Jimmy Murphy – najlepszy drugi trener w historii futbolu

Jakimi cechami powinien odznaczać się idealny asystent trenera? Pierwsza myśli przywodzi inteligencję, lojalność, zmysł taktyczny, pracowitość, komunikatywność, skromność.

Część miłośników futbolu wyżej wymienione atrybuty utożsamia zapewne z Peterem Taylorem, asystentem legendarnego Briana Clougha. Wszakże  razem zdobywał krajowe mistrzostwa i europejskie puchary. Ten idealny z daleka monument po bliższym spojrzeniu ma jednak sporych rozmiarów skazy. Niczym albatros z wiersza Charlesa Baudelaire’a. Taylor niejednokrotnie opuszczał swojego szefa, a końcowe akordy ich znajomości to wręcz symfonia wzajemnych oskarżeń oraz uszczypliwości. Anglik zwyczajnie nie był taki jak jego kilkanaście lat starszy kolega po fachu. Jimmy Murphy.

James Patrick Murphy był Celtem z krwi i kości. Ojciec Walijczyk, matka Irlandka. Pochodzenie urodzonego w 1910 roku trenera już znamionowało lojalność, cechę tak wiernie towarzyszącą mu przez całe życie. Młody Jimmy mając ledwie 18 wiosen załapał się do będącego wówczas na drugim froncie West Bromwich Albion. Już trzy sezony później „The Baggies” sięgnęli po Puchar Anglii, przy okazji notując awans do First Division. Czas rozstania przyszedł dopiero w 1939 roku. Kolejny przystanek – Swindon Town. Przystanek, jak się okazało, przelotny. Trwający bowiem tylko cztery mecze. Swoje żniwo zebrała wtedy II Wojna Światowa.

Kolejny w przeciągu 20 lat globalny konflikt przerwał kariery wielu wybitnych postaci futbolu. W kamasze poszedł Bob Pailsley. Kraj wezwał również Jimmy’ego Murphy’ego, a także pewnego entuzjastę piłki nożnej, w przyszłości mającego dostać tytuł szlachecki za zasługi dla tej dyscypliny sportu. Walijczyk służył w Północnej Afryce, a następnie na Półwyspie Apenińskim. Bari, 1945 rok. Murphy, jako podoficer, prowadził dla zainteresowanych żołnierzy wykłady na temat piłki nożnej. Zamiennik od ponurej wojennej rzeczywistości. Pewnego razu wśród słuchaczy znalazł się Matt Busby. To nie było pierwsze spotkanie przyszłych współpracowników. 12  lat wcześniej stanęli naprzeciwko sobie w meczu kadr Walii i Szkocji. Wtedy antagoniści, teraz gracze jednej drużyny, zjednoczonej przeciwko Państwom Osi.

Busby doskonale zapamiętał niewysokiego, piekielnie inteligentnego mężczyznę. Gdy Anglik po zakończeniu służby objął funkcję menedżera Manchesteru United, jego pierwszym transferem było sprowadzenie na Old Trafford Jimmy’ego Murphy’ego. Zrobił to, nim sława o jego wiedzy dotarła z europejskiego frontu na Wyspy Brytyjskie. Nowy pracownik Old Trafford zaczął wspólnie z Busby’m powolne, sumienne odbudowywanie dawnej potęgi „Czerwonych Diabłów”. Sektor Walijczyka stanowiły drużyna rezerw oraz juniorzy. Nim tacy gracze jak Duncan Edwards, Tommy Docherty, czy sam Bobby Charlton trafili pod skrzydła Busby’ego, skromny trener z  Pente kształtował ich piłkarski rozwój. Ostatni z wymienionych, dziś uznawany za najlepszego piłkarza w historii angielskiej piłki, przyznał zresztą, że to Murphy nauczył go wszystkiego co umiał. Z czasem młode pokolenie zaczęło coraz donośniej i coraz gwałtowniej uderzać w bramy pierwszego składu. Busby akceptował to. Pomimo zdobycia w 1952 roku upragnionego mistrzostwa, już trzy sezony później należało przeprowadzić zmianę pokoleniową. Nie tylko jednak w drużynie, ale też w sztabie szkoleniowym. Menedżer uznał, że wraz z nowymi zawodnikami powinien do niego dołączyć także ich mentor. Tym samym, już oficjalnie, Jimmy Murphy został prawą ręką bossa. Świeży narybek nie zawiódł, czego dowodem stały się dwa z rzędu triumfy w lidze. Narodziły się i bardzo szybko przeszły chrzest „Dzieci Busby’ego”, choć równie dobrze to również piłkarscy potomkowie drugiego trenera „Czerwonych Diabłów”.

