Legia słaba, choć zwycięska. Warszawiacy wracają na fotel lidera

Urban

Mecz godny polskiej ligi, jednak „godny” w znaczeniu negatywnym. Legia do spółki z Lechią stworzyły widowisko uosabiające wszelkie wady wytykane T-Mobile Ekstraklasie. Toporność, niedokładność, nuda, chaos.

Legia Warszawa – Lechia Gdańsk 1:0

Kosecki 62′

***

Gdańszczanie od pierwszych sekund postawili autobus, czy może raczej bardziej trolejbus. W sumie nic dziwnego. Gdy siłę ognia w twoim zespole tworzą Piotr Wiśniewski oraz Paweł Buzała, to można się spodziewać wszystkiego. Wszystkiego poza golami. Niemniej, w rozgrywkach w których każdy może wygrać z każdym, dodatkowo dysponując całkiem niezłą drugą linią, posiadanie piłki na poziomie średnio 30 % jest zwyczajnie żałosne.

Biorąc poprawkę na skalę, podobny problem z napastnikami dotyka stołecznych. Ljuboja znów zapuszczał się w okolice linii środkowej, pozostawiając z przodu osamotnionego Marka Saganowskiego. Pomimo tego, Serb jako jeden z nielicznych zawodników gospodarzy potrafił wytwarzać jakiekolwiek zagrożenie pod bramką Michała Buchalika. W sytuacji sam na sam jednak lepszy od napastnika (?) Legii był już 24-latek do spółki z Deleu, który w ostatniej chwili wybił zmierzającą do siatki piłkę. Ljuboja szybko zrehabilitował się genialnym podaniem piętką do Radovicia, lecz uderzenie skrzydłowego zginęło gdzieś w morzu nóg zabarykadowanych gości. „Legioniści” nie mieli kompletnie pomysłu na ominięcie podwójnych zasieków Lechii. Dużo biegania, jakieś strzały, podania na aferę, ale wszystko to bez jakiegokolwiek ładu, spokoju. Wszystkie sytuacje wynikały z błysku poszczególnych indywidualności, a nie wypracowanych schematów. Wyglądało na to, że presja zwycięstwa narzucona przez Lecha przytłoczyła stołecznych.

Na szczęście dla 8-krotnych mistrzów Polski gdańskiemu trolejbusowi z każdą minutą zaczynało brakować prądu. Wykoleił go ostatecznie wprowadzony w 60. minucie Jakub Kosecki. Do tego momentu Buchalik swoimi interwencjami zasłużył u kolegów co najmniej na flaszkę Goldwassera. „Kosie” bardzo pomogli jednak obrońcy Lechii. Ci uprzejmie nie wtrącali się Markowi Saganowskiemu, który spokojnie przejął futbolówkę dograną przez Michała Kucharczyka, a następnie oddał ją 23-letniemu skrzydłowemu, by ten dopełnił formalności. Zadanie wykonano, fajrant. Gdańszczanie odrobić strat ani potrafili, ani zbytnio nie chcieli. Legia natomiast spokojnie dograła do końca, bo co co przecież zadawać sobie trud powiększenia przewagi. Na to siły miał tylko świeży Kosecki, lecz na sześć minut przed końcem nie wykorzystał dogodnej sytuacji. W jego ślady poszedł Kucharczyk, na pożegnanie nie wykorzystując dwóch świetnych okazji na pokonanie Buchalika.

Na koniec dwie rzeczy, które szczególnie rzuciły nam się w oczy.

Pierwsza – tragiczny Ivica Vrdojlak. Chorwat na tle swoich młodszych kolegów ze środka pola prezentuje się nad wyraz drewnianie, jednostajnie, bez jakiegokolwiek błysku. Każda próba podłączenia się do ataku kończyła sie dla 30-latka tragikomicznie. Czas chyba, po trzech latach, zabierać manatki z Łazienkowskiej.

Równie zabawnie w przerwie meczu wypadł nieobecny na boisku Bartosz Bereszyński. Chcielibyśmy wierzyc, że to czysta kurtuazja, jednak znając polskich piłkarzy, tak zapewne nie jest. Otóż obrońca Legii w wywiadzie przeprowadzonym podczas przerwy meczu,  wyraził strach przed siłą ofensywną…Lechii. Młody defensor ma amibcje grać w Lidze Mistrzów, a obawia się gości, których osiągi oscylują wokół 5 goli na rok?

Pin It