Czapka bejsbolówka, zimowa kurtka, dres. I styl gry, od którego bolą zęby. Gdy mówi się Tonym Pullisie, to mniej więcej takie skojarzenia budzi on w oczach fanatyków Premier League. Za kilka miesięcy być może będzie okazja przyodziać go w nowy atrybut: cudotwórcy. Wszystko przez karkołomny cel, jaki obrał sobie 55-letni menedżer.
Niczym Emmet Brown z „Powrotu do Przyszłości”, Walijczyk, przez sześć sezonów, co tydzień przenosił kibiców 30 lat wstecz. Do epoki kamienia kopanego, gdzie obowiązywał system kick and rush, futbolówka zazwyczaj unosiła się ponad głowami zawodników, a ważniejsza od dryblingu była siła wyskoku i umiejętność gry łokciami. Jako wehikułu czasu Pulis używał Stoke. The Potters jawili się jako archaizm. Przeżytek dawnej epoki. Żywy skansen w środowisku zakochanym w potędze hiszpańskiej i niemieckiej piłki, pośród mniej lub bardziej udanych kopii FC Barcelony czy Bayernu Monachium. Nawet Britannia Stadium wyglądem przypomina bardziej nieistniejące Highbury niż nowoczesne Emirates. Gdy cała Anglia dążyła do szybkich wymian krótkich piłek, ataku pozycyjnego, czy wysokiego pressingu, Stoke, na wzór maleńkiej Galii z Asterixa i Obelixa, przeciwstawiało się obcym wpływom, naśladując tubylczy Szalony Gang z Wimbledonu, a nie Borussię Dortmund. I choć siermiężna gra The Potters miała w sobie nikły artyzm, to przynosiła efekty. Efekty często ponad możliwości klubu z zachodniej części Anglii. Wyszydzany zespół Pulisa potrafił dojść do finału Pucharu Anglii, by potem wcale nie najgorzej zaprezentować się w Lidze Europejskiej. Co ważniejsze dla kibiców, również byt w Premier League pozostawał cały czas zapewniony. W końcu jednak dwusezonowa stagnacja i brak poprawy jakości wyczerpały limit cierpliwości Petera Coatesa, prezesa klubu. Maj przyniósł nieoczekiwanie pożegnanie walijskiego menedżera, a liftingu oblicza Stoke podjął się rodak dotychczasowego opiekuna – preferujący radosny futbol Mark Hughes.
Co ciekawe, filozofia Pulisa zdobyła popularność wśród prześmiewczych memów. Oto dlaczego, zdaniem Internautów, na Britannia Stadium nie mieliby szans zagrać ani Leo Messi, ani Andrea Pirlo.
Okazuje się, że nieco ponad sześć miesięcy wystarczyło, by usługi futbolowego konserwatysty znów zaczęły być pożądane. I to w lidze o największym procencie krótkich podań. To nie pomyłka. Hiszpania i Niemcy, najbardziej kojarzone z nowoczesną piłką, straciły pod tym względem palmę pierwszeństwa. Tylko w piłce klubowej, rzecz jasna. Zauważył to Sean Igle, dziennikarz The Guardian, który – posiłkując się statystykami witryny Prozone – przedstawił listę rozgrywek, w których jest najniższy wskaźnik podań dłuższych niż te na 25 metrów. Przewodzi w niej uważana za siermiężną, w stosunku do Bundesligi i Primera Division, Premier League, z zaledwie 18,2 % tzw. „lag” w trwającym obecnie sezonie.
Ze sporą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że renesans Pulisa znacząco obniży tę statystykę.
Nowym pracodawcą 55-latka stał się bowiem Crystal Palace. Drużyna grająca jak dotąd fatalnie. Beznadziejnie. Bez charakteru. Bez perspektyw. Bez jakiegokolwiek pomyślunku. Brzydko, jak niegdyś Stoke, lecz u The Potters brzydota była to działaniem zamierzonym, przynoszącym wymierne efekty. Zaś na Selhurst Park wszystko stało do góry nogami, łącznie z menedżerem Ianem Hollowayem, zrzucającym winę za słabe rezultaty na wszystko i wszystkich, tylko nie na siebie. Jego już nie ma, a zamiast charakterystycznej łysiny i bródki leninówki, na ławkę londyńczyków powędrowała wspomniana już bejsbolówka.
