Łatwa grupa, słabi rywale, a my mocni jak nigdy, czyli krótko mówiąc – miało być fajnie. Miały być wywiady, bisy i wrzaski, Rio de Janeiro i Copacabana, tymczasem skończyło się na tym, że owszem, rozmowy są, ale w tonie oskarżycielskim, Rio, tyle że Ferdinanda, zobaczą jedynie Boruc ze Szczęsnym, natomiast reszta będzie musiała zadowolić się Copacabaną. Żeby było jasne – klubem w Międzyzdrojach.
***
W zasadzie już przed meczem było przesądzone, że reprezentacji Polski zabraknie na przyszłorocznym Mundialu, a wygrana z Czarnogórą co najwyżej mogła przedłużyć eliminacyjną agonię. Nie udało się, bo Vucinić z kolegami postanowił rozwiać złudzeniach tych, którzy jeszcze wierzyli. Oczywiście, wciąż mamy matematyczne szanse – Mołdawia musi wygrać z Czarnogórą, my i Anglicy musimy do końca eliminacji zdobyć komplet punktów, po czym zespół Roya Hodgsona musi zostać zdyskwalifikowany albo samemu wycofać się z turnieju. Wówczas nasi piłkarze zagrają na mistrzostwach w Brazylii.
Ostatnie kilkanaście dni to czas odwołań. Najpierw premier Tusk odwołał kryzys, potem prezes Kaczyński odwołał odwołanie szefa rządu, a na koniec Fornalik odwołał z kadry Pawłowskiego. Teraz – by nie wyłamywać się z panującej mody – z szeregu powinien wystąpić prezes Boniek i odwołać „Waldka Kinga”. Nie ma sensu kopać leżącego – po prostu nie wykonał zadania i tyle.
Nie ma znaczenia, że raz jego drużyna zagrała lepiej, raz gorzej, że tu zabrakło szczęścia, a tu nie pomógł sędzia. Polski nie zobaczymy na mistrzostwach świata i to się liczy. Niby powoływał tych, których miał powołać, zazwyczaj grali ci, którzy mieli grać, ale koniec końców coś było nie tak. Lewandowski znowu nie strzelał, obrońcy nie bronili, a pomocnicy nie pomagali ani z przodu, ani z tyłu.
Musi przyjść ktoś nowy, kto spróbuje nie przegrać następnych eliminacji, co wbrew pozorom nie będzie wcale proste, bo polskie zespoły lubują się w byciu o krok przed celem. Zawsze im czegoś brakuje, ciągle coś im przeszkadza, jak uczniowi, któremu pies notorycznie zjada prace domowe. Wisła była pięć minut od Ligi Mistrzów, Lech potrzebował tylko jednej bramki do wygrania z Żalgirisem, Śląskowi do walki z Sevillą brakowało Dudu, a Legii ze Steauą czasu do nadrobienia strat. Za każdym razem było dobrze, tylko fart nie sprzyjał, bo albo bramka za mała, albo mecz powinien trwać do czasu aż nasi w końcu trafią.
Podobnie było wczoraj. Fakt, był karny na Sobocie, ale z drugiej strony gol Kuby Błaszczykowskiego padł ze spalonego i został słusznie nieuznany. Oczywiście naród krzyczy, że znowu został oszukany, po raz kolejny jesteśmy pokrzywdzeni, etc. Gówno prawda. Trzeba było dowieźć prowadzenie w Podgoricy, wygrać z Mołdawią oraz wykorzystać słabość Anglików w Warszawie, a wówczas niepodyktowany faul na nowym nabytku Club Brugge nie miałby tak dużego znaczenia. Lakonicznie to ujmując – trzeba było nie kusić losu. Zawsze może być jakiś błąd w rachunku i trzeba się z nim liczyć. Niestety, ale sędzia też człowiek.
Dlatego dajmy sobie spokój z żałosnymi lamentami i obwinianiem sędziego – zremisowaliśmy z Czarnogórą i tym samym nie jedziemy na mistrzostwa świata, bo zwyczajnie na to nie zasłużyliśmy.
Na koniec słowo o Lewandowskim. Zagrał dobry mecz, strzelił bramkę, w końcu na coś się kadrze przydał, tyle że jak miał bałagan w głowie, tak ma. Uciszać własnych kibiców? Bo co, bo gwizdali, gdy gwiazdorzyłeś zarówno na boisku, jak i poza nim? Chłopie zejdź na ziemię, bo im wyżej odlatujesz, tym boleśniejszy będzie upadek.