Temat transferu Garetha Bale’a mocno ucichł. Wiadomo, że zakończyło się okienko transferowe, nie ma szans na kolejne sensacje i trzeba się skupić na grze w piłkę, a nie obserwować piłkarską giełdę. To dobry moment, by na chłodno pokusić się o parę słów refleksji, nie tylko na temat przejścia Walijczyka do Realu Madryt, ale również gorzkiego podsumowania całej transferowej działalności w futbolu.
Na temat transakcji przeprowadzonej pomiędzy Realem a Tottenhamem wypowiadało się już wiele osób. Niektórzy spekulowali nad wartością sportową Bale’a, której wydane pieniądze podobno nie odzwierciedlają – dziś od tego absolutnie abstrahuję. Mówiło się o 90 milionach euro, zagorzalsi przeciwnicy przedsięwzięcia Realu powoływali się na medialne komunikaty o 100 milionach – bezpieczniej pozostać przy pierwszej kwocie, bo pewnie gdyby doszło do pobicia transferowego rekordu, obie strony by to potwierdziły.
Właśnie w chwili, gdy pojawił się oficjalny komunikat o przejściu Bale’a do Realu, rozpoczęła się medialna kampania. Pytano, dociekano, oceniano – czy w dobie kryzysu wypada płacić takie pieniądze za faceta, który ma uganiać się po boisku za piłką? A zadłużone państwowe instytucje, recesja, bezrobocie? – zastanawiał się Sepp Blatter, którego zdanie powinno przecież coś znaczyć. Czy Real liczył się z uczuciami bezrobotnego Jose z Andaluzji, który na wieść o transferze pewnie cisnął ze złością półmisek z patatas bravas? Przecież nie wypada, ludzie mają problemy finansowe, a Real tego typu marketingowo-propagandowymi posunięciami tylko podjudza i tak zeźlone recesją społeczeństwo. Jest w tym mnóstwo racji i nie ma w tym ironii. Problem tkwi jednak w tym, że…
Real Madryt to nie tylko drużyna, to przede wszystkim firma. Instytucja, struktura prawna, która pomimo innej formy działalności niż na przykład kluby Premier League, jest w takim samym stopniu firmą. Opiera się na składkach 250 tysięcy członków, którzy mają moc decyzyjną w wielu ważnych sprawach finansowych, administracyjnych czy politycznych. Sporo mówi się o zobowiązaniach Realu wobec wierzycieli i banków, lecz coroczne sprawozdania finansowe potwierdzają wyśmienitą wydolność finansową madryckiego klubu. Real najzwyczajniej w świecie STAĆ na bajońskie gratyfikacje, kontrakty i transfery… Poniższe wykresy przedstawiają finansowe sprawozdanie z działalności klubu. Pierwszy to ranking klubów o największym przychodzie, drugi określa źródła dochodów. Dane na sezon 2011/2012.
Dlatego też pretensja do instytucji/firmy/marki/prywatnego zgromadzenia o wzorowej kondycji finansowej o brak reakcji na kryzys w kraju jest najzwyczajniej w świecie bezpodstawna. Zupełnie jakbyśmy mieli żal do Microsoftu, Google czy Apple (których wartość dorównuje gospodarkom całych państw) że wydają kolejne miliardy euro na inwestycje i nowe produkty, kiedy na świecie panuje recesja. Z której chyba nawet Hiszpania nieśmiało wychodzi .
Czym jest transfer Bale’a wobec zakupu dzieła sztuki za – dajmy na to – 100 milionów dolarów? Z pewnością czymś porównywalnym, w grę wchodzą podobne pieniądze.
Oto L’homme qui marche I. Dzieło sztuki odlane z brązu w latach sześćdziesiątych. Na mniej więcej tyle wyceniono ‚Idącego człowieka’ w 2010 roku i tyle za niego zapłacono. Albo jestem niewrażliwy na sztukę i do mnie to nie przemawia, albo ktoś z opasłym portfelem nie miał gdzie wyrzucić pieniędzy, więc kupił sobie taką rzeźbę. I nie ma znaczenia, czy nabywcą był Amerykanin, Hiszpan czy Szwajcar – idąc roszczeniowym tokiem rozumowania, nabywcy nie wypadało go kupować, skoro na świecie od kilku lat panuje kryzys.
Kolejne kluby podwyższają klauzule minimalnej odprawy za swoich piłkarzy i podbijają cenę myśleniem ‚Skoro byli gotowi zapłacić 50 milionów euro za piłkarza X, to naszego sprzedamy tylko za 100 milionów, są przecież zdesperowani, więc i tak zapłacą’. Piętnaście lat temu kwota 70-80 milionów dolarów za jednego piłkarza była sumą kosmiczną, dziś transakcje opiewające na takie sumy zdarzają się kilka razy w ciągu okienka transferowego. Dobrym i wymownym określeniem zdaje się być ‚chleb powszedni’. Coś, czego nie mają dziesiątki, jeśli nie setki milionów głodnych ludzi.
Słowo sprostowania – nie jestem ekonomistą, nie chcę go udawać, nie chciałbym i nie potrafię operować biznesową nomenklaturą. Nie staram się również usprawiedliwiać ani bronić decyzji Realu o transferze Bale’a, ponieważ jej po prostu nie pochwalam. Ale godzę się na nią, ponieważ wiem, że po pierwsze Real tak długo, jak ma do tego warunki, ma prawo do astronomicznych inwestycji. Po drugie nieuniknione są kolejne wielkie transfery; żyjemy przecież w dobie finansowych mocarstw, wszechogarniającego pędu pieniądza i konsumpcjonizmu. Po Bale’u przyjdą kolejni, jeszcze kosztowniejsi gracze – może znów do Realu, a może do ,innych krezusów, których stać na stu- lub stupięćdziesięciomilionowe transfery. Będzie głośno przez parę dni, a potem sprawa ucichnie. Tak jak teraz. Jesteśmy ponad miesiąc po ogłoszeniu transferu Garetha Bale’a, a zainteresowanie mediów zdecydowanie ostygło.
Futbol powoli przeradza się – a może od dawna nim jest – w ogromne targowisko rozrzutności. Masz gruby portfel? Jesteś w grze…
MARIUSZ JAROŃ