Ten człowiek to chodząca legenda Ruchu. Spotkaliśmy się z nim i powspominaliśmy stare czasy. Będzie o debacie przy wielkiej świecy, chorzowskim konfidencie, pościgu za autokarem, nocnych rozmowach w kawiarni, chowaniu piwa i robieniu sobie jaj z sędziów. Druga część świątecznej rozmowy z Mariuszem Śrutwą. Zapraszamy!
TUTAJ czytaj pierwszą cześć wywiadu z Mariuszem Śrutwą!
W pierwszej części dużo rozmawialiśmy o Marku Wleciałowskim. Pana przyjaciela, Krzysztofa Bizackiego, też potraktował z buta.
A kogo on tak nie potraktował? Krzysiu sobie poradził, ciągle gra w GKS Tychy.
To była wielka przyjaźń. Ale tylko poza boiskiem.
Dlaczego tylko poza?
Na murawie dochodziło do różnych spięć. Podczas meczu ze Śląskiem o mało nie doszło na środku boiska do rękoczynów.
Jesteśmy przyjaciółmi, zawsze mieszkaliśmy w jednym pokoju. Różni ludzie próbowali nam wmówić, że się nie lubimy. Mamy jedną cechę: za wszelką cenę chcemy wygrywać. I to jest normalne, że na boisku dochodzi do wymiany zdań, ale to tylko dowód na to, że bardzo chcemy osiągnąć sukces. To, że nazywam się Śrutwa, nie znaczy, że Bizacki nie może mnie zdrowo ochrzanić. I odwrotnie.
Ale to on był w tym duecie pokrzywdzony.
Miał tylko przerąbane, bo nie mógł w pokoju słuchać Disco Polo. Jak wchodziłem, momentalnie musiał wyłączać.
Innym razem przyjeżdżacie na zgrupowanie, a tam w pokoju łóżko małżeńskie. Z jedną kołdrą…
Nie było źle. Często spaliśmy razem, ale jakoś daliśmy radę. Z Krzysiem zawsze doskonale się rozumieliśmy. Lataliśmy wspólnie na wakacje, jeździliśmy na narty. Piękna przyjaźń.
Liczył pan kiedyś, ile zapłacił kar za dyskusje z sędziami?
Dziesiątki tysięcy. Mógłbym sobie za to kupić fajny samochód.
Już w tunelu, przed meczem, rugał ich pan okropnie.
Mieliśmy taką zabawę z Krzysiem, że podchodziliśmy i besztaliśmy ich, jak tylko się dało. Czekaliśmy na reakcję. Nawet kartki nie dali! Normalnie, jeśli podbiega się do sędziego i krzyczy mu się do ucha, co się o nim myśli, to ten człowiek musi się wkurzyć, a nie udawać, że nie słyszy.
Kręcili was?
Odpowiedź znajdzie pan we Wrocławiu. Tylko jeden sędzia, który prowadził nasze mecze się uchował. Jeden! Resztę zwinęli. Powiem szczerze, że jestem dumny z tego, że mogę sobie tutaj z panem siedzieć, a moje nazwisko nawet nie przewinęło się przez to bagno. Z perspektywy czasu okazuje się jednak, że Ruch, mając świetny zespół, mógł powalczyć o wyższe cele.
Ruch niewiele miał wówczas do powiedzenia.
Prawie nic. Nawet trenerzy drużyn przeciwnych mówili, że jesteśmy najlepsi, ale z różnych pozaboiskowych przyczyn nie możemy tego pokazać. Dziwnych meczów było cholernie dużo.
Szczakowianka 2:6.
Szczakowianka 1:1, spotkania na Arce Gdynia, na Zagłębiu Lubin, kiedy walczyliśmy o utrzymanie, a sędzia gwizdnął nam spalonego z rzutu rożnego. Mam kilka kaset, na których widać, co się działo. Kibice ze śmiechu nie wytrzymywali, a my zamiast wygrywać, traciliśmy gole po karnych z kosmosu.
Spadliście z ligi bramkami.
