Kilka miesięcy temu przyszedł mi do głowy pomysł na ten cykl, ale zajawka jak szybko przyszła, tak szybko opadła. Sezon letni nie niesie ze sobą bowiem zbyt wielu emocji związanych z rywalizacją polskich sportowców na różnych frontach, więc z tym tekstem musiałem wstrzymać się aż do stycznia. Dziś piszę go z uśmiechem na ustach.
Ostatnio dostałem sporo negatywnych głosów odnoszących się do moich dwóch wpisów na temat Ekstraklasy, a konkretniej za krytykę Jakuba Koseckiego i Patryka Małeckiego. Zdaniem wielu próbuję kopiować innych dziennikarzy i wybijać się na plecach ligowców, którzy podobno na tę krytykę nie zasłużyli. Ja lubię jednak realnie oceniać rzeczywistość i już dawno przestałem patrzeć na świat, a zwłaszcza na polską piłkę przez różowe okulary – jak coś jest słabe i mi się nie podoba – zwyczajnie o tym piszę. Dziś jednak przyszedł czas na tekst zgoła inny, wszak poświęcony nie piłkarzom, a Polakom uprawiającym inne dyscypliny. I, co najważniejsze, z trochę innym skutkiem.
***
Trwają Mistrzostwa Europy piłkarzy ręcznych w Danii. Od kilku lat, rok w rok, styczeń kojarzy mi się właśnie ze „szczyporniakiem”. Co prawda złote czasy naszej ekipy minęły już jakiś czas temu, obecnie jesteśmy bowiem europejskim średniakiem – przynajmniej takie odnoszę wrażenie, bo ręczną oglądam raz do roku – ale i tak ten sport podczas meczów polskiej reprezentacji niesie ze sobą mnóstwo emocji. Nawet jak ktoś z kadry „Biało-czerwonych” zna tylko Sławomira Szmala i Karola Bieleckiego.
Póki co za nami dwa przegrane mecze. Obydwa jedną bramką, obydwa trochę pechowe i obydwa – trochę w naszym, polskim stylu. Scenariusz z przegranym początkiem, morderczą gonitwą i przegraną w samej końcówce stają się powoli naszą domeną, ale bez względu na to, oglądanie spotkań takich jak ten z Francją, powoduje, że nadzieja na przyzwoity wynik w turnieju nie gaśnie. W tych chłopakach było bowiem widać niesamowitą wolę walki, chęć, by zdobywać te gole wszelkimi możliwymi sposobami. Bo nawet jeśli ktoś się nie zna na ręcznej – tak jak ja – gołym okiem widział, że Francuzom bramki wpadają z łatwością, po ładnych, kombinacyjnych akcjach, a nam – z nieco większym trudem. Gdyby jeszcze Krzysztof Lijewski, co do którego mam jedyne obiekcje, do umiejętności wypracowania sobie okazji dołożył do tego dobry rzut, byłbym już usatysfakcjonowany w stu procentach. Od kogo bowiem, jak nie od niego wymagać chłodnej głowy i stabilnej ręki.
Przed nami ostatni mecz grupowy z Rosją. Przy odrobinie szczęścia, możemy z tej rywalizacji wyjść w opcji win-win. Wystarczy, że nieznacznie wygramy z naszymi sąsiadami, a Francja wyeliminuje z turnieju Serbię. Wtedy nowy etap zaczniemy z dwoma oczkami, co pozwoli nam na podjęcie skutecznej rywalizacji o półfinał. Ja wierzę, że się uda. Dopóki jest nadzieja.
***
Równolegle, wśród polskich skoczków toczy się walka o występ na igrzyskach w Soczi. Liczba miejsc jest ograniczona, a chętnych cały tabun. Ale co istotne, w porównaniu z poprzednimi latami, ci chętni to nie ogórki, którzy do Rosji pojadą na wycieczkę. Tak przynajmniej jest do tej pory, bo mimo tego, że w drugiej części sezonu naszym chłopakom brakuje nieco błysku, to Łukasz Kruczek udowodnił, że jest solidnym fachowcem i należy mu wierzyć, że Polacy mogą w Soczi pokusić się o medal w konkursie drużynowym.
