Dlaczego niestety? Bo Fornalik swoją pracą nie zasłużyłby na taki koniec. Bo w razie triumfu rosną szansę jego pozostania na stanowisku. I wreszcie – bo premierowa wygrana na Wembley powinna być w okolicznościach donioślejszych niż przegrane w fatalnym stylu eliminacje.
***
Znak czasów. Jeszcze niedawno Anglicy zastanawialiby się, iloma bramkami nas powieźć. Teraz wyczuwalny jest klimat strachu. Zwątpienia. Wracają demony. Te stare, z 1973 roku, te sprzed lat 20 i, całkiem świeże, będące w wieku przedszkolnym, narodzone po klęsce z Chorwacją. Polska – drużyna, która w eliminacjach nie potrafiła ani razu wygrać z Czarnogórą i Ukrainą, jawi się jako może nie pogromca, ale sprawca katastrofy, jaką mogłyby być baraże z Portugalią czy Francją. Poprzeczka stopniowo się obniża. Przed Euro 2008 nikt nie dopuszczał myśli, żeby awans Wyspiarzom zabrała Chorwacja Slavena Bilicia. Od kilku dni nawet Biało-Czerwoni Waldemara Fornalika jawią się jako kaci. Kaci, z naostrzoną siekierą w postaci Roberta Lewandowskiego.
Chociaż selekcjoner zwija maszt i opuszcza reprezentacyjny statek szalupą, to, paradoksalnie, ostatni rejs 50-latka może być najowocniejszą z dotychczasowych wypraw. Załoga już wie, że nie zdobędzie nowego lądu. Ale na deser czeka do zatopienia angielski masztowiec. Wielki, potężny, ale i z lekko przeciekającym pokładem.
O, ironio, ta wyszydzana, przegrana i bezbarwna kadra, jaką musimy znosić, ma wielką szansę jako pierwsza zdobyć Wembley. Wyolbrzymianą, mityzowaną świątynię futbolu. Matkę wszystkich stadionów. Niegdyś twierdza potężnej reprezentacji, dziś ledwie – chociaż ciągle niezwykle prestiżowy – bunkier przeciętniaków. Domek na drzewie chłopaków z przerośniętym ego.
Gdybyśmy mieli chociaż promil szansy na awans do Brazylii, nie postawiłbym na Polaków złamanego grosza. A tak, według mnie, ekipa Fornalika ma okazję na co najmniej remis. Niezasłużenie, ale ma.
Anglicy, zachowując proporcje, są w podobnym położeniu co my. Nas rozpalają wspomnienia sukcesów z lat 70′ i 80′, natomiast rodacy Elżbiety II wciąż rozpamiętują złotą ekipę sprzed niemal pół wieku. Dziś tamci chłopcy to staruszkowie. Getry i rękawice zamienili na drewniane laski i wiagrę. Ich potomkowie zdobyli na wielkich imprezach mniej medali, niż wyszydzani nieraz Polacy. Przez pryzmat archaicznych triumfów, Wyspiarze oczekują wyników na miarę tych Charltona i spółki. Długo liczyli na złoto. Chociaż srebrny kruszec. W ostateczności brąz. Jakby przeszłość, za pomocą jednego pstryknięcia, stała się teraźniejszością. Brytyjczycy przez dziesięciolecia mamili się fasadową potęgą, zwiększaną prymatem krajowej ligi, w której do ostatniej chwili nie widzieli lub widzieć nie chcieli, że o jej sile decydują zagraniczni najemcy. Po 47 latach od wygranej na mundialu, 90 % kibiców nie wierzy podniesienie przez ich reprezentanta Pucharu Świata, tak jak zapewne 99 % naszych rodaków nie liczy na powtórkę z epoki Kazimierza Górskiego.
Reprezentacja Anglii przypomina bogatego, rozpieszczonego dzieciaka. Dumna, wyniosła, rozgadana, o grubym portfelu. Lubi przylać mniejszemu, samemu stawiając się w jednym rzędzie z najlepszymi. Ale w rzeczywistości, gdy przychodzi czas próby, z bohatera wychodzi tchórz o bardzo szybkich nogach. Presją pęta Brytolom nogi. Rooney nie może celnie podać, Gerrard wali po trybunach, natomiast bramkarzom wyrasta druga lewa ręka. Potrafią towarzysko ograć Brazylię, nie odstawać od Włoch czy Hiszpanii, by w meczu o stawkę spalić się jeszcze na starcie. Podczas wielkiej imprezie pierwszy silny rywal automatycznie staje się rywalem ostatnim. Doskonale to znamy, prawda? Od lat tkwimy w piłkarskim Trójkącie Bermudzkim – mecz otwarcia, mecz o wszystko, mecz o honor. Nieprzypadkowo, najlepiej wychodzą nam te ostatnie, kiedy wcześniejsze klęski pozostawiły po owym honorze jedynie strzępki.
Dzisiaj nasi reprezentanci zostali pozbawieni tego pręgierza, za to podwójnie obładowani nim będą Angole. I wcale się nie zdziwię, jeśli ten ciężar skutecznie zablokuje Synów Albionu, a całe obciążenie wywoła lawinę, która pociągnie za sobą Roya Hodgsona. Pociągnie do czeluści bezrobocia.
***
To swoją drogą.
Niezrozumiałe i fascynujące. Fascynujące, jak zbudować mit na kiepskim spotkaniu. Wembley 1973. Niezrozumiałe, bo tamten legendarny mecz był… jednym z gorszych występów ekipy Kazimierza Górskiego. Anglicy zasłużyli wtedy na zwycięstwo. Zamknęli rywali w hokejowym zamku nie tyle nawet na ich połowie, co w ich polu karnym. Obrona Częstochowy kontra Oblężenie Orleanu. Remis był efektem niewyobrażalnego szczęścia i koślawych dłoni Petera Shiltona. Patrząc na to, co Orły Górskiego wyczyniały wcześniej i później, taki wynik – a przede wszystkim gra – to wstyd. W normalnej dyspozycji, ówczesna reprezentacja powinna ograć drużynę Ramseya co najmniej dwoma golami.
Tak, jak to zrobiła w Chorzowie.
Dlaczego wciąż wspomina się o meczu, w którym byliśmy o wiele gorsi? Dlaczego nie rozpamiętuje i gloryfikuje się wcześniejszego zwycięstwa 2-0? Dlaczego nie czerpiemy radości z wielkich zwycięstw, tylko ciągle mówimy o klęskach lub wyszarpanych uśmiechem losu remisach? Sami sprowadzamy się do poziomu San Marino, celebrującego z faktu, że raz na 10 lat jakiś napastnik dozna porażenia i nie będzie w stanie choć raz w ciągu 90 minut trafić między dwa słupki.
Może jestem dziwny, ale wolę wygrywać niż remisować.
To tak, jakby Francuzi zamiast zwycięskiego meczu przeciw Brazylii z 1998 roku wspominali 1-1 z Hiszpanią na Euro 96′.
TOMASZ GADAJ