąpiono go Felixa Magathem. O tymczasowości Holendra władze klubu poinformowały…po jego zwolnieniu. Chociaż sam trener sądził raczej, że na Craven Cottage zostanie dłużej. Dużo dłużej.

Tymczasowi wypełzli w tym sezonie jak grzyby po deszczu. To efekt najbardziej wyrównanego sezonu w historii Premier League, okraszonego tym samym wieloma rotacjami na trenerskiej karuzeli. Z tego grona w najbardziej komfortowej sytuacji wydaje się być Tim Sherwood, choć jego pozycje może podważyć jedno słowo któregoś z uznanych trenerów, gotowych objąć stery na White Hart Lane. Keith Downing raczej nie zamierza wyściubać nosa zza asystenckiego cienia, natomiast przyszłość Monka uzależniona jest od bytu Swansea. Najsłynniejszy interim, Roberto Di Matteo, czeka na oferty, licząc kolejne pensję wypłacane mu przez Abramowicza. Wraz z ostatnią wpłatą, 30 czerwca 2014, rozpocznie się zapewne bój jednego z najmłodszych trenerów jacy dzierżyli rękach trofeum Ligi Mistrzów.

TOMASZ GADAJ

Pin It