Jarosław Kotas. Wciągaj brzuch i gramy!

Już na początku ostrzegaliśmy, że od czasu do czasu będziemy serwować Wam odgrzewane kotlety. Dziś czas na kolejnego. Przypominamy tekst z 15 maja 2012 roku – historię opowiedzianą nam przez człowieka kochającego piłkę jak mało kto, Jarosława Kotasa. Dziś pierwsza część, w niedalekiej przyszłości dwie kolejne. Lektura w sam raz na weekend.

* * *

TEKST OPUBLIKOWANY 15.05.2012 NA FUTBOLNET.PL

Jarosław Kotas nie jest osobą z pierwszych stron gazet. Grał m.in w Zawiszy Bydgoszcz, Bałtyku Gdynia i Schalke Gelsenkirchen, potem trenował Arkę Gdynia, Aluminium Konin i Widzew Łódź. Jednak w sportowym życiu otarł się o tyle znanych osób, że jego opowieści słucha się jak dobrego kryminału. Harald Schumacher, Olaf Thon, Flemming Povlsen, Michaił Gorbaczow Andrzej Grajewski, Piotr Nowak (Peter Keller) czy bezimienni ze służb specjalnych, nie tylko polskich…

kotas2

Z Jarosławem Kotasem spotkaliśmy się w Gdyni. Niedawno stuknęła mu pięćdziesiątka. Zapytany o to, tylko się roześmiał, że pewnie ze względu na datę urodzenia (04.04.1962) grał w Schalke 04. Ale nie ze względu na datę urodzenia właśnie jego wybraliśmy na obiekt zainteresowania. Bardziej ciekawiło nas jak to możliwe, że ćwierć wieku temu poziom końcówki ligi polskiej (Bałtyk) niewiele różnił się od końcówki ówczesnej Bundesligi (Schalke)…

Pokoleniu Internetu trener Kotas jest zapewne znany dzięki filmikowi pod znaczącym tytułem: piłkarze – debile.

Ale uwierzcie, że nie mówił tego pod publiczkę, to po prostu typ człowieka, który nazywa rzeczy po imieniu…

Miał to być wywiad, ale trener w mig przejął lejce i mogliśmy jedynie zamienić się w słuch. W ten sposób nie wiadomo, kiedy minęły trzy godziny…

Urodzony na boisku
Nie piję, nie palę i nie przeklinam. Moich zawodników obowiązuje to samo. Za każdą „kurwę” w czasie treningu kasuję pięć złotych, na cytryny i na cukier. Zapasów mamy na cały rok.

Wychowałem się w Starogardzie Gdańskim, na tej samej ulicy co Kaziu Deyna. Teraz wróciłem tu na stare lata, trenuję miejscowych chłopaków. Wracając do mojego dzieciństwa – często jeździliśmy z ojcem na mecze kadry do Chorzowa. Kiedy nasi grali z Anglią, zajęliśmy miejsca blisko murawy. Piłkarze wychodzą na rozgrzewkę i nagle jeden z nich podbiega do nas. To Kazik postanowił się przywitać, wiele lat wcześniej grał w piłkę z moim ojcem. Chwilę pogadaliśmy. Ręki nie chciałem myć przez tydzień.

W Starogardzie zapanowała ostatnio moda na Deynę. Totalne szaleństwo. W kalendarzu mu poświęconym jest zdjęcie jednej z drużyn zakładowych. Widać na nim m.in. Kazika i mojego ojca. A ten mały blondyn, maskotka zespołu…zgadnijcie, kto to?

kotas3

Czasami żartuję, że urodziłem się na boisku. Jako dzieciak jeździłem z ojcem, który był trenerem, na obozy. Nie było harcerstwa, czy innego cudactwa. Tylko piłka. Najpierw w klubach ze Starogardu, potem w Wiśle Tczew, aż w końcu trafiłem do Zawiszy Bydgoszcz…

Koszary w szatni
Jeśli się nie szło na studia, to trzeba było sobie wojsko załatwić. Miałem zaklepane miejsce w Olimpii Elbląg. Druga liga, więc dla mnie krok wyżej. Do Zawiszy niekoniecznie chciałem iść, bo akurat spadł do trzeciej ligi, ale generał zadecydował, więc nie było wyjścia. Mniej więcej w tym samym czasie, w Bydgoszczy pojawił się trener Wiesław Gałkowski. Wszedł do szatni i przemówił: – Byłem tu trenerem, gdy na Zawiszę chodziło sześćdziesiąt tysięcy ludzi i niedługo, kmioty, będzie tu tak samo!

