Wspominaliśmy na początku naszej działalności, że co jakiś czas prezenotwać Wam będziemy materiały już wcześniej opublikowane, ale na tyle ponadczasowe, że warte odkurzenia. Tym razem czas na jednego z naszych blogerów, Pawła Kryszałowicz, z którym rozmawialiśmy pod koniec… roku 2011.
TEKST OPUBLIKOWANY 3.01.2012 NA FUTBOLNET.PL
***
Paweł Kryszałowicz strzelił gola na mistrzostwach świata, trzy razy zdobył Puchar Polski z Amicą Wronki, a po zakończeniu kariery został człowiekiem orkiestrą w swym macierzystym Gryfie Słupsk. Postanowiliśmy przekonać się na własne oczy, jak sobie radzi: czy nie stracił szybkości i czy nadal lewą nogą potrafi wiązać krawaty…
***
- Zaczęło się – jak w przypadku 99 procent zawodowych piłkarzy w Polsce – od Bogusława „Bobo” Kaczmarka. To on cię odkrył i wprowadził do tak zwanej wielkiej piłki…
- Muszę sprostować, bo nie do końca tak było. Miałem pójść do Zawiszy Bydgoszcz, którego prowadził „Bobo”, ale tak się złożyło, że zanim doszedłem, jego już nie było. Faktem jest jednak, że to Kaczmarek mnie zauważył.
- Stugębna plotka głosi, że kiedy „Bobo” przyjechał do Słupska, żeby cię obserwować, omal nie zemdlał z wrażenia. Ty grałeś w ataku, a w obronie ustawiony był twój brat bliźniak i…
- …w ten sposób Kryszałowicz był wszędzie!
- Podobno „Bobo” powiedział: „Tak wszechstronnego zawodnika biorę natychmiast!”…
- Byliśmy z bratem jak dwie krople wody, ale oczywiście trener Kaczmarek wiedział, kogo przyjechał oglądać. W późniejszych latach sporo się z tego śmialiśmy.
- W Zawiszy zostałeś niecałe półtora roku. Do pierwszej ligi nie udało się awansować…
- Był to okres służby wojskowej, trochę jak za komuny. W Bydgoszczy ani razu nie dostałem sygnału, że chcieliby żebym został dłużej. Ostatecznie trafiłem do Amiki, czyli rywala Zawiszy w walce o awans. Miałem też propozycje z Lecha Poznań i ŁKS-u.
- Były dwie oferty z pierwszej ligi, a ty wolałeś pójść szczebel niżej? Drugoligowa Amica zaoferowała najlepszy kontrakt?
- Oferty były zbliżone. Zależało mi, żeby pójść do Lecha, ale tamtejsi działacze zwyczajnie mnie „wysterowali”. Umówili się ze mną na spotkanie i nie przyjechali. Skoro tak mnie potraktowali, kiedy jeszcze nie byłem ich zawodnikiem, to co by się działo, gdybym ich piłkarzem został? Co do Łodzi, to trochę bałem się, że nie będę grał. Miałem 21 lat, byłem bardzo młody, a w kadrze roiło się od doświadczonych wyg. Nie żałuję tamtej decyzji. Czasami warto zrobić krok w tył, żeby potem skoczyć daleko do przodu.
- Mówi się, że w drugiej połowie lat 90. Amica była najlepiej zorganizowanym klubem w Polsce…
- To prawda. Nawet Wiśle Kraków, gdzie grałem później, daleko było do klubu z Wronek. Każdy wiedział za co jest odpowiedzialny. Mieliśmy doskonałe warunki, świetną bazę treningową. Jak ktoś był młody i chciał się szkolić, to nie mógł trafić lepiej. Do tego można było hamować pokusy, bo najbliższe rozrywki czekały w Poznaniu, czyli stosunkowo daleko.
- Poznań to nie koniec świata. Młodzież z trójmiejskiego zaciągu, która trafiła do Amiki nieco później, całkiem nieźle tańczyła…
- Nóg z drewna nie mieli, to fakt. Ja byłem wtedy już starszym zawodnikiem. Tłumaczyłem im, że wszystko jest dla ludzi, ale jeśli chce się osiągnąć sukces w piłce, to trzeba się poświęcić. Nie posłuchali, a mieli chyba większy talent niż ja.
