Byli klubem dla wielu kompletnie anonimowym. Uchodzili za zespół z prowincji, sporadycznego bywalca ekstraklasowych salonów, który nie miał prawa się przebić. W Primera Division spędzili raptem jedenaście sezonów, nigdy nie sięgnęli po żadne prestiżowe trofeum, a pusta klubowa gablota przypomina kalwiński zbór. Los dał im jednak pięć minut do wykorzystania. Nie zmarnowali tego. Wystarczył jeden sezon i jeden jedyny mecz, by na stałe przejść do kronik futbolu. Niestety przyszłość nie okazała się łaskawa. Problemy finansowe i autorytarne rządy Dmitrija Pitermana zdeprecjonowały całą glorię, doprowadzając na skraj bankructwa. Dzisiaj trwa walka o powrót do pięknej przeszłości. Pamiętacie Deportivo Alaves?
Wieść o popularnych „Babazorros” umarła szybciej niż zdążyła wyjść na świat. Problemy i postępujący upadek małego-wielkiego klubu rozeszły się bez echa i przykładania większej wagi. Dzisiaj trudno sobie wyobrazić, że na Mendizorroza pamiętają wielkie mecze. Przecież jeszcze trzynaście lat wstecz, każda podróż do stolicy Kraju Basków, wywoływała u przyjezdnych potężne dreszcze i to nie przez aktywnie działające ruchy separatystyczne. W końcu jechano mierzyć się z czołową, mocno niedocenianą i przez to najbardziej nieprzewidywalną drużyną Półwyspu Iberyjskiego. W La Liga zjawiła się znikąd. Mówiąc o piłkarskiej Baskonii, bez wahania wspominano Athletic Bilbao, Real Sociedad, Osasunę czy Real Saragossa. Ale Deportivo Alaves? Nazwa mówiła tyle co nic, albo bardzo niewiele.
Marsz do elity
Okres świetności „Glorioso” przypada na drugą połowę lat 90. i początek XXI wieku. Jednak tak naprawdę wszystko poczęło się u schyłku lat 80., gdy do klubu zawitała grupa dobrze zorganizowanych, pełnych ambicji i entuzjazmu przedsiębiorców branży hotelarskiej z Juanem Arregui Garayem i Gonzalo Antonem na czele. Natychmiast oddaliło to, co rusz zaglądające w oczy, widmo kategorycznego zniknięcia z piłkarskiej mapy.
Już w 1990 roku udało się przejść z amatorskiej Tercera Division do Segunda B Division (trzeci poziom rozgrywek), a pięć lat później postarać się o awans do Segunda Division. Przełomowy okazał się sezon 1997/1998, kiedy zdarzyło się coś, na co czekano od… 42 lat! Pod wodzą trenera Jose Manuela Esnala, czyli popularnego „Mane”, Deportivo totalnie zdominowało wyczerpujące rozgrywki hiszpańskiej drugiej ligi i z dorobkiem 82 punktów świętowało upragniony powrót do Primera Division. Na dodatek odważnie zawojowało w Copa del Rey: w 1/8 finału odprawiło z kwitkiem Real Madryt, w ćwierćfinale wyrzuciło za burtę Deportivo la Coruna. Rozpędzony baskijski walec zatrzymał się dopiero w półfinale na Realu Mallorca.
Cel na pierwszy od dawna sezon w najwyższej klasie rozgrywkowej brzmiał jasno: nie spaść i przetrwać. Jak się okazało, nie było to wcale takie proste, ze względu na pewną przepaść sportową dzielącą świeżo upieczonego beniaminka od reszty ligowych wyjadaczy. Porażki i utraty punktów stały się dość częstym widokiem, tak jak perspektywa powrotu na zaplecze. Bitwa o życie trwała do końca, nic bowiem nie pozostawało jasne aż do ostatniej kolejki. Alaves miało na koncie 37 punktów i zajmowało siedemnastce miejsce, powodujące konieczność gry w barażach o utrzymanie. Do okupującej bezpieczną, szesnastą pozycję Extramadury traciło jeden punkt. Jakby więc tego było mało, pokonanie Realu Sociedad nie gwarantowało powodzenia, trzeba było liczyć jeszcze wpadkę rywala. Oba warunki zostały spełnione – Extramadura zremisowała 2:2 z Villarrealem, zaś Deportivo uporało się z Realem 2:1, wskoczyło do szesnastki i mogło cieszyć się z zachowania miejsca w elicie.
