Mundial umiera. Na ratunek… zima?

Mistrzostwa Świata umierają. Pacjent traci prestiż, zainteresowanie, poziom. Winowajca – Liga Mistrzów. Choremu pomóc może jednak nadchodząca zimowa aura, która orzeźwi podstarzałą, zmęczoną imprezę.

Mundial w Korei i Japonii. Szał, obłęd, ekscytacja. 16 lat suchoty zrekompensowanej nadzieją wlaną przez kadrę Jerzego Engela. Łaknący rzeki sukcesów Polacy tłumnie zasiadali w trzy, a właściwie, jak się okazało potem, w dwa poranki, czekając aż polska maszyna, z Emsim na czele, rozjedzie pierw Koreę, Portugalię, USA. Potem – kto wie – drżyjcie Rivaldo i spółka! A co. Wszakże, wedle selekcjonera, jechaliśmy po złoto. Miód na nastoletnie, szczenięco naiwne uszy łaknące triumfu swoich idoli. Szkoła Podstawowa nr 12, ten sam wówczas co u Majdana, nie była wyjątkiem. Raniutko gała i trochę mniej rano pierwszy mecz, z Azjatami, ochrzczonych przez Marcina Dańca „mikroprocesorkami”. Niewielka świetlica, ulokowana między szatnią i stołówką, drzwi w drzwi z woźną o aparycji Barbary Kwarc, zapchała się do ostatniego siedzenia. Przybył nawet chłopiec o pieszczotliwej ksywce „Kaznoś”, choć z futbolem był na bakier, a jego przygoda z piłką kończyła się na byciu mięsem armatnim podczas międzyklasowych el clasico. Piotruś, młody bajerant, przekabacał piękności z IIIC. Z przodu usadowiły się za to nieuki, lenie, przyszli następcy Oliviera Kahna i Davida Beckhama. My. Od euforii, do nerwów. Od wstydu do wściekłości. 90 minut później Dudek nie był już wielki, Kałużny nie umiał grać w piłkę, a Olisadebe nie znaczył „idol”. Przegraliśmy. Następnie klęska z Portugalią i pierwszy w moim krótkim życiu mecz o honor, z USA. Niemniej, co się emocjonowaliśmy, to nasze. Wspomnienia, chociaż gorzkie, na trwale zapadły w pamięć.

Cztery lata później brakowało młodocianego optymizmu. Skutecznie wyplenił je poprzedni turniej i oglądanie pleców Łotyszy w eliminacjach do Euro 2004. Co jak co, ale z grupy mieliśmy przecież teraz wyjść. Niemcy nie do przejścia, ale Ekwador i Kostaryka? Bez jaj. A jednak. Wstyd, żenada kompromitacja, hańba, frajerstwo – pierwszy raz mówi się tak dzięki „Faktowi”, a nie o „Fakcie”. Parę kurew, trochę niewybrednych żartów o naszych kopaczach. Następnie chwila refleksji.

Pustka.

Nie ma czego oglądać do ćwierćfinałów.

W ostatecznej rozgrywce liczy się osiem, w porywach 10 drużyn. Wcześniej są tylko momenty. Cztery bramki Miroslava Klose, przewrotka Marca Wilmotsa, cudowny gol Joe Cole’a. A w międzyczasie nudne egzekucje na Bogu ducha winnych Arabach czy Chińczykach. Faza grupowa to tak naprawdę preeliminacje. Przerzedzenie ogórków. Rozbieganie przed poważnymi rywalami. Pokonaliście Timbuktu, Seszele, czy inne kadry na poziomie tej polskiej, to zakosztujcie prawdziwego futbolu. A teraz do widzenia, spływajcie. Za kilka dni gramy z Holandią.