Obok pracy z United Walijczyk objął tymczasem pieczę nad kadrą narodową swojego rodzinnego kraju. Sam co prawda nie miał zwyczaju wychylać się – Bobby Charlton scharakteryzował go tym, że uwielbiał nauczać, ale nie dowodzić – jednak patriotyzm nie pozwolił mu odmówić. Zresztą, towarzystwo do trenowania Murphy miał nieliche. Ivor Allchurch, Cliff Jones, Jack Kelsey, Dave Bowen, czy wreszcie słynny John Charles to nazwiska wówczas znaczące bardzo wiele w brytyjskim futbolu. Brakowało tylko zdolnego selekcjonera mogącego wycisnąć z tych uznanych piłkarzy cały potencjał. Taki przyszedł i awans na mistrzostwa świata anno domini 1958 zaczął nabierać coraz realniejszych kształtów.

Niestety dla Brytyjczyków, w tym samym czasie równie utalentowanej, a wręcz lepszej generacji doczekali się Czechosłowacy. Nasi południowi sąsiedzi ledwie 24 miesiące później mieli sięgnąć po brąz na euro, a za cztery lata zdobyć srebrny medal na mundialu. Nic zatem dziwnego, że Walia w grupie eliminacyjnej zajęła drugą lokatę. Nadzieja na wyjazd na turniej do Szwecji już wygasła, gdy niespodziewanie polityka pomogła ekipie Murphy’ego. W afrykańsko-azjatyckiej strefie Egipt i Sudan odmówiły gry przeciwko Izraelowi, więc FIFA dała awans drużynie Moshe Varona. Pod jednym warunkiem. Piłkarska centrala nie chciała, aby zespół z Bliskiego Wschodu od tak, bez żadnego wygranego meczu, pojechał na mistrzostwa. Postanowiono więc, że Izreal rozegra spotkanie barażowe z najlepszą reprezentacją, która zajęła drugie miejsce w strefie europejskiej. Belgią. Ci odmówili, więc następna w kolejności była Walia. Na Ramat Gan w Tel-Awiwie lepsi o dwa gole byli Wyspiarze. Rewanż w Walii wydawał się zatem formalnością.

Jimmy Murphy na własnej skórze poczuł wtedy co to konflikt tragiczny. Decydujący mecz przeciwko Izrealowi pokrywał się z rewanżem ćwierćfinału Pucharu Mistrzów. Manchester United kontra Crvenza Zvezda Belgrad . Walijczyk chciał lecieć z „Czerwonymi Diabłami”, lecz pomysł ten wyperswadował mu sam Busby. Tak więc współpracownicy na chwilę rozstali się. Jeden udał się zatem do nieodległego Cardiff, natomiast drugi za żelazną kurtynę, do Jugosławii. „Smoki” ponownie zwyciężyły i pierwsza, jak dotąd jedyna, promocja na mundial stała się faktem. Z racji odległości, pierwszy do Manchesteru przybył uradowany Murphy. Niezwłocznie udał się na Old Trafford. Nalał sobie szklaneczki whisky.  Zrelaksowany uciął sobie pogawędkę z sekretarką Busby’ego, Almą George. Ta jednak nie podzielała entuzjazmu swojego kompana. Wiedziała już o monachijskiej tragedii. Długo wiła się, bojąc powiedzieć o niej Murphy’emu. W końcu wykrztusiła to z siebie. Musiała powtórzyć tę informację trzy razy. Trzy razy, nim do Walijczyka doszedł ogrom katastrofy. Jego chłopcy, jego szef, jego przyjaciele walczyli o życie. Część już zmarła. Trener zbladł, oblał go zimny pot. Beznamiętnym wyrazem twarzy pożegnał panią George i udał się do gabinetu. Po chwili zaczął łkać. Wiedział, jaka odpowiedzialność na niego spadła. Wiedział, że jest ostatnio ostoją drużyny. Dalsze funkcjonowanie najlepszego klubu w Anglii zależało teraz od człowieka, który w tym momencie krztusił się własnymi łzami.

