Jest w Niemczech pewien niesamowicie intrygujący piłkarz o wyjątkowo złośliwym dla obcokrajowców nazwisku. Przeciętny Anglik wprawdzie z wymówieniem prostego Błaszczykowskiego miałby nieporównywalnie większy problem, jednak Kevinowi Grosskreutzowi – bo o nim właśnie mowa – wcale do Kuby wiele nie brakuje.
Kevin jest graczem przeciętnym. A może nawet słabym. Ma marny drybling, kiepski przegląd pola, mocno średnią dokładność zagrań i zupełnie brak mu piłkarskiego błysku w oku (tudzież w nodze). Teraz uwaga – Kevin w ciągu ostatnich dwóch sezonów spędzonych w roli wiecznego rezerwowego miał udział w 34 bramkach Borussii Dortmund (17 goli, 17 asyst). Dla ogólnego rozeznania w temacie – drużyna środka tabeli w Ekstraklasie strzela mniej więcej tyle właśnie bramek w ciągu jednego sezonu.
No, ale przecież to jest Katalońska Sjesta, a nie niemiecka kiełbaska! Poczciwego Grosskreutza wykorzystałem tylko do wprowadzenia nas w temat. Otóż Kevin – chociaż w domu – to tym razem nie jest sam. Na Camp Nou zadomowił się i nie zamierza chyba wynosić latynoski odpowiednik niemieckiego fenomenu z Dortmundu. Alexis Sanchez – piłkarz, którego umiejętności gry w piłkę absolutnie nie predestynują do reprezentowania jednej z najlepszych drużyn na świecie. Fenomen Alexisa jest jednak o wiele większy niż chociażby wspomnianego Grosskreutza.
Co sprawia, że Niemiec od tylu lat jest tak mało znaczącą a jednocześnie tak ważną postacią w BVB? Po pierwsze – pochodzenie. Grosskreutz jest niekwestionowanym, pełnowartościowym Dortmundczykiem. Temu człowiekowi w żyłach płynie żółto-czarna krew! On kocha Dortmund, a Dortmund kocha jego. Zaś Alexis został do Barcelony sprowadzony po jednym dobrym, sezonie w produkującym talenty Udinese i na razie spędził bezproduktywne dwa lata w Blaugranie niczym nie zasługując na miejsce w sercu kibica Barcy.
Kolejną kwestią związaną z Grosskreutzem jest jest jego sportowy charakter. Nie udał się drybling? On już gryzie trawę za rywalem, żeby swój błąd naprawić. On nie wsadza głowy tam gdzie inni boją się o nogi – to wszyscy boją się wsadzić nogi, gdy on wsadza głowę. A Sanchez? Sanchez jak to Sanchez. Tu się wywali, tam poleży, tu się pokłóci, tam ponarzeka… wszystko z przerwami na podwijanie nogawki, naturalnie.
Bez dwóch zdań – Alexis Sanchez jest lepszym piłkarzem od Kevina Grosskreutza. Tak samo jak Borussia Dortmund jeszcze nie jest tak klasową drużyną jak FC Barcelona. Dlatego logicznym wydawałoby się, żeby taki Sanchez w Barcy podobnie jak Kevin w BVB był tylko zapchajdziurą. Graczem, który zastępuje kontuzjowanego kolegę z pierwszego składu, czy też gra w mniej ważnych meczach dając odpocząć kluczowym zawodnikom. A Alexis gra, gra i gra… i nie wygląda na to, żeby miał przestać.
Chilijczyka do Katalonii sprowadzał jeszcze Josep Guardiola i być może w tym szczególe właśnie tkwi cały haczyk. Bo przecież Snachez w pierwszym sezonie w Barcy spisywał się całkiem przyzwoicie. Dopiero potem zaczęły się utyskiwania: że egoista, że słaby technicznie, że nie pasuje do Barcy…
Wic polega na tym, że Barca Vilanovy to nie to samo co Barca Guardioli. Blaugrana za Pepa była samowystarczalną, idealną, wszechstronną i dopracowaną w każdym szczególe maszyną do grania w piłkę. Hiszpan tak niesamowicie zmontował ten zespół, że nie miał on słabych punktów – Drużyna Barcy znała wszystkie ciemne zakamarki futbolowego rzemiosła i każdy piłkarski element miała dopracowany lepiej niż ktokolwiek w tym czasie w Europie. Dlatego w drużynie potrzebni byli gracze do różnych zadań: Xavi z Iniestą do ataku pozycyjnego, Busquets do rozbijania ataków rywali, Pique do gry głową, Dani Alves do dośrodkowań a Alexis… właśnie – Alexis był w tej ekipie człowiekiem do kontrataków. Chilijczyk w tym gronie jest obok Messiego najszybszym zawodnikiem. Na niego grane były wszystkie długie piłki, do których dopadał na szybkości Sanchez i robił z nich – w zależności od nastroju - większy lub mniejszy użytek.
Co się zatem zmieniło? Otóż jak się okazało Tito, mimo że znał filozofię gry Guardioli lepiej niż sam Guardiola nie miał wystarczająco zaawansowanego warsztatu trenerskiego, aby stworzyć równie bezbłędną i idealną drużynę zapobiegając jednocześnie wkradaniu się do niej rutyny. Naturalną konsekwencją tego stanu rzeczy stał się spadek przydatności Alexisa dla Barcelony. Vilanova forsował
Tiki-takę
tak mocno i tak długo, że gdy zaczęło do niego docierać, że ona już nie działa, był zbyt spanikowany, żeby uświadomić sobie, że w piłkę można grać też w inny sposób.
Jest jeszcze zdecydowanie za wcześnie na wyrokowanie którym tropem – Pepa, czy Tito – podąża Tata Martino. Alexis jednak wydaje się obecnie odbudowywać i powoli zdobywać na nowo zaufanie kibiców Barcelony. Jest to o tyle kuriozalna sytuacja, że ja nie widzę jakiejkolwiek zmiany w jego grze w stosunku do poprzedniego sezonu. Wygląda jednak na to, że to jest właśnie znak, że Gerardo Martino obrał właściwy kierunek w prowadzeniu Barcelony. Oby. Bo jeśli teraz coś pójdzie nie tak, Blaugrana może potem długo czekać na odbudowanie swojej potęgi.
In Tata we trust!