Sezon 1998/1999 miał już być zupełnie inny. Kolejna batalia o przetrwanie nie wchodziła w grę, tym razem przed nieco odmienionym zespołem postawiono poprzeczkę odrobinę wyżej – środek tabeli . Posadę szkoleniowca zachował Mane i błyskawicznie udowodnił, że podjęto decyzję godną strzału w samo okienko. Rodowity Bask niesamowitą charyzmą potrafił zjednać sobie wszystkich, od władz klubu przez zawodników po kibiców. Na każdym kroku emanował boiskową inteligencją, w trudnych momentach nie tracił zimnej krwi, tylko starał się reagować. Wszystkie zalety przełożył do pracy trenerskiej, czego owoce zakwitły w Alaves.
Ni stąd ni zowąd, najbardziej niedoceniana i skazywana raczej na fiasko ekipa, osłupiła całą Hiszpanię. Z narzuconego statusu przeciętniaka, stała się wiodąca siłą La Liga, przed którą drżeli najwięksi potentaci. Nie bez powodu. „Glorioso” jako jedyni w lidze dwukrotnie zwyciężyli później wicemistrzowską Barcelonę. Świetnie radzili sobie na wyjazdach, czego dowód dały wygrane nad Valencią (skończyła tamten sezon na trzecim miejscu) i Realem Madryt (był piąty). Z kolei u siebie uporali się między innymi z mistrzowskim Deportivo la Coruna. Rezultat na koniec sezonu zaskoczył wszystkich – chłopcy Vitorii-Gasteiz uplasowali się na szóstej lokacie i po raz pierwszy przedostali się do europejskich pucharów. Zaskoczyli też statystykami. W całej lidze stracili najmniej bramek, co stanowiło zasługę kolektywu w defensywie, wytwarzanego za sprawą Cosmina Contry, Dana Eggena, Oscara Telleza i Antonio Karmony. W ofensywie nie było tak kolorowo – pod względem goli strzelonych legitymowali się trzecim, najgorszym bilansem.
Czarny koń w przebraniu różowej pantery
Było jasne, że wobec gry w Pucharze UEFA konieczne będą niebagatelne wzmocnienia. Klubowi włodarze wraz z Mane zbytnio nie szastali uznając, że większość jest zdolna do występów na poziomie europejskim. Mimo to sprowadzili paru ciekawych zawodników. Na Estadio de Mendizorroza odnalazł się niechciany w Manchesterze United, syn wielkiego Johana Cruyffa – Jordi, który wraz z Ivanem Tomiciem stworzył ciężki do przejścia duet defensywnych pomocników. Z myślą o ataku doprowadzono do przenosin utalentowanego Urugwajczyka Ivana Alonso z River Plate Montevideo i Rubena Vegi z Realu Sociead. I właśnie linia ofensywna, o którą tak bardzo się obawiano, przerodziła się w najlepszą formację całej układanki, stając się motorem napędowym na wysokie szczyty. Drżano przed nią w całej Europie, skutków starcia obawiali się najlepsi defensorzy i najlepsi bramkarze. Dość powiedzieć, że w samym Pucharze UEFA, Deportivo strzeliło w sumie rekordową ilość 35 bramek! Nikomu wcześniej i nikomu później nie udało się pobić ani nawet powtórzyć podobnego wyczynu.