Ale ta sytuacja to właśnie kwintesencja Murphy’ego. Gdy zaszła potrzeba, w rozmowach z włodarzami United, którzy myśleli o rozwiązaniu drużyny, potrafił być twardym, nieustępliwym skurwysynem. Po nocach zaś łkał, także w niemieckim szpitalu, co również opisał Charlton. Niemniej, wypełnił przykazania Busbye’go. Ten, gdy Murphy odwiedził, powiedział mu, by trzymał flagę ku górze. Na ile się dało, zrobił to. Dokooptował do składu wszystkich możliwych graczy i doprowadził ich do finału Pucharu Anglii. Mało tego, blisko był awans do finału, ale Pucharu Europy. Zdziesiątkowanym składem udało się Murphy’emu pokonać w pierwszym spotkaniu AC Milan, lecz niedoświadczeni, niezgrani przeciętniacy, pozbawieni dodatkowo przeżywających traumę Charltona oraz Billa Foulkesa, zostali odarci na San Siro ze złudzeń. 4-0. Dwa najważniejsze mecze walijski trener jednak wygrał. Manchester United dalej istniał, natomiast dwa ważni piłkarze, którzy wyszli cało z monachijskiej katastrofy, zostali przekonani do powrotu na boisku.

- Trenerze, nie dam rady, nie zrobię tego.

- Możesz i to zrobisz! – odpowiedział 48-latek Foulkesowi.

1958 rok był dla Murphy’ego bardzo intensywny. Po ustabilizowaniu sytuacji United, przyszedł czas na mundial w Szwecji. Los rzucił Walijczyków do grupy śmierci. Wraz z gospodarzami, a także wicemistrzami świata Węgrami oraz piekielnie uzdolnionymi technicznie Meksykanami. Ze Skandynawami i Latynosami „Smoki” uzyskały remis. Decydującym spotkaniem okazało się to z Madziarami, wygrane 2-1. Ćwierćfinał stał się faktem. Mówiło się wtedy, że Walia ma szansę na końcowy triumf. Niestety, w pierwszym meczu po wyjściu z grupy czekała Brazylia. A właściwie pewien wówczas nieznany szerzej 17-latek. Wołali na niego Pele. Pozbawiona kontuzjowanego Charlesa drużyna z wysp toczyła wyrównany bój z „Canarinhos”, ale szale zwycięstwa przechyliła genialna akcja młodziutkiego reprezentanta „Kraju Kawy”. Tuż po tym zagraniu selekcjoner Walii stwierdził: „I po tym wszystkim co przeszliśmy, przegramy…”. Miał rację. A Brazylia sięgnęła po mistrzostwo świata.

Murphy, gdyby chciał, mógł trenować Pelego. W 1960 roku, po odejściu Vicente Feoli, Walijczyk otrzymał propozycję zostania selekcjonerem reprezentacji Brazylii. Przyjmując ją, stałby się jedynym w historii obcokrajowcem trenującym tę najsilniejszą piłkarsko nację. Podobne oferty samodzielnej pracy nadeszły z Juventusu oraz Arsenalu. Wszystkie zostały odrzucone. Murphy za punkt honoru, wraz z Busby’m, postawił sobie odbudowę pomonachijskiego Manchesteru United.