Mundial stracił elitarność. FIFA, zapraszając do stołu więcej gości, poświęciła część prestiżu. Zarobiła więcej dolarów, jenów, kopiejek i szylingów. Ale utraciła poziom. O problemie przypomniał Jamie Carragher, który po zawieszeniu butów na kołku przelewa swoje myśli na papier „Daily Mail”. Według niego, głównym problem mistrzostw świata jest to, że gracze występujący w nich są zbyt zmęczeni sezonem. To nie gonitwa hartów, ale wyścig żółwi. Kto wyleje mniej potu przed najważniejszymi meczami, zyska niezbędną przewagę w finale. W czasach, gdy rozgrywki klubowe nie były tak rozbudowane, piłkarzom na lato zostawało sporo sił. Teraz, ciężko wykrzesać z siebie dodatkową energię, gdy masz w nogach kilkadziesiąt spotkań. I drugie tyle sesji zdjęciowych. Dlatego ciągłe rozszerzanie ilości uczestników wielkich turniejów jest z logicznego punktu widzenia bez sensu. Siłowe dokładanie liczby spotkań obniża szanse na osiągnięcie przez zawodników szczytu formy. Oto, jak turniej z 2006 roku wspomina były piłkarz Liverpoolu:

[…] Nim Anglia pojechała do Niemiec, mój poprzedni sezon zaczął się 13 lipca 2005 roku. Tamtego roku rozegrałem 70 spotkań. Gdy następnego lata, 1 lipca, podejmowaliśmy Portugalię, byłem niemal na kolanach. [..]

Podczas meczu przeciwko Trynidadowi i Tobago było tak gorąco, że w przerwie musiałem kąpać się w lodowatej wodzie. Gdy graliśmy z Ekwadorem, David Beckham miał odruchy wymiotne.”

Tego nie powiedział polski kopacz, lecz piłkarz przez wielkie „P”, który zabiegałby na śmierć 99 % nadwiślańskich herosów futbolu.

Nie tylko dzięki temu wygrywają kluby. UEFA patrzy z góry na FIFĘ, bo w swoich rękach dzierży bardziej dochodowe dzieło. Ligę Mistrzów. Coroczną, generującą niewyobrażalne dochody i atencje wyprawę na himalaje futbolu. Drużyny klubowe, trenując dzień w dzień, grają szybciej, składniej, skuteczniej. Po prostu lepiej, niż jakakolwiek reprezentacja narodowa. Do tego brak ograniczeń. Gdy czegoś brakuje, kupuje się zawodnika. Żaden dobry z kraju nie jest dostępny? Nie ma sprawy, weźmiemy jakiegoś Brazylijczyka lub Argentyńczyka.

Kiedyś, by dostąpić zaszczytu gry w najważniejszym piłkarskim turnieju trzeba było być kimś. Wielką – a już co najmniej bardzo silną – drużyną. Bo tylko takie ekipy, przynajmniej w Europie, mogły przebrnąć przez wąskie sito eliminacji. 16, czy 24 ekipy z całego globu. Elita. Dziś coraz więcej jest drużyn, które jadą bo jadą, nawet na ścięcie. Ale są, pokażą się, zarobią. Może nawet któryś piłkarz dzięki temu przejdzie do lepszego klubu.

Czy to aż taki prestiż, zaliczyć wycieczkę i przegrać dotkliwie wszystkie mecze? Sami doskonale znamy to uczucie. Jasne, więcej ekip zwiększa kwalifikacje i ułatwia start słabszym piłkarsko krajom. Czy jednak malutcy powinni być siłą, za uszy, wciągani na mundial? Montując dziecku na stałe trzecie koło do roweru, nigdy nie nauczy się jeździć na góralu. Przypomina to reformę Michaela Platiniego. Zamiast litości, niech nastanie zaciskanie zębów i pot na treningach. Wtedy awans nastąpiłby nawet, gdyby kwalifikowało się 12 zespołów.

Obecnie jedyną przewagą mistrzostw świata nad Ligą Mistrzów jest to, że odbywają się raz na cztery lata, sztucznie tym samym zwiększając swój prestiż.