Ale potem wyszło, jak było naprawdę. Kiedyś przeżyłem nawet epizod, kiedy członka Komisji Dyscyplinarnej, pomiędzy jedną moją wizytą a drugą zwinęli. Wchodząc na salę obrad, zapytałem przewodniczącego, dlaczego ich tak mało. Odpowiedział tylko, że mam dobre poczucie humoru. Nie zapomnę również tego, jak po jednym ze spotkań otrzymałem karę pięć tysięcy złotych za to, że drużyna wyszła na mecz kilkanaście sekund za późno.
Robiliście sobie jaja z sędziów, wychodząc na styk i czekając na reakcję.
Akurat wtedy nic takiego nie miało miejsca. Wyszliśmy równo z gwizdkiem. Karę miał otrzymać klub, kierownik drużyny i kapitan. Na posiedzenie jechałem z dyrektorem Ziętkiem i Mirkiem Mosórem. Całą drogę przekonywali mnie, żebym był spokojny i nie dał się ponieść emocjom. Zapomnieli, że to ja byłem stałym bywalcem Komisji i dobrze wiedziałem, jak się zachować. Posiedzenie skończyło się tym, że oni okrutnie się pokłócili z całą komisją, wchodzili, wychodzili, a ja siedziałem sobie spokojnie i się z nich nabijałem, bo wiedziałem o co idzie. Mimo wszystko dostałem pięć tysięcy kary.
Ale pan też trochę przebojów zaliczył.
Wesoło było zawsze. Mieliśmy świetną ekipę. Naszego kolegę wysłaliśmy na zgrupowanie reprezentacji, sfingowaliśmy faks z PZPN, który rzekomo przyszedł do klubu. Innym razem jakiś zawodnik powiedział w prasie, że marzy o grze w kadrze. Oczywiście podłapaliśmy to bardzo szybko i na mecz derbowy z GKS Katowice, marzyciel wyszedł z przyszytym orzełkiem na piersi. Za kadencji Marka Wleciałowskiego po wygranym spotkaniu z Panathinaikosem młodzi zawodnicy usilnie domagali się premii za zwycięstwo. W klubie się nie przelewało, a im się kasa marzyła. Akcja była tak zorganizowana, że cała drużyna dostała koperty, ale wtajemniczeni puste. Młodzi mieli w nich po pięć euro. Od razu poszli na skargę do trenera, który zdziwiony zaczął wszystkich wypytywać o premię, której nie dostał. Młodzi do dziś myślą chyba, że tylko oni dostali tak mało.
Innym razem, po dwudziestu minutach meczu ligowego, zbiegł pan jak oparzony do szatni. Po paru minutach wrócił pan na boisko, strzelił gola. Gdy Krzysiek Bizacki w przerwie zapytał, co panu odstrzeliło, pan wypalił, że potrzeba była ważniejsza.
Rzeczywiście! Tyle że mi akurat wesoło wtedy nie było. Nie wszyscy koledzy nawet zauważyli. Jaja w zespole były nieziemskie. Wspomniany Bizacki wślizgiem potraktował swojego zawodnika. Młody miał 20 lat, zagrał w polu karnym piętką. Przeciwnik wyszedł sam na sam, strzelił gola. Patrzę, a Bizacki biegnie jak oszalały i pakuje się w nogi młodego.
Innym razem do Szczecina przyjechaliśmy autokarem piętrowym. Trenerem Pogoni był związany niegdyś z Ruchem szkoleniowiec. Witając nas zapytał, po co nam taki duży autobus. Krzysiu odburknął, że musimy mieć miejsce na meble, które zabierzemy ze sobą, jak go zwolnią.
Kawiarnia klubowa niejednokrotnie pękała ze śmiechu.
To było coś pięknego. Mecz kończył się o dwudziestej, a my przesiadywaliśmy tam do rana. Brzuch czasami bolał ze śmiechu. Te czasy już niestety nie wrócą. Wszyscy nam wtedy tej kawiarni bardzo zazdrościli. Wie pan, ile ona historii przeżyła? Ilu trenerów, piłkarzy… Ma pan coś jeszcze?
Na jakimś zgrupowaniu Orest Lenczyk podczas odprawy taktycznej uczył Was prawidłowego posługiwania się sztućcami.