- Kiedy po meczach drużyna popijała w hotelu piwko, ty sączyłeś mleko z miodem i inne tego typu wynalazki…
- Jest takie powiedzenie: „Jedni lubią czekoladę, a inni, jak im nogi śmierdzą”. Piwa po prostu nie lubię, wolę sok. Jasne, nieraz w towarzystwie wypiję jeden kufelek, ale rzadko to się zdarza. Żeby grać w piłkę na dobrym poziomie, trzeba być odpowiednio przygotowanym fizycznie. Alkohol mnie osłabia. Zawsze uważałem, że trzeba w życiu pilnować tego co się ma.
- Na dziesięciu polskich zawodników ilu ma takie podejście do życia i sportu jak ty?
- A ilu wyjeżdża do dobrych, zachodnich klubów?
- Z Amicą trzykrotnie wywalczyłeś Puchar Polski. Po mistrzostwo nie udało się sięgnąć ani razu. Czego zabrakło?
- Nie czego, tylko kogo. Trenera z jajami. Ekipę mieliśmy naprawdę niezłą, ale nie zaopiekował się nami szkoleniowiec, który by w nas wierzył. Zabrakło człowieka, który skoczyłby za nami w ogień.
- O trenerach w Amice można by napisać książkę, ale nie mamy na to czasu. Pierwsza postać, która przychodzi na myśl, to trener Stefan Majewski. Był we Wronkach dwukrotnie…
- Większe wrażenie zrobił na nas za pierwszym razem. Przywiózł ze sobą z Niemiec sporo ciekawych rzeczy, o których wcześniej nie mieliśmy pojęcia.
- Na przykład laptopy…
- O tak! Na laptopach trener Majewski lubił pracować. Ale większe wrażenie robiły nieznane u nas metody treningowe zza zachodniej granicy. Majewski to ciężki człowiek. Trzeba się poświęcać piłce, ale nie można robić z ludzi niewolników. Piłkarze mają rodziny i swoje życie. Żeby grać na wysokim poziomie, trzeba dobrze funkcjonować psychicznie. Ja też byłem za granicą. Widziałem, jak działają tamtejsze drużyny, więc wkurzało mnie kiedy ktoś wciskał nam kit, że w klubie trzeba siedzieć 12 czy 18 godzin na dobę. Z Majewskim prędzej czy później wybuchały jakieś spory.
- Czyli był to trener, który tracił przy bliższym poznaniu?
- Inaczej to ujmę: nie ma ludzi odpornych na sukces. Majewski jest na to ewidentnym przykładem. Oczywiście praca z tym trenerem miała też pozytywy.
- Mówisz, że Amica była dobrze poukładana. Te słowa po latach brzmią nieco dwuznacznie…
- Oczywiście już wtedy docierały do nas różne głosy, ale my, jako zawodnicy, nic do tego nie mieliśmy.
- Nigdy nie czułeś, że grasz w ustawionym meczu?
- Czasami miało się wrażenie, że wszystko nam sprzyja, innym razem wprost przeciwnie – że wszyscy są przeciwko nam. Nie było tak, że cała liga była ustawiona pod Amicę, czy pod kogoś innego. Dopiero dziś widać ile było przekrętów. To było chore, ale nas, młodych zawodników, nikt nie dopuszczał. Poza tym wcale nas to nie interesowało. W jednym z wywiadów Janusz Wójcik opowiedział, że chciał kiedyś dobić targu z Amicą, ale się nie udało, bo w ekipie rządzili „Kryszał”, „Dawid” i „Zieniu”. To znaczy, że co? Że my ze wszystkimi handlowaliśmy, tylko z nim nie chcieliśmy? Kto mnie znał, wiedział, jak funkcjonuję, i nie przychodził do mnie. Nie opłacało nam się sprzedawać meczów.
