Jarosław Kotas. Kosztowałem poloneza

Przed wami druga część wspomnień Jarosława Kotasa. Tym razem m.in. sporo z “niemieckiego” okresu jego piłkarskiego życiorysu…

***

TEKST OPUBLIKOWANY 28.05.2012 NA FUTBOLNET.PL

Kolonia karna
Dostałem dwa lata dyskwalifikacji, mimo że w Bałtyku nie miałem normalnego kontraktu. Aleksander Kwaśniewski, który był wtedy przewodniczącym Komitetu Młodzieży i Kultury Fizycznej wymyślił jakieś stypendia, ale dla mnie zabrakło. Byłem zatrudniony na etacie, jako pomocnik ogrodnika. Dziś, od czasu do czasu spotykam na parkingu pod sklepem Wojtka, który prosi o drobne na piwo. Nigdy nie odmawiam. – Szefie, w końcu byłem twoim pomocnikiem, należy ci się.

Początki w Niemczech były trudne. Przyjechałem z jedną torebką, chciałem zobaczyć jak wygląda wielki świat, wielkie kluby, ale rzeczywistość okazała się brutalna. Pałętałem się po ulicach, nie znając języka. Po pewnym czasie spotkałem Marka Kowalczyka, z którym znaliśmy się jeszcze z Wisły Tczew. – Ty też tutaj?! – zdziwiliśmy się obaj. – Przekonałem Niemców, że potrafię grać, zawieźli mnie do drugoligowego Kickers Offenbach, ale byłem dla nich za mocny – opowiadał Marek. – Wracam do kraju, ale mam dla ciebie managera. Krętacz, oszust, ale skuteczny.
- Dawaj go! Leżę na pryczy, nie mam co jeść, totalny syf. Żona została w Gdyni, schudła dwadzieścia kilo – wymieniałem moje zmartwienia cały rozemocjonowany.

„Skutecznym krętaczem” polecanym przez Kowalczyka okazał się być Andrzej Grajewski. Szybko złapaliśmy dobry kontakt. Zamieszkałem u niego. W dzień zajmowałem się domem, a wieczorami wychodziłem na miasto potrenować. Na skwerkach roiło się od Rumunów i Turków. Wybierało się składy i grało o zgrzewkę piwa. Kiedy za pierwszym razem przyszedłem w jakichś dresowych gaciach i za dużym sweterku, wybrali mnie jako ostatniego. Strzeliłem ze dwadzieścia goli i jak pojawiłem się tydzień później, to wykłócali się o mnie. Nie tak wyobrażałem sobie jednak „raj na ziemi”…

***

Pierwsza część do przeczytania TUTAJ

***

W końcu Grajewski zawiózł mnie na testy do FC Koeln. To była wówczas piekielnie mocna drużyna. Przyjechałem do Kolonii na trzy dni, wynajęli mi tam wspaniały apartament, miałem się skupić wyłącznie na treningach. Pierwszym przystankiem dla każdego testowanego zawodnika była drużyna rezerw. Żeby trafić do pierwszego zespołu, najpierw trzeba było potwierdzić swoje umiejętności o stopień niżej.

Kiedy podjechaliśmy pod ośrodek treningowy, zacząłem panikować. Zobaczyłem zupełnie inny świat. Warunki z dziesięć razy lepsze niż w Polsce. – Co jest? Peniasz? – Andrzej prędko sprowadził mnie na ziemię. Nie po to tyle czasu czekałem na szansę, żeby zmarnować ją kiedy nadejdzie. Poszedłem do szatni. Na treningu mieliśmy zwyczajną gierkę. Po dwudziestu minutach trener przywołał mnie do siebie: – Danke.
Wkurzyłem się. Myślałem, że całkiem nieźle mi szło, a tu chcą się ze mną żegnać. Już chciałem się odwrócić na pięcie, gdy trener dodał: – Widzę, że potrafisz grać. Wracaj do hotelu, bo jutro czeka na ciebie pierwszy zespół.

Kiedy dzień później wszedłem do szatni, znów ogarnęła mnie panika. Widziałem dwudziestu kilku facetów, przy czym mniej więcej połowę z nich znałem wcześniej z telewizji. Na trening wyszedłem jednak bez kompleksów. Podania w parach Dobrałem się z Flemmingiem Povlsenem, późniejszym mistrzem Europy. Ja: żonglereczka i podanie, bum – Povlsenowi piłka odbiła się od kolana i poleciała gdzieś na bok. Drugie podejście. Ja: cyk, cyk i podanie, Flemmingowi znowu spadła. Wszystkiemu przyglądał się Christoph Daum. Myślałem, że Povlsen robi sobie ze mnie jaja, ale nie, on po prostu był tak drewniany.