Początkowo nikt nie dawał wiary, że skromne Alaves podbije stadiony i serca kibiców w całej Europie. Wszak tacy przeciwnicy jak turecki Gaziantepsor czy norweskie Lillestrom i Rosengborg Trondheim spokojnie znajdowały się w zasięgu hiszpańskiego średniaka i nikt nie wyobrażał sobie innych rozstrzygnięć. Nie przemawiała świetna dyspozycja na wyjazdach i powtarzające się grady bramek. Bardziej rozwodzono się za to nad przepuszczającą wiele akcji defensywą i nie najlepszą postawą na własnym stadionie (w trzech pierwszych meczach Alaves trzykrotnie zremisowało u siebie).
Łata czarnego konia zaczęła przylegać dopiero od czwartej rundy. Przed konfrontacją z Interem Mediolan na nieśmiałe słowa o sprawieniu sensacji reagowano śmiechem. I wydawało się, że słusznie. Gdy w 65. minucie meczu na Mendizorrotza, Cristian Vieri ładował gola na 3:1 dla przyjezdnych, wszystkie znaki wskazywały na rychły koniec europejskiej przygody. Wystarczyły jednak trzy minuty, by Oscar Tellez i Ivan Alonso uratowali remis. Bądź co bądź wyjazdowy remis był korzystniejszy dla Interu, a na San Siro nie było mowy o żadnej taryfie ulgowej. Nie byłoby, gdyby „Nerrazurri” podeszli do rewanżu bardziej poważnie i szybko rozwiali wątpliwości. Błędnie wydawało im się, że utrzymanie bezbramkowego remisu zaprowadzi ich dalej. W końcówce spotkania, Cruyff i Tomić potrzebowali pięciu minuty, by zaaplikować dwa trafienia i doprowadzić do gigantycznej niespodzianki. Inter nie potrafił się podnieść, odpadł ze skazywanym na klęskę rywalem. To wtedy o Deportivo Alaves zrobiło się naprawdę głośno.
Prawdziwym utrapieniem, wielką kością w gardle faworytów był piekielnie ciężki do powstrzymania Javi Moreno. Bramki ładował prawie jak na zawołanie. W Pucharze UEFA zdobył ich sześć, sięgając po tytuł najlepszego strzelca. W La Liga władował 23 trafienia w 34 spotkaniach, co dało mu trzecie miejsce w klasyfikacji najskuteczniejszych.
„The Pink Team”(przydomek nadany ze względu na charakterystyczny, różowy kolor koszulek) bez ustanku mknął jak burza. W ćwierćfinale wykluczył z rywalizacji znajomy z krajowego podwórka – Real Valladolid (4:2 w dwumeczu), w półfinale doprowadził do wielkiego blamażu Kaiserslautern, gromiąc w dwumeczu aż 9:2. I w ten oto sposób wielkim przebojem, drobny klubik z Baskonii, wdarł się do finału, który zapisał się w kartach jako najpiękniejszy w historii…
Hitchock w Dortmundzie
Na wypełnionym po brzegi Westfalenstadion w Dortmundzie, Deportivo stanęło w szranki z Liverpoolem. Chociaż wcześniej było sprawcą wielu niespodzianek i wielokrotnie dawało dowody swojej wartości, to w konfrontacji z „The Reds” zdawało się nie mieć większych szans. Początek meczu potwierdził przewidywania. Po zaledwie szesnastu minutach przegrywał 0:2, po chwili złapał kontakt, ale do szatni schodził z dwoma bramkami straty (1:3). W drugą połowę wszedł znakomicie- w zaledwie sześć minut odrobił różnice, dzięki fantastycznej skuteczności Javiego Moreno. Walka opłaciła się, lecz gdy Robbie Fowler przywrócił Anglików na prowadzenie nadzieja zaczęła uciekać. Nie stracił jej Jordi Cruyff, który w 89. minucie wyskoczył do wrzuconej z kornera piłki i rzutem na taśmę uratował remis. Takiego powiewu dramaturgii nie powstydziłby się nawet Hitchcock! Wszystko startowało od nowa, konieczna okazała się dogrywka, w której o wszystkim decydował jeden gol.