- Pierwszy przykład z brzegu. Kwiecień 2004 roku, mecz z zamykającym tabelę Świtem Nowy Dwór Mazowiecki, remisujecie 2:2. Wcześniej ani razu nie straciliście punktów na własnym stadionie…
- Sporo różnych rzeczy powiedziano o tym spotkaniu. Prawda jest taka, że walczyliśmy wtedy o mistrza. Za zwycięstwo obiecano nam dwa miliony złotych. To za ile mielibyśmy sprzedać mecz ze Świtem?! To są po prostu bzdury. Może ktoś handlował, ale na pewno nie ja. Mieliśmy wtedy bardzo dobre pieniądze z kontraktów. Zobaczcie, że większość skandali dotyczy klubów, które balansowały pomiędzy ligami. Wisła, Legia czy Amica nie potrzebowały takiej pomocy.
- A jak wspominasz finał Pucharu Polski z Aluminium Konin?
- Strzeliłem wtedy pięknego gola z karnego!
- To cały komentarz?
- Ok, nie świrujmy. Kto siedzi w światku piłkarskim, ten wie, że coś było nie tak. Druga strona medalu jest jednak taka, że piłkarze Aluminium mieli na minutę przed końcem puchar w kieszeni i nie potrafili go utrzymać.
- To trochę jak z kobietą, która idzie rodzić do szpitala i każdy oczekuje, że da pieniądze położnej, żeby się lepiej nią opiekowała. Niby tak nie powinno być, ale…
- Na szczęście te czasy już się skończyły.
- Jesteś pewny?
- Mam nadzieję, że tak jest. Teraz grozi to wycieczką do Wrocławia. Nie na nowy stadion, tylko do prokuratury.
- Przejdźmy do przyjemniejszych tematów. Z Amicą kilka razy wystąpiłeś w europejskich pucharach…
- Pozostały fajne wspomnienia. Człowiek mógł się dowiedzieć, ile brakuje mu do najlepszych. Występy przeciwko Hercie Berlin czy Maladze dawały motywację do dalszej harówy. Bo my, Polacy, generalnie jesteśmy leniami.
- Przyjechali do Wronek zawodnicy z Zachodu, weszli na stadion, rozejrzeli się, a tam dwa tysiące kibiców… Gra w Amice w pucharach była stuprocentowym spełnieniem?
- Wiadomo, że atmosferze daleko było do Ligi Mistrzów. Niektórzy piłkarze gości, kiedy zobaczyli stadion, mówili: „OK, fajne macie to boisko treningowe, ale gdzie zagramy mecz?”. Zauważcie jednak, że byliśmy pierwszym polskim klubem, który wszedł do fazy grupowej Pucharu UEFA!
- Szału tam nie zrobiliście…
- Zgoda, ale awansowaliśmy. Legia albo Wisła nie dały rady. Graliśmy z Rangersami, Alkmaar, Grazer AK, Auxerre. Na jakiej podstawie mieliśmy z nimi rywalizować? Nie doceniono, że weszliśmy do grupy. Mówiono tylko o porażkach. Tak jest u nas zawsze. Powinniśmy cieszyć się, że organizujemy Euro, a nie myśleć o złotych medalach! Ludzie, nasze piłkarstwo jest daleko za resztą stawki!
- To znaczy, że powinniśmy zadowalać się przeciętniactwem?
- Jasne, że nie. Ale nie rozpływajmy się w marzeniach o mistrzostwie Europy! Na przykład wtedy, gdy jechaliśmy do Korei, ludzie mówili: „Będzie złoto!”…
- To, zdaje się, trener Engel składał takie deklaracje…
- Muszę wrzucić kamyk do waszego, dziennikarskiego ogródka. Przed wyjazdem żurnaliści zadali Engelowi pytanie: „Po co tam jedziecie?”. Co miał odpowiedzieć? Że jedziemy szybko odpaść? Mam do dziennikarzy żal. Na przykład teraz większość zapowiada już, że praktycznie wyszliśmy z grupy. Panowie, my jesteśmy w tej grupie najsłabsi!
- Dobre występy w Amice zaowocowały powołaniem. Debiut przeciwko Szwecji w Sztokholmie u wspomnianego już trenera Wójcika…
- To było bezpośrednio po dwumeczu w Pucharze UEFA z Broendby (3:4, 2:0), w którym strzeliłem dwa gole. Byłem wtedy w strasznym gazie. Na początku zgrupowania mieliśmy trening strzelecki. Wszystko mi wchodziło. Nieważne, czy lewa, czy prawa noga. Wszystko! Chłopaki w żartach pytali skąd ja się wziąłem. Był plan, żebym zagrał od początku.
