Wielkie pieniądze, wizja sukcesów i jedni z najlepszych zawodników świata. Tak rysuje się obraz dzisiejszego AS Monaco, klubu, którego historia wije się jak obraz EKG – od szczytu, po dno.
Falcao, Moutinho, Rodriguez, Carvalho, Toulalan, czy Abidal to tylko pierwsze z licznych gwiazd, które zakotwiczą się w Księstwie. 166 milionów euro, które zostały wydane na letnie transfery to tylko mały procent sumy, którą w ostateczności wyda na wzmocnienia właściciel. Drugie miejsce po 18 kolejkach Ligue 1 to tylko przedsmak wielkich sukcesów.
Po tym jak w grudniu 2011 roku do klubu zawitał jeden z najbogatszych ludzi świata – Dmitrij Rybołowlew – i odkupił od włodarzy 66% udziałów futbolowy świat na nowo stanął przed monakijczykami otworem. Wizja wygranych, trofeów i medali na nowo zawitała nad Lazurowym Wybrzeżem.
Rosjanin nie szczędzi pieniędzy i po awansie do najwyższej klasy rozgrywkowej we Francji szeroko otworzył portfel dla Claudio Ranieriego, który dowodzi jego załogą. Włoch kupował dużo, ale mądrze co bardzo szybko dało efekty i stworzyło pewien ewenement. Beniaminek po 18 meczach znajduje się w ścisłej czołówce tabeli tracąc do wielkiego PSG tylko dwa punkty.
Monaco gra ładnie w ataku i mądrze w defensywie, łączy doświadczenie z fantazją młodzieży, ale najważniejsze – gra skutecznie i zbiera kolejne punkty mimo słabej jak na ligę francuską średnią bramek strzelanych na mecz.
Rybołowlew chciałby dopisać do bogatej historii klubu swoje własne rozdziały. Chciałby sprawić, że AS Monaco znów będzie na ustach fanów, nie tylko przez wielkie pieniądze, ale przede wszystkim przez tryumfy sportowe, które kiedyś w Księstwie były na porządku dziennym.
Zdecydowanie największym sukcesem monakijskiego klubu jest awansowanie w sezonie 2003/04 do meczu, który decydowało o tym kto przez następny rok będzie nosił miano najlepszej drużyny Starego Kontynentu.
Nikt nie spodziewał się, że do finału najbardziej prestiżowych rozgrywek świata dostanie się drużyna, która przed sezonem na transfery wydała całe… trzy miliony euro. Włodarze klubu postanowili osiągnąć sukces wypożyczając, a nie kupując zawodników. Hugo Ibarra z FC Porto, czy Edouard Cisse z PSG to jedni z wypożyczonych piłkarzy, którzy stanowili trzon zespołu z północy Europy. Strzałem w dziesiątkę okazał się jednak ktoś inny. Największą gwiazdą „Czerwono-Białych” w pamiętnym sezonie był Fernando Morientes. Hiszpan przybył na Stade Louis II z Realu Madryt i z niechcianego napastnika „Królewskich” zmienił się w króla strzelców Ligi Mistrzów.
Cały sukces Morientesa nigdy nie miałby jednak miejsca gdyby nie Didier Deschamps. Mimo początkowych trudności i zajęcia dopiero 15. lokaty w tabeli Ligue 1 w 2002 roku młodziutki trener w ekspresowym tempie zbudował własny zespół, który miał być potęgą na francuskiej ziemi. Puchar Francji i wicemistrzostwo kraju w kampanii 2002/03 były tylko początkiem. Kulminacja nadeszła rok później…
…Patrice Evra, Julien Rodriguez, Lucas Bernardi, Jerome Rothen, czy niesamowity Ludovic Giuly mieli „obudować” Morientesa i wspierać go na boisku. Nikt, nawet sam Deschamps, nie mógł przewidzieć, że droga Monaco po krainie Ligi Mistrzów zakończy się dopiero w Gelsenkirchen na Veltins Arenie.