Dogrywka przebiegała z niezwykłą zaciętością. Pomimo morderczych trudów, półmartwi gracze Alaves ani na moment nie odstawiali nogi i z każdą minutą przybliżali się do rzutów karnych, gdzie mogło wydarzyć się dosłownie wszystko. I gdy każdy myślami był już przy ustawianiu piłki na jedenastym metrze, Delfi Geli tak niefortunnie przeciął dośrodkowanie z rzutu wolnego, że wpakował piłkę głową do własnej bramki. Cóż to był za dramat! Liverpool natychmiast wybuchł niepohamowaną radością, natomiast przegrane Alaves pogrążyło się w smutku i niedowierzaniu. No bo, jak można po tak niesamowitej gonitwie, łamiąc wszelkie pojęcia niemożliwości, stracić bramkę w tak banalny sposób?! Najbardziej załamany był rzecz jasna Delfi Geli. Z murawy długo się nie podnosił, siedział z zakrytą twarzą w stanie depresyjnym. Dopiero interwencja kolegów pomogła mu wstać. Sam nie był w stanie wykonać ruchu.
Mimo porażki, Deportivo absolutnie nie miało się czego wstydzić. Przecież jeszcze nigdy dotąd nie zdarzyło się, by debiutujący w europejskich pucharach zespół, doszedł aż do finału!
- Byliśmy najmniejszym zespołem, jaki kiedykolwiek dotarł do finału. Graliśmy z wielką dumą i klasą. Może gdybyśmy nie umierali wychodząc na dogrywkę, udałoby się powalczyć o zwycięstwo. Taki jest jednak futbol. Jedni muszą wygrać, drudzy przegrać. My się nie zmieniamy. Zawsze ciężko pracowaliśmy, pokazaliśmy wielki futbol, dając kibicom wiele powodów do świętowania – powiedział po meczu trener Jose Manuel Esnal.
- Kiedy grasz w finale europejskiego pucharu, szukasz nieśmiertelności. Ludzie pamiętają kto w nim grał, spoglądają na program meczowy i przypominają sobie poszczególne fakty. Alaves wyprodukowało niebywałą grę, która w pamięci zapadnie na bardzo długo -opowiadał z kolei szkoleniowiec Liverpoolu, Gerard Houllier.
Zapowiedź upadku
Skupienie na europejskiej przygodzie, odbiło się niekorzystnie na krajowym podwórku. Sezon 2000/2001 „Babazorros” skończyli na końcu pierwszej dziesiątki, a więc nie awansowali do pucharów. Jakby tego było mało, wyróżniający się zawodnicy otrzymali atrakcyjne oferty przenosin i nie wahali się długo z przyjęciem. I tak Javi Moreno i Cosmin Contra zostali kupieni przez Milan, a Ivan Tomić zdecydował się na transfer do Realu Valladolid. Mimo poważnych ubytków, Alaves ciągle liczyło się w Primera Division. W rozgrywkach sezonu 2001/2002 uplasowali się na siódmej pozycji i rzutem na taśmę zakwalifikowali się do Pucharu UEFA. Jednak o nawiązaniu do chlubnej przeszłości ciężko było mówić. Pierwszą rundę przebrnęli, eliminując Ankaragucu, w drugiej musieli uznać wyższość Besiktasu Stambuł. W pierwszym meczu co prawda zremisowali u siebie 1:1, lecz w rewanżu doznali minimalnej porażki 0:1.
W międzyczasie pogłębiały się problemy finansowe, co bez dwóch zdań wpływało na stale pogarszającą się sytuację sportową. Efekt był porażający- niedawny finalista Pucharu UEFA zajął dziewiętnaste, przedostatnie miejsce w tabeli i z wielkim hukiem spadł do Segunda Division.