Gałkowski gonił nas jak psy, ale pościągał dobrych chłopaków. Andrzej Brończyk, Adam Kwaśniewski, Jurek Szczeszak – kilku ligowców i cała chmara młodych. Byłem jedynym, który nie występował w reprezentacji Polski juniorów.

Adaś Zejer był u nas mniej więcej dwudziesty w kolejności. Taki biedaczek. Pamiętam, że zazwyczaj siedział sobie z boku. – Chłopaki, powiedzcie co trzeba zrobić, żeby grać w pierwszej drużynie? – podpytywał nieśmiało. Wiele lat później przeglądam gazety i oczom nie wierzę, Adaś został wybrany jednym z najlepszych zawodników w naszym kraju. Zawołałem żonę: – Anita, w Polsce chyba zabrakło piłkarzy, trzeba zadzwonić i pogratulować.

W Zawiszy zamieszkałem w pokoju razem z Piotrkiem Nowakiem i Konradem Gabrychem. Dobre chłopaki jak cholera. Niżej na zdjęciu idę z tym pierwszym w przerwie derbów Bydgoszczy z Chemikiem. Dowódcy wymyślali nam czasem zabawę w wojsko. – Wypierdzielać, przyszliśmy wam zrobić piłkę, a nie w musztrach uczestniczyć – mówiłem, kiedy im odbijało. Gałkowski poprosił, żebym w razie kłopotów dał mu znać. – To ja tu jestem prawdziwym generałem, mimo że pozornie tylko cywilem – powtarzał. I faktycznie, trzymał ich krótko.

kotas4

Mam w albumie takie zdjęcie: „Jakaś klubowa uroczystość. Stoi po trzech generałów i pułkowników, a obok nich ja, starszy szeregowy”. Dopiero przy takich okazjach, przekonywaliśmy się jakie funkcje sprawują nasi trenerzy i działacze. Kapitan, major, pułkownik… Kilka razy w roku przedstawiciel drużyny musiał przygotować przemowę do generała. Zazwyczaj padało na kapitana, ale Andrzej Brończyk nie za bardzo to lubił. Na uroczystości po awansie do pierwszej ligi poprosił, żebym go zastąpił. Zawsze lubiłem dużo gadać, więc nie odmówiłem. Andrzej dał mi kartkę, czytam: „Szanowny Towarzyszu…”. Papier wylądował w koszu. Chwyciłem piłkę z autografami chłopaków, wstałem i wyszedłem na środek sali: – Panie generale – zacząłem fatalnie, bo powinno być „towarzyszu”, ale jechałem dalej: – Teraz to trzeba dwa czołgi opierdzielić i atakujemy puchary, bo z żołdu ani Górnika, ani Legii nie walniemy – improwizowałem. Rozejrzałem się po sali i odetchnąłem – wszyscy mieli ubaw, łącznie z generałem.

A tu z całą bandą żołnierzy-piłkarzy z kompanii sportowej. Pierwszy  lewej, Nowak robi krzyż, że niby „Krzyżacy”, a to przecież w Toruniu. Jest Andrzej Golecki, później w Bałtyku, jest Kazimierz Sokołowski, później w Pogoni Szczecin, jest Marek Rzepka, później w Lechu i kadrze.

kotas5

Zawisza to był jedyny zespół, w którym nie przegrywałem. Trzecią ligę wciągnęliśmy nosem, drugą tak samo, dopiero przed pierwszą uciekłem. Zaproszono mnie do gabinetu, gdzie czekał już jakiś wojskowy. – Podziel sobie żołnierzu mapę Polski na cztery części – zaczął od polecenia. – Dwie u góry, dwie na dole. Wyobraź sobie, że dostajesz przepustkę i pytanie, czy dasz radę dojechać i wrócić? Albo grasz, albo jesteś żołnierzem.

kotas6

Podzieliłem mapę na cztery, wybrałem dwie górne i spierdzieliłem stamtąd. Niektórzy mówili, że powinienem zostać i dziś czasami żałuję, że tak nie zrobiłem. Proponowano mi mieszkanie, dobre pieniądze. Dziś byłbym emerytowanym chorążym i nie musielibyśmy płacić z żoną ZUS-u za kwiaciarnię, którą prowadzimy.

Morskie opowieści
Z Bydgoszczy trafiłem prosto do Bałtyku Gdynia. Wszyscy byliśmy tam stoczniowcami oddelegowanymi na etacie. Jeśli ktoś miał żonę, to dla niej też znalazł się etat. Oczywiście fikcyjny, bez obowiązku pracy. Moja żona powiedziała jednak, że za darmo pieniędzy nie weźmie. Poszedłem do prezesa: – Uparła się, chce pracować.