Niewielu wie, że na Old Trafford mógł grać sam…Ferenc Puskas. W zamierzeniach Murphy’ego legendarny „Major” miał pomóc postawić na nogi „Czerwone Diabły”. Nie było to niemożliwe, wszakże Węgier od dwóch lat pozostawał bez klubu po tym jak uciekł z ogarniętej komunizmem ojczyzny. Restrykcyjne angielskie przepisy odnośnie obcokrajowców oraz zbyt duże wymagania finansowe udaremniły ten plan. 55 lat temu w Anglii piłkarz zarabiał mniej niż hydraulik. A będący już po trzydziestce Puskas, chyba z korzyścią dla siebie, trafił do bogatego już wtedy Realu Madryt.

Dalsza historia to już doskonale wszystkim znany amerykański sen. Duet Busby-Murphy z całym możliwym zaangażowaniem zabrał się za znalezienie godnych następców poległych w katastrofie podopiecznych. Dennis Law, George Best, John Aston, czy Nobby Stiles, na czele oczywiście z Charltonem, doprowadzili w latach 60′ United do dwóch mistrzostw First Divison. Oba te trofea dawały przepustki do Pucharu Mistrzów. W 1967 roku na Starym Kontynencie zwyciężył, jako pierwsza brytyjska ekipa, szkocki Celtic. Dla dumnych Anglików był to policzek, który United powinien odkupić. I rzeczywiście, po przejściu między innymi Górnika Zabrze i Realu Madryt, ekipa z Old Trafford znalazła się w wielkim finale z Benfiką Lizbona. Stiles, bezzębny pomocnik o aparycji bandziora, jak oszalały pilnował najlepszego piłkarza świata, Eusebio. Słynna „Czarna Perła” nic nie strzeliła, a po dogrywce „Czerwone Diabły” pokonały przybyszów z Półwyspu Iberyjskiego 4-1. Stało się. W zaledwie dekadę, od klubu będącego na skraju rozwiązania Manchester United przemienił się w najpotężniejszy zespół Europy.

Z Busby’m trwał do 1971 roku, gdy ten, drugi raz już  zresztą, zdecydował się zakończyć przygodę z trenerką. Murphy pozostał na Old Trafford jako skaut i nieoficjalny doradca kolejnych menedżerów. Coraz starsze serce Walijczyka z niepokojem przeżywało zmianę charakteru Manchesteru United. Z klubu stawiającego na młodzież przemienił się on w melinę pozbawionych ambicji pijaków, o których głośno było w całej Wielkiej Brytanii. Aż nadeszła era Alexa Fergusona. Walijczyk ze Szkotem szybko znaleźli wspólną komitywę. Obaj byli zdania, że fundament zespołu powinni stanowić wychowankowie. Obecny menedżer United wspominał, że często omawiali tego typu kwestie na lunchach. Niestety, Murphy nie doczekał wielkich sukcesów „Fergie Babes”. Zmarł w 1989 roku. Przeżył 79 lat, z czego 43 poświęcił „Czerwonym Diabłom”. Dziś jego imię nosi nagroda przyznawana co sezon najlepszemu młodemu piłkarzowi United. Popiersie z wizerunkiem Walijczyka znajduje zaś w klubowym muzeum. Zaledwie popiersie. To powód do wstydu dla władz Old Trafford. Pomnik Murphy’ego powinien stać ramię w ramię z rzeźbą Matta Busby’ego będącą przed „Teatrem Marzeń”. Tak jak Peter Taylor przy Brainie Cloughie w Derby. Przecież to duet mniej utytułowany. A na pewno nie tak dobrze rozumiejący i szanujący się jak manchesterowski tandem.

TOMASZ GADAJ

Pin It