- Ostatecznie wszedłeś na ostatni kwadrans…
- Miałem w tym czasie nawet szansę, żeby zdobyć bramkę. Remis dałby nam baraże.
- A jak wspominasz Wójcika? Krążą różne, dość monotematyczne historie dotyczące tego meczu. Wiadomo, jak człowiek przegra, to robi się smutno i czasami trzeba się pocieszyć.
- Byłem tylko na tym jednym zgrupowaniu, więc nie jestem odpowiednią osobą, żeby odpowiadać na to pytanie. To fakt, różne historie krążą, ale niech odpowiadają ci, którzy mieli więcej styczności z trenerem Wójcikiem.
- U następnego selekcjonera byłeś już niemal pewniakiem…
- Jerzy Engel chciał trochę odświeżyć zespół, więc znalazło się dla mnie miejsce. Dobrze współpracowało mi się z Emmanuelem Olisadebe. Byliśmy napastnikami o różnych walorach i dało to dobry efekt. Gra w reprezentacji była dla mnie spełnieniem najskrytszych marzeń. Gdzieś z tyłu głowy miałem jeszcze wspomnienia, gdy w czasie olimpiady w Barcelonie z poobgryzanymi paznokciami podziwiałem przed telewizorem Świerczewskiego, Wałdocha, Koźmińskiego i spółkę. Nagle staliśmy się kolegami z drużyny!
- Jaka to była drużyna?
- Atmosfera była w niej niezapomniana. Mieliśmy fantastycznych kapitanów: Jacka Zielińskiego i Tomka Wałdocha. Obaj rządzili zespołem. Do tego pozytywny wariat, czyli „Świru” i reszta ekipy. Wtedy mieliśmy naprawdę kadrę, przez duże „K”! Nie ma co porównywać tamtej drużyny z obecną. Na zgrupowanie jechało się z przyjemnością. Kiedy graliśmy ze średniakami, to było wiadomo, że ich zlejemy. Znaliśmy swoją wartość. Jak po latach myślę, że w Korei nic nie osiągnęliśmy, to czuję ogromny żal.
- W dziesiątą rocznicę meczu z Norwegią, który wtedy zapewnił nam awans, Jerzy Engel zorganizował spotkanie w Warszawie, przed spotkaniem obecnej kadry z Meksykiem…
- Było bardzo miło spotkać się po latach. Z tamtej ekipy trzymam kontakt z Jackiem Krzynówkiem, z Jurkiem Dudkiem. Z resztą mniej. Każdy poszedł w swoją stronę, tak w życiu bywa…
- Po wywalczeniu awansu na mundial nadzieje były ogromne. Później wszystko zaczęło się jednak sypać…
- Patrząc na tamtą sytuację z perspektywy lat, myślę, że aby osiągnąć sukces, spełnione muszą być dwa warunki. Do turnieju trzeba być bardzo dobrze przygotowanym fizycznie i musi panować superatmosfera.
- Przygotowanie fizyczne to rola trenera i jego sztabu…
- Oczywiście, ale wystarczy, że nie zadziała jeden z tych czynników i mamy zagwarantowane srogie lanie po dupie.
- Przed Koreą atmosfera była fatalna. Mówmy o konkretach. Powód pierwszy: pieniądze…
- To nie była wojna o kasę, ale atmosfera rzeczywiście się popsuła. Jak ktoś dostał koszulkę, i nagle mu się ją wyrzuca…
- Mówisz o Tomku Iwanie…
- Nie tylko. Na mistrzostwa nie pojechali też przecież Tomek Zdebel czy „Kosa”. Tymczasem Engel już po Białorusi ogłosił, że selekcja jest zakończona. Namieszali też działacze, co zresztą jest tradycją przed każdą wielką imprezą.
- Sporo mówiło się o zamieszaniu wokół kontraktów reklamowych…
- To była indywidualna sprawa każdego z osobna, którą zajmował się w wolnym czasie. Ja na przykład nie brałem udziału w żadnej reklamie. A nawet jeśli byłoby inaczej, to nikt nie powinien w to ingerować. W szczególności dziennikarze, bo oni też biorą przecież udział w różnych kampaniach reklamowych. To jest ok?