FIFA sama zacisnęła sobie pętlę na szyi, gdy Joao Havelange w 1993 przyklepał reformę powiększającą mundial we Francji do 32 uczestników. Na błędach starszej siostry nie uczy się najwidoczniej UEFA. Platini i spółką chcą zabrać kibicom ostatnie międzypaństwowe rozgrywki, które można w napięciu oglądać od pierwszego do ostatniego meczu. Mistrzostwa Europy. Z 16stki, gdzie słabi jest/są co najwyżej gospodarz/e, do 24 uczestników. Osiem drużyn otrzyma w przyszłości od francuskiego sternika dzikie karty, wręczając tym samym wilczy bilet dotychczasowemu, wysokiemu poziomowi rozgrywek.

Włochy, Francja, Holandia, Rumunia.

Nie, to nie skład półfinału Euro, lecz zaledwie jedna grupa na czempionacie z 2008 roku. Mistrz, wicemistrz świata, zawsze silna Holandia i niezła personalnie Rumunia. Euro 2012? Gruba B – Niemcy, Portugalia, Holandia, Dania. Każdy mecz niczym finał. Co cztery lata – cztery grupy śmierci. To już jednak przeszłość. Polsko-ukraiński turniej był ostatnim takim ewenementem. Za niecałe 33 miesiące, we Francji, obserwować będziemy tylko nieco bardziej udaną kalkę mundialu.

Zima pobiła Napoleona, zatrzymała Hitlera, dobiła truchlejącą gospodarkę za towarzysza Gierka. Teraz, ta nieprzyjazna raczej pora roku może odrestaurować wielkie przedsięwzięcie. A wszystko przez arabski klimat, nie kojarzący się przecież z mroźnym powietrzem. Krytykowany zewsząd katarski mundial ma szanse uratować 83-letnią imprezę. O ile organizacja turnieju w tym kraju jest skandalem, to, wymuszonym przypadkiem, zmiana terminu jego startu przyniesie światowej federacji niemal same korzyści.

Dlaczego? FIFA odwróci atuty dotychczas będące w posiadaniu uefowskiej Ligi Mistrzów. To na mistrzostwa świata pojadą zawodnicy będący w gazie, mający za sobą ledwie połowę sezonu. Spragnieni triumfów, nie odpoczynku, głodni sukcesów, nie plaż. Klubowe puchary, co najmniej do zimy, osiądą w cieniu mundialowej gorączki. I najważniejsze – po przerwie, to na ligowych i europejskich murawach zagrają gracze zmęczeni, osłabieni turniejem, wyczekujący z coraz większą niecierpliwością wakacji. Kto wie, czy jednorazowe rozwiązanie nie stanie się obowiązującym trendem, a mundial w zimie na stałe nie wbije klinu w rosnącą potęgę Ligi Mistrzów.

Carragher – świadomie lub nie – nie wspomniał o tym, kto będzie największym beneficjentem katarskiego rozwiązania. Jego ojczyzna. Anglia. Na przemęczenia zawodników i brak jakiejkolwiek przerwy w rozgrywkach otwarcie narzekał Fabio Capello, coś tam pomrukiwał Roy Hodgson, natomiast domagają się jej różnej maści eksperci, z Glennem Hoddle’m na czele. W 2022 roku problem rozwiąże się sam. Zniknie argument wyeksploatowanych organizmów. Nowy Carragher nie będzie umierał z gorąca, a przyszły Beckham uniknie wymiotowania na murawie.

Zobaczycie, za dziewięć lat Anglia zaliczy najlepszy występ od czasu Mondiali di calcio 1990.

Co z Polską? Ciężko powiedzieć. Choć w Katarze będzie zima, to jednak wciąż słońce może przygrzać. Szczególnie w niedzielę. Takie warunki nie sprzyjają przecież do grania w piłkę .

TOMASZ GADAJ

fot. AFP

Pin It

  • Rafał

    Świetny artykuł, oby więcej takich