Profesja – rozczarowanie. Każdy mundial tworzy własnych bohaterów, ale równie często rodzi niespełnione nadzieje. Miliony spragnionych medalu Anglików widziało w nim zbawcę. Drugie wcielenie Bobby’ego Charltona, lidera słynnej drużyny z 1966 roku. Minęło jednak osiem lat, a Wayne Rooney ciągle wyczekuje premierowego gola na mistrzostwach świata.
Uwielbiałem Michaela Owena. Za smarka miałem jego czerwony trykot Liverpoolu. Replikę oczywiście, nabytą na elbląskiej wersji stadionu dziesięciolecia, jeszcze nim złośliwe buldożery zaorały teren. I teraz, zamiast kopalni podrobionych koszulek, skąd najczęściej chyba wydobywano czarno-niebieski T-shirt Interu z Ronaldo i siódemkę Beckhama ozdobioną napisem „SHARP” na piersiach, ludzi straszy Multikino. Napastnik „The Reds” miał ogromny talent, fakt. Czułem jednak w kościach , że to nie jest człowiek mogący poprowadzić Anglię do tytułu mistrza świata. Jeden z kilku liderów – tak. Jedno z głównych narzędzi tworzących sukces – jak najbardziej. Ale przywódca? Grzeczny, ułożony chłopiec z Chester? Ustatkowany mąż szkolnej miłości, tej samej od podstawówki? Nie, raczej nie. Zawsze miałem wrażenie, że Synowie Albionu muszę mieć na czele nie futbolowego Gandhiego, ale piłkarskiego Czyngis-Chana. Skurwysyna nie mającego oporu przed ganieniem konstelacji mniejszych lub większych albiońskich gwiazdeczek. (Kolejna gwiazda wypada z gry na mundialu – czytaj TUTAJ ).
Wayne Rooney w świadomości kibiców narodził się 2. października 2003 roku. Poród obfitował w cudowną bramkę strzeloną ponad dwa razy starszemu Davidowi Seamanowi. Anglik nie był zwyczajnym dzieckiem futbolu. Okres dojrzewania przebiegał tak szybko, że nie minęło 12 miesięcy, a młodzian już trafiał na mistrzostwach Europy. I robił to jak na zawołanie. Cztery bramki w czterech meczach utwierdziły Sir Alexa Fergusona w przekonaniu, że prędzej odejdzie na emeryturę, niż nie pozyska nastolatka do Manchesteru United. Do dziś wielu twierdzi, że gdyby nie kontuzja Roo w ćwierćfinale z Portugalią, to właśnie podwładni Elżbiety II graliby później w finale przeciwko autobusowi z Peloponez, czyli Grecji.
Zadyszka w tlenowym namiocie
2006. To miał być rok złotej generacji. Czas pokolenia wybitnych, acz niespełnionych reprezentacyjnie jednostek. Najsilniejsze centrum defensywy świata w osobach będących u szczytu formy Rio Ferdinanda i Johna Terry’ego. Nieopodal tych opok biegał najlepszy lewy obrońca od czasu Roberto Carlosa – Ashley Cole. Potwornie mocny środek pola dowodzony przez Stevena Gerrarda oraz Franka Lamparda, ze zdrowym Owenem Hargreavesem w odwodzie. Później miało okazać się, że każdy osobno gra dwukrotnie lepiej niż w nienaturalnym, sztucznie zlepionym, liverpoolsko-londyńskim tandemie. Ale jeszcze wtedy łudzono się, iż dwaj liderzy nie wejdą sobie w drogę. Na jednym skrzydle galaktyczny Beckham, na drugim chimeryczny Joe Cole, z topowym wówczas pokrętłem w Premier League. Na szczycie tej bogato zdobionej choinki on. „Kanga-Roo”. „Biały Pele”. Pyskaty chłopiec z liverpoolskich doków, korzystający z usług prostytutek jeszcze zanim mógł legalnie kupić piwo. Anglików ogarnęła gorączka złota. Mundialowego złota. Wyspiarze zdawali się ignorować nawet oczywiste słabe punkty. Gary Neville był raczej obrońcą na XX, nie XXI wiek. Na pozycji golkipera zaś wybór zamykał się między bramkarskimi wersjami dżumy, cholery i nowotworu.
Pompowany nadziejami balon stracił nieco powietrza gdy – na 41 dni przed inauguracyjnym meczem z Paragwajem – na Stamford Bridge kość śródstopia złamał Wayne Rooney. United pogrzebało iluzoryczne szanse na tytuł, natomiast Lwy Albionu stanęły przed ryzykiem utraty najgroźniejszego spośród królów zwierząt. To musiała być jakaś plaga, bo cztery lata wcześniej problemy ze stopą miał również David Beckham. Ostatecznie, po błyskawicznym leczeniu i katorżniczej rehabilitacji, uwzględniającej takie wątpliwe przyjemności jak sesje w namiocie tlenowy, napastnik dostał zielone światło na akces do Niemiec. Wstrzymany oddech Angoli zakończył się ulgą. „Wazza” mógł zagrać na turnieju, chociaż wykluczony był występ w pierwszym spotkaniu.