Odprawy z trenerem Lenczykiem zawsze były niezwykle ciekawe. Pan Orest to człowiek z bardzo specyficznym poczuciem humoru, ale też cholernie inteligentny. Nie jest łatwy, ale pewnie Śrutwa też nie jest łatwy. Bardzo go szanuję. Zawsze nadawaliśmy na tych samych falach.
Ale nie zawsze było kolorowo.
Jasna sprawa. Kiedyś wyjeżdżamy na jakiś mecz w europejskich pucharach, autokarem. Lenczyk kazał zabrać garnitury, a ja oczywiście zapomniałem. Na wstępie mówi: „Ty nie jedziesz”. Od razu dzwonię po żonę, żeby jak najszybciej przywiozła. Ale Orest nieugięty, pojechali. Beze mnie. W końcu małżonka przyjechała, ruszamy w pościg. Na którymś kilometrze udało nam się ich dogonić, autokar staje. Lenczyk przytulił mnie na misia i mówi: „Mariusz, fajnie, że zdążyłeś”. Oczywiście garnitury były niepotrzebne.
Był pan u niego asystentem.
Kiedy go zwalniano, uważałem, że jeżeli pierwszemu trenerowi zarzuca się złe przygotowanie fizyczne drużyny, to asystent jest za to tak samo odpowiedzialny. W związku z powyższym również odszedłem. Marek Wleciałowski, który także był w sztabie, nie poczuwał się do winy. Ale już tego nawet nie komentuję. Wystarczająco dużo powiedziałem.
W międzyczasie była Legia. Przygoda nieudana.
Przygoda, która pozwoliła spojrzeć na wiele rzeczy w polskiej piłce z innej perspektywy. Pokazała mi, że klub, który miał de facto więcej niż powinien mieć, nawet w 20 procentach swoich możliwości nie potrafił wykorzystać. Ten czas pokazał też, że nie zawsze drużyna złożona z samych gwiazd musi być wielka. Mieliśmy bałagan, rozbitą szatnię. W ciągu roku miałem trzech trenerów i każdy załamywał ręce, bo nie potrafił sobie poradzić. Ale za to pieniądze były. W pewnym momencie zaważyła jednak moja ambicja. Chciałem przede wszystkim grać, a nie kasować i dlatego rozwiązałem z Legią umowę.
W drugiej rundzie, na trzy strzelone gole, dwa zdobył pan z Ruchem przy Łazienkowskiej.
Nie widzę w tym nic złego. To jest jakiś element uczciwości. Nieważne gdzie gram, zawsze chcę robić to jak najlepiej. Zresztą jestem wychowankiem Polonii Bytom i nigdy nie ukrywałem, że dwa kluby darzę ogromnym sentymentem. Żeby było ciekawiej, to pierwszego gola dla Ruchu zdobyłem przeciwko Polonii. Ostatniego również. Taka klamra. Może dzięki temu, że swoje obowiązki traktowałem śmiertelnie poważnie, zawsze miałem bardzo dobry kontakt z kibicami i działaczami.
Mógł pan zostać prezesem Ruchu.
Gdy trener Wleciałowski wyrzucał mnie z drużyny, dostałem ofertę od Mariusza Klimka. Najpierw miałem zostać wiceprezesem, a po pół roku szefem klubu. Nie mogłem się na to zgodzić z dwóch powodów. Przede wszystkim chciałem jeszcze grać. Byłem też uczciwy i powiedziałem Mariuszowi, że zostając prezesem, momentalnie wyrzuciłbym z klubu Wleciałowskiego. Wtedy zamieszanie było jednak niepotrzebne, dlatego się nie zgodziłem.
Ostatnio się pan trochę od piłki odsunął.
Brakuje czasu. Bardzo mocno angażuję się w swoje interesy, które bez reszty mnie pochłaniają.
A co z futbolem?
Cały czas działam w UKS Chorzów, w tej chwili częściej jestem przy Cichej, komentuję mecze w Polsacie Sport. Jakieś dodatkowe plany i cele sobie postawiłem, ale czy uda się je zrealizować? Życie pokaże…
Rozmawiał KAMIL SZENDERA
Fot. Pressfocus
Czytaj wpisy Mariusza Śrutwy na blogu!
***
***