- Nie lubisz dziennikarzy?
- Uważam, że powinni się zajmować tym, co jest ich rolą, czyli merytoryczną oceną. Tymczasem oni często piszą głupoty i wyzywają ludzi od kalek. W pewnym momencie dziennikarstwo sportowe stało się u nas regularną jazdą po zawodnikach. Ja krytykę zawsze przyjmę, ale musi być fachowa. Tymczasem skąd dziennikarze mają wiedzieć coś o grze, skoro połowa z nich to niewykształcone durnie? Znaczna część dziennikarzy w czasie meczu czyta gazety albo zajada kiełbaski, a jak któryś chce sobie ulżyć, to napisze parę zdań i od razu jest mu lepiej.
- Jak są wyniki, to nikt nikogo się nie czepia…
- A jak wyników nie ma, to zawsze się kogoś dorwie. Wynik w sporcie to złożona sprawa. Futbol to nie fabryka konserw. Każda puszka taka sama, jej waga taka sama: pach, pach, pach i gotowe. W piłce bardzo często decyduje dyspozycja dnia.
- I czasami szczęście…
- Dokładnie. Robot nie ma szczęścia, tylko wali w te puszki.
- To co? Sportowe niepowodzenie w Korei spychamy na złą atmosferę?
- Nie do końca. Duże znaczenie miała też wywierana na nas presja. Nie byliśmy przygotowani na takie ciśnienie. Nie wytrzymaliśmy psychicznie.
- A strategia gry? W meczu z Koreą wszystkie piłki miały iść na Kałużnego – od początku poszła w górę „świeca” rodem z rugby…
- Mieliśmy grać górą, kiedy oni do nas podejdą. Problem w tym, że nie podeszli. Do tego masa przewinień Koreańczyków została puszczona płazem. W następnych meczach było widać, jak sędziowie ich „pchali”…
- Drugi mecz: lanie od Portugalii…
- Wszyscy krzyczeli: „Trzeba coś zmienić!”. Wielka impreza, pierwszy mecz nie wyszedł i już wywierano presję, żeby postawić na nowych ludzi. Nie chcę bronić trenera – on za to odpowiadał, brał pieniądze i był mózgiem tej operacji – ale Engel miał wizję gry, której nie mógł w pełni realizować przez wywieraną presję. Mecz z Portugalią wcale nie był zły w naszym wykonaniu. Wynik 0:4 nie odzwierciedla przebiegu spotkania. Zadecydowały indywidualne błędy.
– Mecz przeciwko USA zapamiętałeś chyba najlepiej, prawda? Udało ci się zdobyć gola na mistrzostwach świata…
- I tego nikt mi nie zabierze. Ktoś może powiedzieć, że grałem jak „kalapeta”, ale w historii zapisany jestem jako strzelec bramki na mundialu. Bardzo mnie to cieszy. Powiedzmy sobie szczerze: nie byłem piłkarzem szczególnie wyróżniającym się w kadrze. Zawsze dawałem z siebie sto procent, ale w sumie to mało goli strzeliłem z orzełkiem na piersi.
- Bez przesady. 10 goli w 33 meczach to nie najgorszy wynik…
- No tak, ale cztery bramki strzeliłem w ciągu jednej połowy meczu z Wyspami Owczymi. Swoją drogą zdobyłem wtedy najszybszego hat-tricka w historii polskiej piłki. W siedem minut! Ktoś powie, że z Wyspami Owczymi. No to strzel trzy gole w siedem minut. Może być nawet w B klasie.
- W czasie mundialu byłeś zawodnikiem Eintrachtu Frankfurt. Do Niemiec trafiłeś już w 2001 roku. Od samego początku miałeś okazję pracować z Feliksem Magathem…
- To był chyba najlepszy okres w mojej karierze. Przez cały rok strzeliłem dwadzieścia kilka bramek, dobrze grałem w reprezentacji. Jak się okazało, nie trzeba spędzać całych dni w klubie, trzeba po prostu ciężko trenować. Tę zasadę wyznawał właśnie Magath.
- Rozumiemy, że rzeczownik: „die Qual” (męka, cierpienie), który wiąże się ze słynnym przydomkiem „Qualix”, jest jak najbardziej na miejscu?