Anita trafiła do księgowości, oprócz niej siedziało tam jeszcze siedem innych kobiet. Kiedy byłem już w Schalke, śmialiśmy się z tego, bo w Gelsenkirchen do spraw księgowych wystarczyły trzy osoby. Tam na meczu osiemdziesiąt tysięcy ludzi, w Gdyni góra pięć tysięcy.

Dzięki żonie wiedziałem o wszystkich przekrętach. Nieraz po powrocie do domu dowiadywałem się, że według papierów jestem właśnie na obozie w szwedzkich domkach. Potwierdzały to podpisy całej drużyny. Ten klub był, jak cała ówczesna Polska, jednym wielkim oszustwem.

Kiedy dziś patrzę na nazwiska, które były w kadrze, dochodzę do wniosku, że to była słaba drużyna. Wyróżniał się Andrzej Czyżniewski, gościu z klasą. Był dobrze ułożony i ustawiony. Każdy mu zazdrościł. Pamiętam jak stanął w autobusie, w taki sposób, że ledwo się mieścił i przemówił: – Młodzi, dajcie mi wasze lata, a oddam wam wszystko co mam!
Wtedy się z tego śmiałem, Andrzej miał przecież piękny dom, Toyotę z Peweksu, prowadził cukiernię, słowem – dorobił się na piłce. Ale wiecie co powiedziałem kilka dni temu do córki? – Daj mi twoje lata, wpisz w kontrakt minus milion euro, a ja to odrobię, bo w siebie wierzę.

kotas7

Moimi atutami od zawsze były wydolność i siła. Choć pamiętam, jak na Bałtyk przyjechał Widzew ze Smolarkiem w składzie. Włodek biegnie z piłką od połowy boiska, ja go za koszulkę – na prawo, na lewo i nic, dalej biegnie. Jego syna przepchnąłbym pewnie na tory, a Włodka nie mogłem ruszyć. W lidze było wtedy wielu świetnych zawodników. Graliśmy przy Bułgarskiej, rzut wolny dla Lecha wykonywał Mirek Okoński. Ustawił piłkę i woła w kierunku „Czyżyka”: – Andrzej, masz źle ustawiony mur!

Zero reakcji. Chwilę później piłka wylądowało w okienku. – A nie mówiłem, że źle ustawiony…

Duże wrażenie robił na mnie Janek Furtok, choć z tym zawodnikiem wiąże się też historia niekoniecznie boiskowa. W sezonie 1985/1986 Bałtyk bronił się przed spadkiem z  pierwszej ligi. Na kolejkę przed końcem rozgrywek pojechaliśmy do Katowic. Chcieliśmy kupić ten mecz. Działacze zebrali pokaźną sumkę i zgłosili się do Furtoka. – Przykro mi panowie, ale jest założona spółdzielnia przeciwko wam – usłyszeli w odpowiedzi. Dla całej drużyny z Katowic zakupiono łady prosto z fabryki. Przed meczem do naszej szatni weszło szefostwo klubu, obiecali, że jeśli wygramy dostaniemy wszystkie pieniądze, które zostały zebrane dla Gieksy – trzy i pół miliona złotych. Mecz zaczął się dziwnie, gospodarze wbili sobie samobója jeszcze przed upływem dziesięciu minut. Przez moment zastanawialiśmy się, czy może jednak spotkanie zostało kupione. Później zawodnicy z Katowic trzykrotnie trafiali już do właściwej bramki i zrobiło się nieprzyjemnie. Do czasu. Odpowiedzieliśmy tym samym i wygraliśmy W pewnym momencie podbiegł Furtok: – Kaj te pieniądze do nas trafią? – zapytał, jakby nigdy nic. – Teraz to się bujaj – odpowiedziałem.

Dzięki kasie od działaczy każdy mógł kupić sobie nawet po dwa maluszki. Na pocieszenie, bo w lidze i tak się nie utrzymaliśmy. Mimo że do klubu przyszło sporo propozycji, większość zawodników została w Gdyni. Dołączył do nas Tomek Korynt. Po roku, bez większych problemów wróciliśmy do elity. Drużyna zaczęła się jednak buntować, zawiązała się koalicja przeciwko trenerowi Stachurze. Byłem wówczas kapitanem i uważałem Stasia za bardzo dobrego fachowca i inteligentnego faceta. – Chyba was popierdzieliło – mówiłem do chłopaków, ale oni pozostawali nieugięci. – Dobra, pojadę z delegacją na rozmowę do prezesa, ale powiedzcie przynajmniej co zarzucacie trenerowi – uległem. Jedyne, za co mogłem mieć pretensje do Stachury to, że w autobusie notorycznie palili fajki z Czesiem Boguszewiczem, a ja nienawidzę dymu. Błahostka. Za mną było przecież kilkunastu gamoni z papierosem w lewej, a piwem w prawej ręce. Jak z Gdyni dojechaliśmy do Lublina to nie na boisko, a na odwykówkę się nadawaliśmy. Kiedy wracaliśmy nad morze pociągiem, trener Stachura wychodził we Wrzeszczu, a drużyna w Sopocie. Mieli ulubiony klub, „Non Stop” się nazywał, przesiadywali tam całymi dniami. Jak w poniedziałek wchodziłem do sauny, to miałem wrażenie, że jestem na wytrzeźwiałce. Wysłuchiwałem opowieści, kto ile wypił i zastanawiałem się, co ja tam właściwie robię. Debile, a nie zawodowi piłkarze!