Fałszywy zbawiciel z Ukrainy
O powrót mógł pokusić się już w pierwszym sezonie na banicji. Zażarta walka łeb w łeb trwała do ostatniej kolejki. Deportivo zdołało pokonać Eibar, lecz zwycięstwo Getafe nad Tenerife oznaczało utrzymanie dwupunktowej straty do zespołu z przedmieść z Madrytu. Nadzieje spaliły więc na panewce, ale urzeczywistniły się w kolejnych rozgrywkach.
Przełomem miało być pojawienie się w klubie ukraińsko-amerykańskiego multimiliardera, Dmitrija Pitermana, który odkupił ponad połowę udziałów od poprzednich właścicieli.
I rzeczywiście rządy ekscentrycznego bogacza mogły wywoływać nadzieje. Zaraz po pojawieniu się, zbudował w Baskonii kolektyw na miarę czołowej siły Segunda Division. Team z Rodolfu Bodipo, Roberto Bonano, Nene, Lluisem Carrerasem, a więc czołowymi piłkarzami tamtego okresu nie mógł wyczynić nic innego, jak zaliczyć wielki „comeback” po dwóch latach nieobecności. Z marazmu zaplecza udało się wyjść z trzeciej pozycji.
Niestety okazało się, że odnowiciel Piterman bardziej niż do zarządzania klubem piłkarskim nadaje się do pełnienia roli bezwzględnego dyktatora-despoty (widocznie dzieciństwo spędzone w ZSRR zrobiło swoje). W ciągu jednego sezonu trzykrotnie zmieniał szkoleniowców. Reżyser powrotu do La Liga, Cos Chuchi nie doczekał nawet startu rozgrywek, Rafael Monfort stracił posadę po kilku dniach, zaś Juan Carlos Oliva otrzymał wymówienie po… pięciu spotkaniach bez porażki. Cała trójka negowała taktyczne zalecenia Pitermana i nie zgadzała się z panującymi warunkami i metodami. A, że uparcie wyznawał zasadę: „zgoda jest wtedy, kiedy ja się zgadzam” o jakichkolwiek szansach przekomarzania się po prostu nie było mowy. Chciał nawet przesiadywać na ławce rezerwowej, obok szkoleniowca. Gdy władze ligi nie wyraziły zgody, akredytował się na mecze jako… fotograf.
Piterman bezwzględnie uważał, że wszystko musi być podporządkowane tylko jemu, a ten kto się nie zgadza, jest człowiekiem gorszej kategorii. – Nie zmienię modelu zarządzania. Ja płacę, ja będę zdecydował. Jestem głównym udziałowcem, reszta nie może nic zrobić. Nie mam zamiaru przechodzić przez życie słuchając tego, co mówią inni. Na trybunach zawsze znajdzie się kilku wariatów lub pijaków, którzy zechcą się popisać i pokrzyczeć. To nie są kibice, tylko hołota. Mają gdzieś dobro klubu – wypalił do protestujących sympatyków Alaves.
Czara goryczy przelała się podczas konfliktu z Lluisem Carrerasem. Egocentryczny właściciel miał wejść do szatni i w obecności zawodników powiedzieć: „Twój ojciec to martwe g****”, „Moje dzieci będą j**** twoje”. Podopieczni murem stanęli za kolegą, a sprawa znalazła finał w sądzie.
Skończyło się na grzywnie dla Ukraińca.
Za Pitermana, po chwilowym wzlocie, Deportivo upadało coraz niżej. W La Liga pograło raptem rok, sezon 2005/2006 zakończyło na osiemnastym miejscu i znów przełykało gorycz spadku. Chwilę po tym klub opuścił Piterman. Przychodził z zamiarem ozdrowienia sytuacji, tymczasem zadłużenie wzrosło z 3 do 23 milionów euro. Powody? Wydawanie klubowych pieniędzy na pokrycie kosztów pobytów w luksusowych hotelach czy przeloty samolotami podczas prywatnych podróży po całym świecie.
