Legia i Lech – czy czekają nas lata futbolowej oligarchii?

mecz-legia-lech

Oligarchia to rządy niewielu. Najczęściej – bardzo zamożnych niewielu. Choć dziś zapomniana, a jeśli już występująca, to ukryta, w świecie futbolu miewa się bardzo dobrze. Niemal tak, jak w starożytnym Rzymie. Szczególnie na Wyspach, gdzie nawet obowiązuje slogan „Wielkiej Czwórki”, ale również w Ligue 1 czy na Półwyspie Apenińskim – choć tam już istnieje ryzyko piłkarskiej tyranii. Rządów jednostki, czytaj jednej drużyny, przerywanej niespodziewanymi, krótkotrwałymi triumfami pretendentów. Tyrania obecnie występuje właściwie tylko w Hiszpanii, chyba rodzi się w Niemczech, no i, po skasowaniu z ekstraklasy Rangersów, w Szkocji.

***

A Polska?

Półmetek sezonu 2012/2013 o niczym nie przesądzał. Na mistrzostwo chrapkę miały cztery drużyny. Szybko jednak wyklarowała się dwójka liderów. Jeden wielkopolski, drugi stołeczny. Wrocławsko-zabrzański peleton nie mógł i/lub nie chciał włączać się do walki o mistrzowską paterę. Górnicy z rozpędu nawet oddali miejsce w europejskich pucharach swoim gliwickim przyjaciołom. Niemal od początku futbolowej wiosny liczyły się tylko ekipy Legii oraz Lecha. Choć w ligowej rywalizacji to Wojskowi uchodzili za faworytów, Kolejorz bardzo długo podejmował rękawicę, kapitulując dopiero po decydującym, bezpośrednim starciu.

Czy oligarchia rozkwitnie również w Polsce, a jej hegemonami na lata zostaną Legia z Lechem? Istnieje zbyt dużo zmiennych, by z miejsca dać jednoznaczną odpowiedź. Dodatkowo, żeby w naszej ekstraklasie trwale ustalić jakiś układ sił e, spełnionych musi zostać kilka warunków. Niemniej, urzędująca dwójka ma dziś, pod różnymi względami, sporą przewagę nad resztą stawki.

Nie chodzi tu tylko o finanse, czy medialność.

W ostatnim czasie lokalni rywale Lecha iraz Legii zostali niemal zniszczeni. W najlepszym razie – bardzo osłabieni. Polonię utopił Król, natomiast zamiast europejskich puchar, Izabella Łukomska – Pyżalska pomogła Warcie zacząć przyszły sezon w II lidze. Czyli, według dawnej, logicznej nomenklatury – na trzecim szczeblu rozgrywek. Tym samym, w dwóch miastach o bardzo dużym potencjale ludzkim oraz logistycznym, ostało się praktycznie tylko po jednym zespole na dobrym poziomie. Dobrym, rzecz jasna, jak na polski futbol.

Niewątpliwie ważnym aspektem w rywalizacji nie tylko Lecha z Legią, ale i resztą ligi, będzie polityka transferowa. Ta kwestia diametralnie różni panującą teraz dwójkę. Wspólnym mianownikiem jest jedynie częste korzystanie z wychowanków bądź młodych, polskich zawodników sprowadzonych z innych szkółek. I chwała im za to. Rozwój oraz obecny wpływ na zespół takich piłkarzy jak Dominik Furman czy Karol Linetty powinien stanowić wzór dla pozostałych nadwiślańskich ekip. Tutaj podobieństwa się kończą. Kolejorz i Wojskowi, jeśli chodzi o transfery, hołdują bowiem zupełnie odmiennym doktrynom. Poznaniacy monitorują kraje niekoniecznie lepsze pod względem piłkarskim, ale na pewno odstające pod względem wysokości płac. Tym samym niska cena idzie w parze z wysoką jakością. Stilić, Lovrencsics, Hamalainen, Tonew coś na ten temat mogą powiedzieć. Początkowo te same cechy przypisywano Barry’emu Douglasowi. W tym wypadku jednak coś wydaje się nie tak. Jeśli czołowy lewy obrońca Scottish Premier League, ligi w gruncie rzeczy biednej finansowo, z której łatwo wyrwać co lepsze kąski, nie otrzymuje ofert z Championship lub Premiership – musi mieć jakiś mankament znany Wyspiarzom. Bo, nie oszukujmy się, gdyby Douglas dostał jakąkolwiek propozycję z tych lig, wielkopolskie zakusy potraktowałby co najwyżej pobłażliwym śmiechem. Ta sama kwestia dotyczy Henrika Ojamy, najlepszego asystenta ekstraklasy kraju Williama Wallace’a. Dlaczego nie przechwycił go żaden słabeusz Premier League, czy chociażby średniak z jego zaplecza? Finansowo, około 30 angielskich drużyn mogłoby z łatwością przebić zarówno Lecha, z którym romansował początkowo Estończyk, jak i Legię, z którą napastnik Kolejorza zdradził, wiążąc się ostatecznie na dobre. 22-latek to jednak u warszawiaków chlubny wyjątek. Stołeczna ekipa zagranicznych wzmocnień szuka w państwach o bardziej rozwiniętej piłkarskiej kulturze niż obiekty penetracji rynkowej Lecha. Francja, Hiszpania, Portugalia, czy ostatnio Brazylia brzmią ładnie, jednakże Wojskowi wyławiają stamtąd graczy nawet nie drugorzędnych. Raczej będących wielką niewiadomą statystów. Jednym słowem – szrot. Czasem z tego szrotu, po czyszczeniu, trafiała się perełka, na przykład Moussa Outtara. Częściej jednak mistrzowie Polski sprowadzali mało utalentowanych, przepłacanych stranierich typu Manu. Te wakacje, poza rodzynkiem Ojamaą, nie różnią się przy Łazienkowskiej 3 od poprzednich. Nowe siły na Pepsi Arena – Helio Pinto, Rafael Augusto, Dossa Junior – to niewiadome większe niż kolejne transfery Wisły Kraków.