Ostatnio emocji z udziałem naszych skoczków co prawda mieliśmy niewiele, z tonu spuścił trochę przewodzący w Pucharze Świata, Kamil Stoch, który do tej pory zachowuje plastron lidera piastuje dzięki pewnej dozie szczęścia, słabiej wygląda też reszta naszych zawodników. Od jakiegoś czasu i Maciej Kot, i Piotr Żyła z Janem Ziobro zajmują bowiem miejsca w drugiej i trzeciej dziesiątce, ale wbrew pozorom, gdy spojrzymy na klasyfikację generalną PŚ wcale tak źle to nie wygląda. Cała trójka znajduje się w niej blisko siebie, na miejscach 13, 15 i 16. Co to oznacza? Że są powtarzalni. W porządku, nie zajmują czołowych lokat w konkursie, ale też nie zawalają skoków, regularnie punktują i można mieć pewność, że nie spartaczą też skoku w drużynówce, jak siedem lat temu zrobił to Robert Mateja, pozbawiając nas tym samym medalu. Na szlifowanie formy przyjdzie jeszcze czas, Polacy ominą pewnie konkursy w Japonii lub w Willingen. Póki co są powtarzalni, a w Pucharze Świata Narodów jesteśmy na trzecim miejscu. Mnie to przekonuje.
***
No i na koniec Australian Open. Z racji innej strefy czasowej możliwości oglądania występów naszych tenisistów na żywo mam ograniczone, więc nie będę się wymądrzał o ich mądrej czy tam dobrej technicznie grze na podstawie przeczytanych artykułów. Dziś z turnieju odpadł Jerzy Janowicz, który wrócił po ciężkiej kontuzji stopy, z tego względu oczekiwania wobec niego były małe, ale w grze wciąż jest Agnieszka Radwańska, o której w mediach póki co jest cicho. Bo wygrywa. Jeśli odpadłaby w pierwszej rundzie, w każdym serwisie informacyjnym podniesiono by larum. Dopiero, gdy dotrze do jakiegoś półfinału – czego serdecznie jej życzę – dookoła będziemy słuchać wypowiedzi Wojciecha Fibaka i kolegów „Isi” ze szkolnej ławki, którzy od zawsze trzymają za nią kciuki. Dlatego wolę internet, gdzie sam decyduję o tym, które newsy przeczytać i które reportaże obejrzeć.
Wracając jeszcze do Janowicza – abstrahując od jego dzisiejszej porażki – jest to dla mnie gość, który mentalnie nie jest Polakiem. W momencie, gdy coś mu nie pasuje, to mówi o tym wprost, a gdy wygrywa, cieszy się jak dziecko, rozrywa koszulkę, rzuca ją w publiczność itd. Nie jest przesadnie skromny, nie czeka, aż rywal go pokona i powie „OK, odpadłem, ale jestem zadowolony, bo i tak dotarłem daleko” (choć akurat dziś tak powiedział, ale okoliczności, o których już wspomniałem, są inne). Najbardziej polską cechą, jaką znam wśród polskich sportowców jest ich wysokie prowadzenie, a potem, gdy rywal bierze się w garść koncertowe
spierdolenie
odpuszczenie końcówki. Janowicz taki nie jest, on wygląda na gościa z inną mentalnością. Z mentalnością zwycięzcy.
Aha, i jak zwykle trzymam kciuki za Jo-Wilfrieda Tsongę. Kibicuję mu, odkąd zaczął mi przypominać Ronaldo. Młodzieńcze przywiązania potrafią trwać jednak bardzo długo.
***
Fajnie, że polscy sportowcy liczą się jeszcze na światowej scenie w poważniejszych dyscyplinach niż strzał z kuszy, czy gotowanie omleta na czas. Mimo że nie zawsze udaje im się wygrać, pokazują, że zaangażowaniem i walką do – dosłownie, ostatnich sił, można zyskać uznanie w oczach narodu. Agnieszka, szczypiorniści i skoczkowie – trzymam za was kciuki!
WIKTOR DYNDA
fot. radiopik.pl