Mimo nieciekawej sytuacji i widma wejścia w stan upadłości, złożeni głównie z niedoświadczonych wychowanków „Babazorros” przez dwa sezony robili co w ich mocy, by nie znaleźć się w Segunda B Division. W dwóch kolejnych sezonach plasowali się na siedemnastej lokacie. Nie lada wyczynu dokonali w sezonie 2007/2008. Walka o byt toczyła się dosłownie do ostatniej kolejki. W przedostatniej Alaves podejmowało u siebie pretendujący do awansu Real Sociedad, a fakt, że były to derby Baskonii, dodawał rywalizacji niesamowitego smaku. Obie ekipy potrzebowały zwycięstwa i jakiekolwiek inne rozstrzygnięcie nie wchodziło w rachubę. Do 85. minuty goście prowadzili 2:1 i wydawało się, że wszystko jest już ustalone: Sociedad wchodzi do La Liga, Alaves żegna się z Segundą. Nic bardziej mylnego! Miejscowi do końca wierzyli, a wiarą można góry przenosić. To co wydawało się niemożliwe, stało się rzeczywistością. Najpierw nadzieje w serca wlał Jairo Alvarez, doprowadzając do remisu, zaś w doliczonym czasie zwycięstwo zapewnił Toni Moral. Mendizorroza oszalało ze szczęścia, kibice wbiegli na murawę, a sędzia nie mógł zrobić nic innego, jak tylko zakończyć spotkanie. W następnym zespół prowadzony wówczas przez José Maríę Salmeróna utrzymał się na zapleczu z dorobkiem 51 punktów, czyli o zaledwie oczko większym niż będący w strefie spadkowej Racing Ferrol.
Znów chcą być wielcy
Niestety jedna z największych remontad w historii hiszpańskiego futbolu jest jak na razie ostatnim, czcigodnym momentem. Przeznaczenia nie dało się dłużej oszukiwać. W następnym sezonie los już nie dopisał i koniec końców zadłużone po uszy Deportivo spadło do trzeciej ligi, gdzie występuje po dzień dzisiejszy, co roku starając się wrócić do Segunda Division. W pierwszym sezonie po spadku zajęło piąte miejsce, w następnym – trzecie, w kolejnym – szóste. W 2011 roku pieczę nad klubem przejął Josean Querejeta – były koszykarz, obecnie prezes Caja Laboral Baskonia, jednego z najbardziej utytułowanych klubów koszykarskich w Hiszpanii. Na stanowisku sternika Deportivo obsadził dobrego przyjaciela Quincocesa Avelino Fernandeza, który natychmiast sprowadził ze sobą kilku interesujących inwestorów. W odbudowie potęgi pomóc ma też… Dmitrij Piterman! Były właściciel ma zwrócić klubowi strwonione siedem milionów euro.
Nie trzeba więc przekonywać, że celem na trwający sezon jest powrót do Segunda Division, na który w Vitorii czekają już cztery lata. Póki co wszystko idzie zgodnie z planem. Po 27 kolejkach oparte na doświadczonych zawodnikach Deportivo jest liderem Segunda B Division. W składzie nie brakuje doświadczonych i skutecznych zawodników. Przykładowo pomocnik Sendoa ma 37 lat i zdobył cztery bramki. O sile ataku stanowią z kolei 28-letni Guzman i 25-letni Borja Viguera (obaj strzelili po 12 bramek).
Nad zrealizowaniem wielkiego planu czuwa Natxo Gonzalez, nierzadko porównywany do… Josepa Guardioli. Czy pomoże przywrócić Deportivo na ścieżkę chwały?
DANIEL KAWCZYŃSKI