Kontuzja napastnika Czerwonych Diabłów unaoczniła fasadę domniemanej potęgi w ataku Wyspiarzy. 10. czerwca, gdy Beckham wyprowadzał angielską reprezentację na murawę Commerzbank-Arena we Frankfurcie, Sven Goran-Eriksson w pierwszej linii miał do dyspozycji kulawego Rooneya, podatnego na kontuzje Michaela Owena, najwyżej solidnego Petera Croucha i 17-letniego, wyciągniętego za uszy z juniorów Arsenalu, Theo Walcotta. Negatywny atrybut tego drugiego ujawnił się w ostatnim spotkaniu fazy grupowej. Gracz Newcastle wytrzymał ze Szwecją całych 240 sekund. Co prawda wtedy powrócił już Rooney, który zagrał nawet 42 minuty w drugim spotkaniu Anglików, lecz jego niedoleczenie było widoczne gołym okiem nawet u sportowego abnegata. Rekonwalescent szarpał, walczył, ale typowe objawy świeżego urazu – strach przed ostrymi wejściami, odskakiwanie piłki, brak „czucia” futbolówki – coraz bardziej dawały o sobie znać. Nie był on w stanie pokonać samego siebie. Nie z taką łatwością jak bramkarzy w Premier League.
Symfonię rozpaczliwej bezradności zakończył mecz z Portugalią. Koło się zamknęło. Tak, jak dwa lata wcześniej, Rooney przedwcześnie opuścił plac gry. Tak jak dwa lata wcześniej, z nim Anglia być może pokonałaby Konkwistadorów. Różnicą był motyw zejścia. W Niemczech snajper, po starciu z Ricardo Carvalho, przypadkowo nadepnął obrońcy na krocze . Sędzia początkowo zbagatelizował ten fakt, lecz dzięki uporowi oraz naleganiom miotającego się po całym boisku Cristiano Ronaldo, Anglik wreszcie otrzymał czerwoną kartkę. Ależ Crisa wtedy nienawidziłem. Marzyłem tylko o tym, żeby odszedł z Manchesteru United. Po uprzedniej karze, brutalnej karze, wymierzonej przez Wazzę. I całą Anglię. ( TUTAJ czytaj o wielkiej gwieździe Atletico, która odejdzie do Premier League).
Najlepiej skomentował całą sytuację sam Roo. Prosto i rzeczowo. Logicznie – gdyby snajper świadomie chciał nadepnąć korkami w czuły punkt portugalskiego defensora, ten niechybnie skończyłby w szpitalu. A grał dalej.
Pożegnanie z Afryką
Cztery lata temu Anglia zdawała się mieć brakujący element układanki. Wybitnego, twardego szkoleniowca. Wspomnianego herszta, tyle, że zasiadającego na ławce. Fabio Capello to genialny trener, lecz nie poradził sobie w okrążeniu. Miał przeciw sobie dwa fronty. Stale przeszkadzająca angielska federacja miała nieformalnych sojuszników w osobach samych kadrowiczów. Rooney wspominał Zlatanowi Ibrhimoviciowi, że na zgrupowaniach czuł się jak więzieniu, a włoski selekcjoner emanował chłodem. Surowy, twardy etos pracy nie sprzyjał rozpieszczonym brytyjskim gwiazdorom, przyzwyczajonych raczej do szkoleniowców janasopodobnych typu Eriksson. Czyli - ja się nie wpierdalam , jak ponoć zwykł mawiać Janosik. Integracje, grille, atmosfera pikniku transformowała się w wojskowy dryg, setki godzin odpraw taktycznych oraz szkoleniowca, którego mięśnie twarzy generują uśmiech jedynie po wygranych meczach. Ten mariaż, chociaż zakończony najwyższym współczynnikiem zwycięstw spośród wszystkich selekcjonerów w historii Albionu, nie mógł trwać długo i szczęśliwie. Nim jednak Capello, po zbytniej ingerencji FA w sprawy kadry, powiedział dwa lata temu arrivederci , odbył się mundial w RPA.
Wybitny trener, ciągle przyzwoity skład, dobrze rokujące eliminacje. A także zdrowy Rooney. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby Anglia co najmniej powtórzyła wynik sprzed czterech, co stanowiłoby minimum przyzwoitości. Duet Roo&Capello miał być wszakże gwarantem pierwszego od 44 lat medalu. Zamiast glorii, był wstyd. Żenująca, bezradna, defetystyczna papka. Synowie Albionu przeczołgali się przez fazę grupową, wygrywając zaledwie jedno spotkanie, mimo styczności z maszynkami do podbijania statystyk typu USA, Algieria i Słowenia. Człapaków okrutnie skarcili Niemcy. I skarciliby równie mocno, nawet gdyby uznano prawidłowo zdobytą bramkę Lamparda.
Sam Rooney z tej imprezy zasłynął jedynie paroma słowami o fanach, którzy mieli czelność buczeć na tak wspaniale przecież grających Anglików.
