Po wspaniałym zwycięstwie nad Barceloną trener Massimiliano Allegri znalazł się na ustach futbolowej Europy. I słusznie, bowiem do pierwszego gwizdka sędziego na San Siro, to właśnie Blaugrana wydawała się murowanym faworytem do awansu z tej pary. Wszak w tym sezonie była w zasadzie bezbłędna – lała bez trudu wszystkich, którzy stawali na jej drodze. Genialna taktyka zastosowana przez szkoleniowca Milanu sprawiła, że FCB z drużyny bezbłędnej, z każdą upływającą minutą, zmieniała się w drużynę bezzębną.
No bo jak to tak, ofensywni wirtuozi nie stwarzają sobie przez dziewięćdziesiąt minut choćby pół sytuacji? Celnych strzałów – 1. Statystyka godna niewidomych z Podbeskidzia albo innego Bełchatowa, a nie ekipy mającej w swoich szeregach Iniestę, Pedro czy Messiego. O właśnie, Messi. Argentyńczyk zdołał tylko dwa razy niegroźnie uderzyć na bramkę Abbiatiego, co – jak mawiał klasyk – ostatni raz zdarzyło mu się w 1979 roku.
Zresztą rzućmy okiem na jego indywidualne statystyki ze spotkania z Milanem oraz z poprzedzającego to starcie, meczu z Granadą (za whoscored.com):
Wcześniej jedynie w czterech (!) grach obecnego sezonu Leo nie trafił do siatki lub przynajmniej nie zaliczył asysty przy golu kolegi, co jest wyczynem iście fenomenalnym. Był dla rywali Barcy po prostu nieuchwytny. Tym razem poczynania „Pchły” zostały ograniczone do minimum. Dodając do tego słabszą formę Xaviego i bezproduktywność Fabregasa przeciwko mediolańskiemu entuzjazmowi i pasji – nie, to się nie mogło udać. Na kim jak na kim, ale na cynicznych włoskich obrońcach powolna tiki-taka nie robiła najmniejszego wrażenia.
W ostatnich tygodniach wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że w Milanello szykuje się coś wielkiego. Było to czuć od początku nowego roku. A wcześniej? Powiedzieć, że drużyna Silvio Berlusconiego zaczęła słabo ten sezon, to nic nie powiedzieć. Po dwunastej kolejce zaszczytne trzynaste miejsce w Serie A, za plecami choćby Torino, Cagliari czy Parmy. Tifosi Rossonerich w szoku, a piłkarze grają w stylu legendarnej okładki Faktu – wstyd, żenada, kompromitacja.
Milan posiada jednak w swoich szeregach niesamowitego Adriano Gallianiego. To właśnie on jest ojcem triumfu nad Barcą. A przecież warunków do pracy nie ma w ostatnim czasie komfortowych. Berlusconi zarządził cięcie kosztów, więc transferowy spec z San Siro nie mógł za bardzo poszaleć podczas ostatnich okienek transferowych. I tak przeciwko naszpikowanej gwiazdami drużynie z Katalonii musieli walczyć piłkarze zakontraktowani za darmo (Mexes, Muntari czy Montolivo) oraz (za wyjątkiem Boatenga i El Shaarawy’ego) kupieni za frytki. Galliani po raz kolejny udowodnił, że w kwestiach transferowych nie ma sobie równych. Nie szukał tanich (jak nomen omen jego ostatnie zakupy) usprawiedliwień, na każdym kroku podkreślał, że pozycja Allegriego jest niezagrożona, a drużyna w końcu zaskoczy. I zaskoczyła! Niepośrednią rolę odegrało przybycie do klubu Mario Balotellego, który nie może już grać w tej edycji Ligi Mistrzów w czerwono-czarnej koszulce. Jednak samo kupno Włocha dało zastrzyk pozytywnej energii wszystkim Milanistom. I piłkarzom i kibicom, którzy doczekali się upragnionej gwiazdy. Mediolańczycy uskrzydleni przybyciem niesfornego, ale piekielnie utalentowanego Balo zaczęli piąć się w górę tabeli wracając na czołowe lokaty, do których ich tifosi są przyzwyczajeni.
W pucharowej fazie LM czerwono-czarni ostatnio delikatnie mówiąc nie zachwycali. Tylko jedno zwycięstwo w ostatnich dziesięciu spotkaniach nie napawało optymizmem przed starciem z głównym faworytem do zdobycia trofeum. Każda seria ma jednak swój koniec. Ta zakończyła się w najbardziej odpowiednim dla Milanu momencie. Każdy postronny kibic musiał z przyjemnością patrzeć na wolę walki, którą w owym meczu zaprezentowali Rossoneri. Zero odpuszczania czy kalkulacji, zero gry na alibi i mordercza harówka na każdym centymetrze boiska (Abate!) przez pełne dziewięćdziesiąt minut. Tego wieczoru byli po prostu PERFEKCYJNI. Zresztą zgranie było widać również na trybunach San Siro, gdzie Balotelli i Robinho zachwyceni postawą swoich kolegów urządzili sobie lambadę:
Oczywiście kto jak to, ale Barca jest w stanie na własnym boisku odrobić dwubramkową stratę. Nawet z nawiązką. Jednak wtorkowa porażka z Realem potwierdziła, że coś się w tej maszynce do wygrywania zacięło i do pierwszego gwizdka przed rewanżem na Camp Nou kibice FCB będą sobie zadawać pytanie – remontada es posible?
A ja się zastanawiam, jaką pakę uzbierałby Adriano Galliani, gdyby miał do dyspozycji budżet transferowy Liverpoolu czy Arsenalu, nie mówiąc już o szejkowskich petrodolarach. Aż strach o tym myśleć…
MARCIN PĘKUL