La Decima dla Realu! Sekundy dzieliły Diego Simeone i jego Atletico od podwójnej korony, dokonania rzeczy, która przed sezonem wydawała się niemożliwa. Kibice Rojiblancos wyciągali już z lodówek szampany, jednak korki butelek będą strzelały dziś w innej części Madrytu. „Królewscy” w dogrywce wrzucili piąty bieg i nie pozostawili swoim derbowym rywalom złudzeń.
Real Madryt – Atletico Madryt 4:1 (0:1, 1:1)
0:1
– Godin 36′
1:1
– Ramos 90+3′
1:2
– Bale 110′
1:3
- Marcelo 118′
1:4
– Ronaldo 120′
***
Przez 90 minut wydawało się, że lizboński finał nie będzie tym, który na lata zapadnie w pamięci kibiców. Nie był to mecz trzymający w napięciu od pierwszego gwizdka i zmuszający do wlepiania wzroku w boisko w obawie, że umknąć może jakieś genialne zagranie, czy zabójcza kontra. Mało kto się jednak takiego spotkania spodziewał i rzeczywiście, sprawdziły się przepowiednie tych wieszczących, że będziemy świadkami typowego meczu derbowego, choć o stawce wyższej niż zwykle, więc co najwyżej kości trzeszczeć będą jeszcze głośniej.
Zejście Diego Costy w 9. minucie gry, kibiców Atletico raczej nie zmartwiło. Zdążyli się już przyzwyczaić, a my z nimi, do tego, że wszelkie problemy czynią drużynę Simeone jeszcze mocniejszą i mobilizują ją do wykrzesania dodatkowej motywacji, momentami zamieniającej się w furię. Stracie piłki przez zawodników Atletico towarzyszył obrazek doskonale nam z tego sezonu znany. Gdy tylko przy futbolówce znajdował się któryś z piłkarzy w białej koszulce, jak magnes ściągał do siebie po kilku zawodników Rojiblancos. Ofensywne trio Realu – BBC, jak zostali określeni – tym razem nie nadawało sygnału do ataku. Karim Benzema wyszedł na mecz w pelerynie niewidce, a Cristiano Ronaldo zrezygnowany machał rękami, gdy po raz kolejny nie dawał sobie rady z atakującymi go piłkarzami Atletico.
Aż nadto widoczny był brak w środku pola Xabiego Alonso, którego zastąpił wracający dopiero po kontuzji Sami Khedira. Widać było, że Niemiec ma za sobą długą przerwę i na boisku czuje się niepewnie. Dostrzegał to też Luca Modrić, który tyle samo uwagi co swoim zadaniom musiał poświęcać asekurowaniu poczynań kolegi. To właśnie Khedira przegrał główkowy pojedynek z Diego Godinem, który, przy sporym udziale Ikera Casillasa, dał Atletico gola otwierającego wynik spotkania.
Wszystko wskazywało na to, że Diego Simeone po raz kolejny okaże się najwytrawniejszym pokerzystą w stawce. Jakimi dysponuje kartami wszyscy wiedzieli od dawna, a i tak po raz kolejny nabrał rywali na tą samą sztuczkę. Znów spotkanie toczyło się według scenariusza napisanego przez genialnego Argentyńczyka. Grał z Realem tak jak to sobie zaplanował. Zniechęcił jego największe gwiazdy do wielbionej przez nich kombinacyjnej, szybkiej gry. Kontry, którymi „Królewscy” zniszczyli obrońcę tytułu, monachijski Bayern, dziś nie miały racji bytu. Podopieczni Carlo Ancelottiego bili głową w mur, ale zamiast go kruszyć, nabijali sobie coraz to większego guza.
Tak było do 3. minuty doliczonego czasu gry, kiedy strzał głową Sergio Ramosa po dośrodkowaniu Luki Modricia zrujnował pisany już koniec tej relacji, wlewając nadzieje w serca kibiców Realu i zaczynając spotkanie od nowa.
Gwiazdy Realu, które długo walczyły między sobą o to, która z nich znajdzie się na czołówkach jutrzejszych gazet, wrzuciły piąty bieg. Zasiały zwątpienie w biało-czerwonej kompanii braci, a sformowany przez nią mur w końcu zaczął się kruszyć. Padł pod naporem odrobiny szaleństwa na które zdecydował się jeden z głównych architektów tego tryumfu, Angel di Maria.
Doświadczani w tym sezonie już nie raz podopieczni Diego Simeone stanęli przed zadaniem najtrudniejszym z dotychczasowych. Ale tym razem zabrakło im sił. Pokazali swoje ludzkie, zmęczone oblicze i ulegli tym, którzy od początku wskazywani byli jako mocniejsi. Z sił opadli całkowicie, opuszczając gardę coraz niżej i przyjmując kolejne ciosy. Nie zasłużyli na nie, rozegrali fenomenalny sezon, każdy z zawodników Simeone zasługuje na osobny tekst wychwalający jego dokonania. Dzisiaj trafili jednak na lepszego, choć wydawało się, że możliwego do pokonania.
Finał w Lizbonie okazał się wielkim tryumfem Carlo Ancelottiego i jego drużyny. Długo wydawało się, że Włoch znów będzie tym przegranym, że taka łatka przylgnie do niego jeszcze mocniej. Nie tym razem. Ancelotti dokonał wielkiej sztuki, która nie udawała się jego równie utytułowanym poprzednikom. Zdobył dla Realu pierwszy od ery Galacticos Puchar Mistrzów, wymarzoną przez „Królewskich” La Decimę. Za to czapki z głów – przed Carlo Ancelottim i jego wielkim Realem!