Nieoczekiwana zmiana miejsc
Czas szybko leci. Zmiana pokoleniowa dotknęła nawet cudownego chłopca z Croxteth. Dziś to już nie bezczelny gówniarz, z wrzaskiem rozpychający się między tuzami, lecz stary wyga. Rooney w obecnej kadrze jest trzeci po względem liczby występów. Gracz United to również naturalny spadkobierca kapitańskiej opaski po niechybnie przemijających Stevenie Gerrardzie i Franku Lampardzie.
Roo jest dziś po drugiej stronie barykady. Kiedyś pierwszy biegł z rewolucyjną flagą, obecnie strzeże porządku, który poniekąd sam wywalczył. Nie szturmuje już miejsca w podstawowej jedenastce. W zamian, musi je zaciekle bronić, co okazuje się jeszcze trudniejsze. Andrzej Iwan w swojej biografii opowiadał, że jako gracz Wisły czekał, aż, symbolicznie, pod bramę krakowskiego stadionu przyjdą młodzi chłopcy w korkotrampkach i oznajmią, że teraz oni grają. Biała Gwiazda za czasów Ajwena takiej gromadki się nie doczekała i ostatecznie spadła z ligi, lecz na własnych młodziaków nie może narzekać Anglia. Przed Wembley, w ultranowoczesnych Nike’ach i z Iphone’ami w kieszeniach, zjawili się między innymi nieokrzesany Raheem Sterling, ułożeni Adam Lallana i Luke Shaw, przebojowy Ross Barkley. I on, bezpośredni rywal. Wiecznie uśmiechnięty Daniel Sturridge. Najskuteczniejszy angielski napastnik sezonu 2013/2014. Piłkarz Liverpoolu uzurpujący prawo do bycia snajperem nr 1. Uzurpujący na tyle dobrze, że obecnie to Rooney musi dostosować się pod zespół, a nie zespół pod Rooneya. Dotychczasowy hegemon poszukuje dla siebie miejsca. Jasne, Anglik może zagrać jako jeden z trzech ofensywnych pomocników. Pytanie, czy zrobi to lepiej niż Sterling, Lallana czy Oxlade-Chamberlain, dla których to nominalne role? Mówi o tym nawet były kolega z boiska Roo, Paul Scholes, zastanawiając się, czy selekcjoner będzie miał na tyle odwagi, by posadzić gwiazdora na ławce. Gary Lineker słusznie twierdzi, że nie ma sensu forować Wazzy kosztem rozpędzonego Sturridge’a.
Anglicy rozpoczną brazylijski mundial od spotkania z Włochami. Tutaj kluczem będzie dominacja w środka pola, gdzie rządzi brodaty geniusz – Andrea Pirlo. Brytyjskie media spekulują, że Hodgson postawi na zagęszczenie centrum boiska, wystawiając pięciu blisko siebie ustawionych zawodników o inklinacjach do gry bliżej linii środkowej niż końcowej – a więc Gerrarda, Hendersona, Barkleya, Lallanę i, najbardziej wysuniętego, Rooneya. Rzeźbienie w piasku czy wybitny zmysł taktyczny, przekonamy się w nocy z soboty na niedzielę. ( TUTAJ czytaj o gigantycznych pieniądzach, które… wyda Arsenal na wzmocnienia).
Jakkolwiek i gdziekolwiek zacznie nadchodzące mistrzostwa Wayne Rooney, jedno jest pewne. Dla 29-latka o coraz słabszej odporności na kontuzje to może być ostatnia szansa na poprawienie statystyk. A te są fatalne – osiem meczów, zero goli. Ani jednego trafienia przeciwko choćby Trynidadowi i Tobago, Słowenii, Algierii czy USA. Jak na jednego z najlepszych klubowych napastników XXI wieku – bilans koszmarny. Nie zanosi się na wielkie zmiany, gdyż niebawem Anglików sprawdzą wielkie firmy w osobach Włochów i Urugwajczyków. Wielcy rywale, tym bardziej, w meczach o stawkę nigdy nie byli na rękę drugiemu strzelcowi w historii Manchesteru United.
Przeczucia znów mnie zawiodły. Tak, jak grzeczne dziecko z Chester, tak rozbestwiony młodziak z liverpoolskich doków nie okazał się zbawcą angielskiej kadry. Rooney ma jednak jedną, lecz kolosalną przewagę nad Owenem. Dzierży najcenniejszy dla piłkarza atrybut. Czas. Roo otrzymał kolejną szansę na sprostanie oczekiwaniom milionów ludzi. Ludzi takich samych jak on – niedoskonałych, których barki nie zawsze dają radę dźwigać bagażu odpowiedzialności. Teraz doświadczony napastnik zyskał kompana mogącego nieść część ciężaru. Może mundialowe odrodzenie przyjdzie przy asyście Daniela Sturridge’a? Podzielona chwała to znacznie lepsze rozwiązanie niż pojedynczy zawód.
TOMASZ GADAJ
Partnerem artykułu jest fanpage „Wszystko o najlepszej lidze świata – Premier League”