Prezes ucieszył się, że przyszliśmy, ale postawił na kompromis. Obiecał, że z chęcią pozbędzie się Boguszewicza, ale Stachury nie ruszy. Zarząd nie chciał kolejnej zmiany pierwszego trenera. Przed wyjściem poprosiłem, żeby wszystko zostało między nami.

Pierwszy trening po rozmowie z prezesem. Podchodzi do mnie trener Stachura: – Więcej już u mnie nie zagrasz. Wierzyłem w ciebie, jesteś kapitanem, a tobie się jeszcze coś nie podoba?! – wykrzyczał wściekły. Aha, więc to znaczy „między nami”… Zawziąłem się, na treningach pracowałem jeszcze ciężej. Byłem zwyczajnie za mocny, żeby w uczciwy sposób przegrać rywalizację o miejsce w składzie. Stachura się jednak uparł i dotrzymywał słowa. Na jednym z turniejów halowych dostałem w ryj od Krzysia Koszarskiego. Pół roku przerwy, akurat pasowało. Gdy wyzdrowiałem, nic się nie zmieniło. Siedziałem na ławce, ewentualnie mogłem występować w drugim zespole. Oprócz mnie, Stachura prostował jeszcze Piotra Rzepkę. Dla kibiców to było nie do pomyślenia, wołali z trybun: „Jarek Kotas, Jarek Kotas”, ale reakcji nie było żadnej. Na szansę musiałem czekać aż do momentu, kiedy na dwadzieścia minut przed końcem, przegrywaliśmy z Górnikiem Zabrze 0:5. Miałem iść się grzać, ale odpowiedziałem krótko: – Trenerze, tak jak mówiłeś dziennikarzom, wciąż jestem chory.

Do dziś nie powiedziałem Stasiowi, że byłem jedynym, który go bronił. Drużyna udawała, że nic się nie dzieje. Mieli mnie w dupie. Nie wiedzieli, ile przez nich straciłem. Kiedy dostawaliśmy premię, oni brali po trzysta tysięcy, a ja wychodziłem z dwudziestoma.

Wtedy wiedziałem już, że zbliża się koniec. Bałtyk był coraz słabszy – „Czyżyk” wyjechał do Ameryki, Adama Walczaka sprzedano do Widzewa. Zaczęliśmy się odmładzać. Wcześniej miałem nadzieję, że powalczymy o puchary, a tymczasem znów czekał nas bój o utrzymanie.

Stasia w końcu zwolnili, a w jego miejsce przyszedł Włodek Jakubowski. Wziął mnie na bok, powiedział, że zna całą historię i że znowu jestem kapitanem. – Wiesz, interesuje się tobą selekcjoner Łazarek. Chętnie wziąłby cię do kadry, potrzebuje takich zdrowych koni do biegania – mówił. Tyle że ja nie mogłem dłużej czekać. Gdybym dostał powołanie natychmiast, zostałbym bez wahania, ale niestety nie miałem żadnej gwarancji. Byłem w trakcie załatwiania wyjazdu do Niemiec. Dziś możesz wyruszyć w dowolne miejsce w każdej sekundzie, wtedy trzeba było przynajmniej roku, żeby wszystko organizować. Już nie żyjący ksiądz Jankowski chodził z moim ojcem do jednej klasy, pomógł mi. Żona rozpłakała się, kiedy powiedziałem jej, że chcę uciec.

13 stycznia, o godzinie 13:00 wsiadłem w samolot. Powiedziałem sobie, że jeśli nie spróbuję, to nie będę wiedział. Z Bałtykiem pożegnałem się bez żalu. Dziś nie chodzę nawet na mecze oldboyów. Nie wiedziałbym komu podać rękę, a kogo kopnąć w dupę. Wielu z moich byłych kolegów było frajerami.

CIĄG DALSZY NASTĄPI

Spisali: PAWEŁ MARSZAŁKOWSKI i MACIEJ SŁOMIŃSKI

Pin It