- Magath ma specyficzny warsztat. Jeśli średnio potrafisz grać w piłkę, to musisz biegać – to święta piłkarska prawda. My we Frankfurcie nie mieliśmy świetnego zespołu – przecież spadliśmy – ale zobaczyłem, jak powinno się trenować. Dwa i pół roku, jakie przepracowałem w Niemczech, odpowiadało jakimś pięciu latom w Polsce. Tam od meczów cięższe były każde zajęcia. Było 24 zawodników i każdy z nich mógł grać. Musiałeś wyciskać z siebie siódme poty, inaczej siedziałeś na ławce.
- Po Engelu przyszedł Boniek. Wybór „Zibiego” na selekcjonera był dobrą decyzją?
- Do dziś nie wiem, na jakiej podstawie dostał tę posadę. Może sam siebie mianował? Liczyliśmy, że Boniek wprowadzi coś nowego. Niestety okazał się tylko wielkim zawodnikiem. Zanim przyszedł, mieliśmy naprawdę fajny zespół. Niestety my, Polacy, zawsze musimy burzyć i budować od nowa.
- W 2003 roku wróciłeś z Niemiec do Polski. Najpierw Amica, potem Wisła Kraków…
- Tuż po powrocie towarzyszył mi duży stres. Ludzie mówili między sobą: „Patrzcie, to ten, któremu się nie udało!”. Przed opuszczeniem Frankfurtu, miałem propozycje z drugoligowych klubów niemieckich, ale ze względów rodzinnych nie chciałem z nich korzystać. Nie zamierzam jednak żałować decyzji z przeszłości.
- Jeżeli chodzi o kwestie finansowe, to możemy powiedzieć, że między 2. Bundesligą, a naszą ekstraklasą istnieje przepaść?
- Prawie tyle samo, co w Wiśle, zarabiałem w SV Wilhelmshaven, gdzie grałem przez jedną rundę po opuszczeniu Krakowa. To trzecia liga niemiecka, więc o czym my rozmawiamy? Ogromny przeskok. Jak nieraz w telewizji słucham Kazia Węgrzyna, to aż mnie ściska. On grał w jakiejś Cracovii, Wiśle, Katowicach. Co on może wiedzieć? Fajnie mówi, ale niektóre jego docinki są nie na miejscu. Pewne rzeczy trzeba zobaczyć na własne oczy.
- Kraków to udany przystanek na ścieżce twojej kariery?
- Do Wisły poszedłem przede wszystkim dlatego, żeby wreszcie pograć w Polsce przy pełnych trybunach. Kiedy wróciłem z Frankfurtu do Wronek, to miałem wrażenie, że ktoś wybudził mnie z pięknego snu. Na treningi Eintrachtu przychodziło czasami więcej kibiców, niż na mecz Amiki. Na transfer do Wisły namówił mnie trener Engel. W Krakowie zastałem dosyć specyficzne otoczenie. Nie wiem, czy pan Cupiał wyciąga wnioski ze swoich błędów. Ma masę podpowiadaczy…
- Kilku ludzi się pewnie na tym obłowiło…
- Nie chciałem tego powiedzieć. Na przykład był w klubie pewien niezależny trener. Niektórym to się nie podobało, więc trenera było trzeba wyrzucić. Tymczasem chyba powinno być na odwrót. Jeśli komuś nie podoba się trener, to wypad.
- Trener niezależny, czyli Dan Petrescu?
- Znów odpowiem pytaniem na pytanie. Dlaczego jest tak, że za Petrescu grałem, a za innych trenerów już nie? Czy nagle oduczyłem się grać? Petrescu wymagał, żeby ciężko trenować. Jeśli komuś to się nie podobało, nie grał.
- Trochę jak Magath…
- Do poziomu Magatha trochę mu jednak brakowało.. W obu przypadkach było trzeba harować, w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie wszystkim to się podobało. Chodzili, gadali, marudzili, aż w końcu Petrescu odszedł.
- To piłkarze zwolnili Rumuna?
- Myślę, że tak… Ja nie brałem w tym udziału, ale myślę, że tak.
- Bracia B.?
- Nie wiem, czy oni. Bracia B. dziś pokazują, gdzie ich miejsce.