AS Monaco spisywane na straty było jeszcze przed samym losowaniem grup Champions League. „Czerwono-Biali” z czwartego, najsłabszego, koszyka trafili do grupy C z Deportivo La Coruna, AEK Ateny i PSV Eindhoven. Mimo, że dziś taka grupa z marszu zostałaby okrzyknięta najsłabszą, a ASM nazwane jej faworytem, w sezonie 2003/04 Monaco od razu spisywane było na starty.
Piłka jest jednak przewrotna i nieprzewidywalna. Nieoczekiwanie klub z Księstwa wygrał dwa pierwsze spotkania i liczył się w walce o awans. Zapędy monakijczyków ostudziło Deportivo, które na własnym terenie wygrało mecz z ekipą Deschampsa. Ale Monaco swoją prawdziwą siłę pokazało dopiero na Stade Louis II. W rewanżowym starciu z Hiszpanami – które wielkimi zgłoskami na zawsze zapisało się na kartach historii – padło aż 11 bramek. „Czerwono-Biali” zdołali aż ośmiokrotnie pokonać bramkarza rywali i pewnie awansowali do następnej fazy turnieju.
Czytaj również: Stare, dobre wino. AS Roma
Giuly i spółka byli w niebie, ale bardzo szybko mogli z ogromną siłą gruchnąć o ziemie. W 1/8 finału trafili na Lokomotiv Moskwa. Dwumecz zakończył się remisem 2:2, ale dzięki wyjazdowej bramce Morientesa do następnej rundy awansowało ASM.
Kolejne spotkania Monaco w Lidze Mistrzów maja potencjał na wspaniały film trzymający w napięciu do ostatnich sekund seansu.
W ćwierćfinale monakijczycy zmierzyli się z wielkim Realem.
Ronaldo, Raul, Roberto Carlos, Zinedine Zidane, czy Figo. Walka z nimi była jak starcie Dawida z Goliatem i tak jak w biblijnej przypowieści wygrał ten, który spisywany był na straty.
Znów szczęśliwe okazało się Stade Louis II. Podopieczni Didiera Deschampsa pokonali „Galacticos” 3:1 i w zamian dostali bilet do półfinału Champions League.
Przed finałowym spotkaniem ekipa znad Lazurowego Wybrzeża miała jeszcze jeden przystanek – Londyn. W deszczowej Anglii stanąć miała naprzeciwko Chelsea, w której dopiero co rozsiadał się Roman Abramowicz. To jednak nie przeszkodziło mu na wydanie 170 milionów euro (!) (nie przypomina Wam to czegoś?) na przedsezonowe transfery.
Po raz kolejny okazało się, że banknoty po murawie nie biegają. Roman dostał w policzek od drużyny, która wydała na wzmocnienia 56 razy mniej i mógł pożegnać się z błyszczącym pucharem mistrzów.
Piękny film trwał dalej i wydawało się, że będzie to druga część „Kopciuszka”. Odgłosy ziewania przerwał jednak scenarzysta, który pozwolił na rozegranie wspaniałego sezonu Monaco, dał zobaczyć z bliska obiekt pożądania każdego zawodnika świata – puchar Ligi Mistrzów, ale na koniec zepchnął ten klub na dno.
Kiedy mam określić AS Monaco z sezonu 2003/04 na myśl przychodzi tylko jedno słowo – magnifique. Wspaniałe wtedy były wyniki, wspaniały był trener i wspaniali byli zawodnicy. Wydawało się, że drużyna z malutkiego Księstwa na zawsze zostanie na futbolowym szczycie, że rok rocznie będzie biła się o najważniejsze trofea we Francji i na świecie. Do Lazurowe Wybrzeże szybko jednak zacumował marazm, który za ofiarę wybrał sobie właśnie „Czerwono-Białych” zostawiając wszystko inne w spokoju.
Ten wielki sukces z przeszłości trudno będzie powtórzyć, nawet mając w fotelu właściciela taką osobę jak Dmitrij Rybołowlew. Wszystko jednak wskazuje, że ASM przynajmniej w Ligue 1 będzie biło się o władzę przez kilka następnych sezonów i widmo spadku już więcej do klubu nie zagości.
Może los pozwoli także na drugą rundę w Champions League? Zobaczymy w następnym sezonie.
KUBA CZYŻYCKI