Jutro dzień świstaka. Znów będzie debata o zagranicznym selekcjonerze

Fornalik_PZPN

Czeka nas to ponownie. Za niecałą dobę. Kurz opadnie, murawa będzie rozkopana. Prawdopodobnie bardziej w polu karnym Artura Boruca. Niezależnie jednak od rezultatu, znów rozpocznie się debata – najlepszy selekcjoner to ten z zagranicy?

Zacznie się, bo eliminacje są w praktyce stracone. Domorośli matematycy i samozwańcze Stepheny Hawkingi jeszcze wyliczają sposoby awansu. Nawet z pierwszego miejsca. 1 % szans, ale jest! Nie wypadliśmy z gry! Jeszcze ta wiara gdzieś się skromnie tli. W końcu to reprezentacja. Kocha się ją, przynajmniej w teorii, bezwarunkowo. Po 99 koszach od niedostępnej piękności, ciągle ma się nadzieje, że za setnym razem powie ona „tak”. Niewiasta ekipy Fornalika ma na imię Brazylia. Ale selekcjonerowi bardzo, bardzo daleko do zwiedzenia jej plaż.

Jak zwykle będą dwa obozy. Jak zwykle z jednego wyłoni się kilka główek, nieśmiało szepczący: Może Nawałka? Może Skorża? A Wdowczyk? Drudzy: „tylko zagraniczny!” Ale kto, konkretnie? „Nie ważne, byle nie z Polski! Bez układów! Profesjonalista!”.

Zbigniew Boniek stwierdził, że PZPN stać nawet na Jose Mourinho. Arabię Saudyjską, Koreę Północną i Azerbejdżan zapewne też. Ale żaden trener z topu nie podejmie się pracy nad Wisłą. Fabio Capello mawiał:

Wiecie dlaczego mam takie wyniki? Bo nie biorę słabych drużyn.

Minimalizacja ryzyka, maksymalizacja szans. Czysty pragmatyzm. Tak karkołomnej pracy jak selekcjoner Biało-Czerwonych podejmie się tylko wykolejeniec, który spalił za sobą wszystkie mosty albo starszy pan pragnący dorobić między zabawą z wnukami.

Zakładając nawet najbardziej surrealistyczną opcję, że Guardiolę czy innego Ancelottiego skuszą liczone w milionach złotówki, to zaliczkę odda bardzo szybko. Jeszcze z procentem. Zderzenie z nowymi realiami szybko wybije mistrzowi futbolu z głowy wszystkie buńczuczne zapowiedzi i zawiłe koncepcje. Człowiek pracujący na co dzień z piłkarskimi artystami trafi bowiem do zespołu, w którym napastnicy nie strzelają, pomocnicy nie podają, natomiast lewa obrona jest gorzej obsadzona niż ostatni „Terminator”. Jakby Slash zagrał z Piotrem Kupichą, a Clint Eastwood reżyserował drugą część „Zjazdu Integracyjnego”. Inny wymiar.

Na rynku dostępni dla nas są tylko rzemieślnicy, młodzi, nieudacznicy i emeryci.

Dlaczego Leo Beenhakker w pierwszej fazie osiągnął sukces z kadrą? Bo prowadził naszych piłkarzy tak samo jak to robił 20 lat wcześniej w Realu Madryt? Gdyby tak zrobił, EURO 2008 Boruc oglądałby tylko na Polsacie. Holender się powiodło, ponieważ miał doświadczenie w pracy ze słabymi drużynami. Outsiderami. Inaczej prowadzi się malucha, inaczej jeździ Ferrari. Don Leo potrafił z wąskiej grupy dobrych zawodników wykrzesać maksimum, podpierając to autorytetem i umiejętnościami socjotechnicznymi. Do pewnego momentu to się sprawdzało. Potem w gruncie rzeczy krótkodystansowa formuła została wyczerpana. Dostaliśmy oklep od Słowacji i Słowenii. Ale nawet ten wspaniały, zagraniczny, klasowy trener potrafił w swojej wizji stawiać Tomasza Zahorskiego ponad Ireneusza Jelenia oraz Artura Wichniarka.

Miejsce urodzenia podane w paszporcie nie ma znaczenia. Radom czy Deventer – nie ważne. „Podaj tę pieprzoną piłkę!”, „Pass the bloody ball!” – język nie wpłynie na to, że Boenisch nauczy się bronić. Co najwyżej zastanowi się, co to jest „krwista piłka”.

Selekcjoner nie nauczy dorosłego chłopa podawać, przyjmować, strzelać, bronić, robić salta i szpagaty. Próbował to robić Beenhakker, który wspominał, że 14-letni Belgowie są dojrzalsi piłkarsko niż nasi kadrowicze. Próbował, próbował, aż poległ. A dziś tamci nastolatkowie mogą być sensacją przyszłorocznego mundialu. I nawet sędziwy Holender, sprowadzony u nas z roli bożka do odgrywania nieudacznika, zapewne nie zniszczyłby tak dobrej generacji, jakiej doczekali się rodacy Jean-Claude’a Van Damme’a.

Opiekun kadry ma dwa zadania. Osobno łatwe, lecz realizowane razem – cholernie trudne.

1. Powołać aktualnie najlepszych piłkarzy z danego kraju.

2. Postarać się, by z przyjemnością przyjeżdżali na zgrupowania.

Atmosfera w szatni, przez wielu niesłusznie bagatelizowana, sprowadzana do roli zaledwie dodatku, drugoplanowej scenerii, może mieć decydujący czynnik. Trzymana w ryzach przez starą gwardię Francja w 2006 roku otarła się o złoto. Cztery lata później kopali się po czołach. Z wicemistrzów do pośmiewiska. W ledwie kilkadziesiąt miesięcy. Zespół kochanego przez zawodników Górskiego potrafił ograć Brazylię, natomiast ta sama kadra – wsparta młodymi talentami – za konfliktowego Gmocha męczyła się z Tunezją. Obwołany miernym Gmoch okazał się później jednym z najlepszych trenerów w historii ligi greckiej.

Nie pracuje tylko selekcjoner. Za nim stoi sztab, nazywany przed niektórych trenerów „drugą drużyną”. Dawno nie mieliśmy w reprezentacji zróżnicowanych pod względem charakterologicznym szkoleniowców, na zasadzie choleryk – nudziarz, filozof – motywator, wesołek – maruda. Niby byli Smuda z Zielińskim, lecz obu ciężko raczej uznać za geniuszów taktyki. Największą siłą Jurgena Klinsmanna była świadomość własnych ograniczeń. Miał posłuch, miał boiskowe doświadczenie, miał status legendy. Nie miał tylko zielonego pojęcia o taktyce. Wziął więc Joachima Loewa. Jogi odwalał krecią robotę, a Niemcy tym samym błyskawicznie pozbierali się po koszmarze Euro 2004. Klinsi co prawda potem odfrunął, twardo lądując dzięki otrzymaniu czarnej polewki w Bayernie, lecz w pierwszej reprezentacji jego trzeźwy osąd zbudował fundamenty pod dzisiejszy sukcesy naszych zachodnich sąsiadów.

Więc, kto w takim razie? Polak, Holender, Niemiec, Włoch? Bez znaczenia. Każdy, kto będzie umiał zrealizować dwa wcześniej wspomniane punkty. Jednocześnie. Każdy, kto za sobą będzie miał kogoś, kto nie pozwoli tych punktów spieprzyć.

TOMASZ GADAJ

Pin It