Wymienione nazwiska nie przechylają szali na stronę Legionistów. Ci ponieśli w ostatnich miesiącach poważne straty w osobach Michała Żewłakowa, Artura Jędrzejczyka, Dicksona Choto i, mimo wszystko, Daniela Ljuboji. Do końca mercato jeszcze półtorej miesiąca, jednak główne transakcje zostały już chyba zrealizowane. Nie należy raczej oczekiwać jakieś zaskakującej bomby transferowej. Na dziś, mocniejszą kadrę ma Lech. Szczęście Legii polega na tym, że sporo graczy Kolejorza zmaga się z kontuzjami, co dla nich może negatywnie odbić się na pierwszych kolejkach. Dodatkowo, żaden inny zespół T-Mobile ekstraklasy nie wzmocnił się na tyle, by zagrozić panującej dwójce.

Alternatywy 3

A może jednak? Czy istnieją jakieś drużyny zdolne oddalić widmo dualistycznej oligarchii. Są. Dokładnie trzy. A właściwie – trzy i pół.

Piast Gliwice. Świeżo zaliczył łomot od Azerów, jednak, co pokazuje historia Wisły, ten skądinąd wstydliwy fakt nie musi stać na przeszkodzie w podbijaniu rodzimej ekstraklasy. Na polską skalę niebiesko-czarni stanowią ewenement. Ewenement oszczędny, ale rozsądnie i mądrze zarządzany przez nietuzinkowego, nie tolerującego bylejakości prezesa Jarosława Kołodziejczyka. Jeśli fala pomyślności dalej będzie sprzyjała gliwiczanom, to Piast może stać się śląskim odpowiednikiem AZ Alkmaar sprzed kilku lat. Klubem niby będący w cieniu krezusów, jednak niemal do końca walczącym o najwyższe laury.

Przenosimy się nieco na zachód. Lubin. Tamtejsze Zagłębie swojego czasu było zagłębiem rozpasania i olbrzymich, nieproporcjonalnych do poziomu gry, kontraktów. Teraz jednak Miedziowi przechodzą powoli na jasną stronę mocy. Stronę rozsądku. Świadczą o tym mądre posunięcia na rynku transferowym. Aleksander Kwiek, Miłosz Przybecki, Łukasz Piątek oraz Paweł Oleksy raczej nie zaszkodzą dwukrotnym mistrzom Polski. Wspomniany rozsądek objawił się jednak wcześniej, w innej kwestii. Pavel Hapal, którego wyniki oraz styl gry drużyny u 99 % ekstraklasowych gabinetów kwalifikowałby się do dymisji, pozostał na stanowisku. Okres przejściowy minął. Teraz, dzięki zaufaniu włodarzy Zagłębia, czas zbierać owoce cierpliwości i, bardzo komfortowej w naszych realiach, pracy.

Ostatni kandydat. Jego słabość, przynajmniej dla mnie, jest zagadkowa bardziej niż długowieczność Ryana Giggsa. Niemal milionowa, złożona z trzech ośrodków aglomeracja, piękne miasto, nowoczesny stadion. Tradycje, oddani kibice, brak poważnej konkurencji w regionie. Gdańsk ma wszystko, by na piłkarskiej mapie stać się stolicą północy. Mały kroczek został już wykonany. Za będącego po drugiej stronie rzeki „Bobo” Kaczmarka zatrudniono Michała Probierza. Cokolwiek o nim nie sądzić – niewątpliwie zdolny trener o twardym charakterze. Ale – kasa, misiu, kasa. Brakuje tylko pieniędzy. Niby kręcił się przy Lechii jakiś rosyjski miliarder, chodziły pogłoski o Józefie Wojciechowskim. Skończyło się jednak tylko na football fiction. A nad morze wędrują przeciętniacy lub kopacze podstarzali. Lepiej wydać dziesięć baniek na cyrk z rezerwowymi piłkarzami Barcelony, wspartych kilkominutowym występem Messiego.

Na koniec wspomniana połówka. Te 0,5 zostawiłem Wiśle Kraków . Klub chyba mimo wszystko zbyt wielki, o zbyt świeżych sukcesach, by na stale powędrować w przeciętniactwo czy nawet dolne rejony tabeli. Zbyt duże są także możliwości finansowe Bogusława Cupiała. Ten jednocześnie dla Białej Gwiazdy jest mieczem Demoklesa. Gdy w końcu znudzi go finansowanie klubu, 13-krotny mistrz kraju może zaliczyć śmierć kliniczną. Z ewentualnym przebudzeniem gdzieś, gdzie dawno nie był. Na zapleczu ekstraklasy.

Dawniej oligarchię, kiedy gnuśniała i przejadała się poddanym, transformowano we władzę jednostki. Rzadziej był to proces szybki. Raczej długotrwały, przechodzący przez wiele faz. W polskim futbolu taka zmiana może nastąpić bardzo szybko. Wystarczy kilka miesięcy. Insygnia władzy absolutnej dostarczy awans do Ligi Mistrzów. Raju, w którym nawet same porażki mogą przynieść zyski rzędu 10 milionów euro. Kwoty dającej nad Wisłą nieograniczoną potęgę.

10 milionów. Tyle, ile w poważnej lidze poważne drużyny wydają na pensje.

U nas to skarb cenniejszy od Świętego Graala.

Znamienne.

Tomasz Gadaj

Pin It