Brytyjskie media są zgodne – utrzymanie Crystal Palace byłoby największym wyczynem w karierze trenerskiej Pulisa i jednocześnie trampoliną do pracy w poważniejszym, bogatszym zespole, o celach wznioślejszych niż przetrwanie. Wizja radosna, lecz cholernie trudna do zrealizowania. Orły mają bowiem zdecydowanie najsłabszy personalnie skład w lidze. Pod względem kadrowego bogactwa, czy raczej deficytu, daleko im nawet do sąsiadujących, a więc również walczących o byt, Sunderlandowi i Fulham. Lato było na Selhurst Park wyjątkowo jałowe. Mądre głowy zarządzające stołecznym klubie najwyraźniej doszły do wniosku, że drużynę można oprzeć na drugoligowych, dosłownie i w przenośni, zawodników, natomiast zamiast wzmacniać mądrze, wydawać grosze na sztuczne rozszerzenie ekipy. Nie zorientowano się, jaka przepaść dzieli Championship od Premier League, dopóki się to niej nie wpadło. Crystal Palace dopadł syndrom większości angielskich spadkowiczów ostatnich lat – przeludniony, wybrakowany z jakości skład. Patrząc na ilość graczy, można utworzyć nawet trzy jedenastki. Lecz co z tego, skoro każdej z nich bliżej poziomem do Yeovil Town niż choćby Norwich. Jedynymi wyjątkami, wokół których da się cokolwiek stworzyć są Daniel Gabbidon, Joel Ward, Mile Jedinak i -jeśli ustabilizuje formę – Marouane Chamakh. Zimą niezbędne będą cięcia kadrowe oraz wzmocnienia, co już Pulis podał do wiadomości.
Czego zatem spodziewać się po kadencji Walijczyka w Londynie? Stoke 2.0, czy może zupełne odejście od wzorów z Britannia Park? Fanom Crystal Palace zapewne jest obojętny styl. W dramatycznej sytuacji liczy się wynik, nie boiskowe fajerwerki. Na pewno pierwszą rzeczą do poprawy była, oprócz defensywy, mentalność zawodników. Brakowało walki, determinacji. Zwyczajnej sportowej agresji, jakże niezbędnej w Anglii. Pod tym względem wybór słynącego z twardej ręki szkoleniowca powinien być twardy.
Ważnym punktem powinny być również stałe fragmenty, główne działo Stoke za czasów nowego menedżera Crystal Palace. O to w sumie było nietrudno, mając w składzie takich gigantów jak Peter Crouch czy Kenwyne Jones, niemniej i tak skuteczność tego obszaru gry była u Pulisa wybitna. W sezonie 2011/2012 Stoke niemal 60 % bramek zdobyło właśnie po stałych fragmentach. Częściej niż co drugą bramkę. W obliczu prawdopodobnej walki do ostatniej kolejki o ligowy byt, ten element będzie zapewne bardzo ważny.
Pierwsze zmiany można już było dostrzec przy okazji premierowych starć nowych Orłów. W spotkaniu z Norwich nie czuć było jeszcze świeżego trenera, ale starcie przeciwko West Hamowi zostało wygrane głównie dzięki mało finezyjnym atrybutom: jeździe na dupie i ambicji. Czy to efekt nowej miotły, czy może stuprocentowa sprawka Pulisa, lecz pragnienie zwycięstwa było w południowym Londynie tak wielkie, że nawet pokonanie jedną bramką słabych „Młotów” przyniosło falę nadziei przy Selhurst Park. Terminarz Pulisowi sprzyja. W ten weekend podejmie chimeryczne Cardiff i, przy odrobinie szczęścia, jeszcze tego samego dnia jego drużyna opuści strefę spadkową.
Kluby z Premier League, którym zaglądało widmo spadku, lubiły ryzykować. Zatrudniać trenerów-zagadki, jak Rene Muelensteen, czy tykające bomby niewiadomego efekty na wzór Paolo Di Canio. Crystal Palace postawiło na sprawdzoną, choć często krytykowaną markę. Tony’ego Pulisa. Człowieka szczycącego się tym, że swojego CV nie splamił jak dotąd spadkiem. I – obserwując jego dotychczasowe poczynania – zrobi wszystko, by to podtrzymać. Chociażby na widok gry jego zespołu kibice ze wstrętu odwracali głowy.
TOMASZ GADAJ