- Nie darzysz ich sympatią…
- To nie tak! Pojechali, zobaczyli, jak jest na świecie, i co? Powiedzą, że ktoś ich nie lubi? To są fajni chłopcy. Mieli talent, ale do tego jeszcze trzeba dołożyć ciężką pracę. Oczywiście wypłynęli, bo z takiego klubu, jak Wisła, da się wypłynąć, ale są w lidze, która jest zapomniana. Ligi tureckiej nikt nie traktuje poważnie. Sztuką jest trafić do klubów z czołowej piątki i tam grać.
- Ty, po latach tułaczki, wróciłeś do domu, czyli do Słupska. Jeszcze się trochę poruszałeś po boisku. Chciało ci się jeździć po różnych wioskach i słuchać wyzwisk z ust wieśniaków?
- Koło się zamknęło. Od samego początku miałem taki plan. Wyzwiska? Nie robiły na mnie wrażenia. Jak zechcą, to będą cię na ulicy wyzywać. Wychodzisz na boisko i musisz się z tym liczyć. Przede wszystkim spotkałem się jednak z olbrzymim szacunkiem i sympatią. Jasne, zdarzył się jeden czy drugi oszołom, ale to w życiu normalne.
- Teraz jesteś prezesem Gryfa…
- Jest ciężko, przede wszystkim pod względem finansowym. Muszę biegać po mieście, żeby łatać różne dziury.
- Dokładałeś do klubowej kasy pieniądze z własnego portfela?
- Na pewno parę złotych dołożyłem, ale nie chciałbym o tym za dużo mówić. Jeszcze żona przeczyta i będzie afera w domu.
- Powiedziałeś, że korupcji już nie ma. W niższych ligach też jest czysto? Powiedzmy w trzeciej lidze, czyli tam gdzie gra twój Gryf Słupsk…
- Kiedyś stosowano różne praktyki. Jeździło się za przeciwnikiem, próbowano motywować go za pomocą różnych, nazwijmy to, upominków. Teraz to coraz rzadziej spotykana praktyka. W zeszłym sezonie mocno broniliśmy się przed spadkiem, ale nawet nie przyszło nam do głowy, żeby rozmawiać z rywalami i zachęcać ich do wzmożonej walki z naszymi konkurentami. Zamiast tego postanowiliśmy dać podwójną premię naszym chłopakom. Poskutkowało.
- Kiedyś w Słupsku była II liga…
- Teraz nie ma na to szans. Bez znaczenia, czy w starej, czy w nowej nomenklaturze. W tym mieście nie ma dobrej atmosfery dla sportu.
- Koszykówka jakoś sobie radzi…
-Powiedzmy sobie szczerze: gdzie jest koszykówka? We wsiach! Przecież nikt tego nie chce pokazywać, bo to niszowy sport. Mówię to, choć sam z przyjemnością chodzę na halę.
- Czyli póki co żyjesz bez marzeń?
- Marzeniem jest, żeby Gryf wyszedł na prostą i wydostał się na dobre z finansowych tarapatów. Mamy ponad 200 zawodników w grupach młodzieżowych i generalnie pomału się rozwijamy. Potrzeba jednak dużo czasu.
- Bywasz częstym gościem na trójmiejskich stadionach…
- To prawda, mój kuzyn jest zagorzałym arkowcem, często również bywam na Lechii, bo obce mi są animozje lokalne. Staram się być na bieżąco i analizować obiektywnie. Żal patrzeć co się w Gdańsku dzieje. Jakieś zakupy z YouTube, niepoważnie to wygląda… Tego Vucko z Lechii to jeszcze teraz bym obiegł, mimo że przybyło mi parę kilogramów. Jest zwrotny jak Batory w porcie. Jak na niego patrzę, od razu przypomina mi się pewien szanowany ekspert telewizyjny. Gdy jeszcze grał, przyjechał kiedyś na mecz ligowy do Wronek i w pewnej chwili miał już dosyć, że go ciągle obiegałem. W efekcie sam się kopnął w nos. Krew mu poleciała i mógł z czystym sumieniem zgłosić kontuzję i zejść z boiska.
Rozmawiali PAWEŁ MARSZAŁKOWSKI I MACIEJ SŁOMIŃSKI