W Kolonii miałem zastąpić Mortena Olsena, który odchodził na emeryturę. Graliśmy pierwsza drużyna na drugą. Mnie wsadzili do rezerwowych. Wszystko mi wychodziło, człowiek wie sam, kiedy dobrze gra. Po treningu zadzwonił Grajewski i pyta, jak poszło, a ja, że chyba dobrze. To było do południa, potem wspólny obiad i drugi trening. Znowu super. Wyszedłem spod prysznica jako ostatni, w szatni był już tylko Olsen. Zostawał po treningu i robił dodatkowe dwa kółka. Miał 36 lat i zero tłuszczu. Usiadłem, a on mówi do mnie po polsku: – Dobzie Jarek, dobzie.

Zadzwoniłem do Andrzeja i powiedziałem, że chyba się załapię.

Nie załapałem się. Pod względem piłkarskim nic mi nie zarzucili, ale nie miałem papierów i karę w plecaku. Oni potrzebowali kogoś na tu i teraz. – Ty musisz przyciągnąć swoim nazwiskiem dziesiątki tysięcy kibiców – powtarzali. Nie przyciągnąłbym. Polaków mieli wtedy za złodziei i przemytników.

Gryźć trawę z „Tonim”
Szczęście czekało sto kilometrów od Kolonii, w Gelsenkirchen. Kiedy tam przyjechałem, Schalke grało jeszcze w Bundeslidze. Niestety moja dyskwalifikacja nie pozwoliła mi poznać jej smaku. Dwa lata przymusowej absencji stanowiły dla mnie największy problem. Grajewski obiecał, że odkręci co się da, wziął bardzo dużo pieniędzy i pojechał do Polski. Wrócił z moją żoną oraz informacją, że po roku będę mógł grać.
- Ile cię to kosztowało? – zapytałem.
- Poloneza – odpowiedział Andrzej.
- Flachę czy samochód?
- Samochód, gamoniu!
Pomyślałem, że co najmniej dziesięć lat będę musiał grać, żeby się wykupić. Od tamtej pory powtarzam żonie, że jest moim najdroższym transferem.

Wszyscy straszyli mnie morderczymi treningami w Schalke. – Jarek, laufschuhe – usłyszałem na pierwszych zajęciach. Okazało się, że chodziło o buty do biegania. „Oho, zaczyna się” pomyślałem. Niedaleko Gelsenkirchen jest niewielkie jeziorko, tak ze dwa kilometry obwodu. Przebiegliśmy kółko, krótkie rozciąganie i ruszamy na drugie okrążenie. Dobiegliśmy. – Das Ende – powiedział trener. „Co?! To już? A kiedy grzałka?”. Za tydzień to samo. Przy trzecim podejściu postanowiłem pokazać im, jak się biega. Tak przypierdzieliłem, że kiedy dotarłem na metę trener był przekonany, że popsuł mu się stoper.

Zaangażowanie. Tylko tyle wystarczyło, żeby zrobić wrażenie na Niemcach.

Mój organizm, to mój kapitał. Zawsze musiałem wyspać się dwanaście godzin. Do dziś nie wiem jak smakuje alkohol, czy papieroch. Wiadomo, próbowałem jak miałem dziesięć lat, ale już wtedy przekonałem się, że to nie mój świat. W życiu nie byłem na dyskotece. Nie jest tak, że Niemcy nie piją piwa. Pamiętam, jak byliśmy na obozie, godzina 22:00 – wszyscy na dół. Człowiek przestraszony myślał, że szykuje się jakaś afera. Takie przyzwyczajenie z Polski. Zeszliśmy, a tam chłopaki siedzą przy browarku. Wybór był ogromny, nie można było jedynie brać coli, w tym przypadku za brak silnej woli płaciło się pięćset marek kary. Dookoła tylko piwo, piwo, piwo, ale kulturalnie, z klasą. Po jednym, góra dwa i do spania.

- Jarek, ty na pewno jesteś z Polski? – pytali mnie koledzy z drużyny. Radziłem im, że jeśli chcą zobaczyć typowego obywatela naszego kraju, to powinni mnie odwiedzić jak przyjadą ojciec i teść. Na zakupy dla rodziny jeździłem do Bochum, albo do Essen. Brałem minimum dwie skrzynki piwa i kilkanaście Johny Walkerów. W bagażniku miałem monopolowy. Jakby to zobaczyli kibice z Gelsenkirschen, od razu by powiedzieli: – Polaczek napierdziela od świtu do nocy.

Czasami kiedy wchodziłem do szatni, nie wiedziałem, czy zaraz wyjdę na boisko, czy na wybieg dla modelek. Większość kolegów przychodziło codziennie w nowym zestawie ubraniowym. Mi starczyłyby dwa na całe życie. Cieszyłem się koszulą za dwadzieścia marek, a oni musieli mieć tę od Hugo Bossa za dwieście. – Wychowałem się w stanie wojennym. Jakbyście mnie wtedy odwiedzili, to przeszlibyście prawdziwą szkołę życia – odpowiadałem im, gdy się podśmiewali.

Niekwestionowaną gwiazdą Schalke był Harald „Toni” Schumacher. Przyszedł z Koeln, tuż po tym gdy ukazała się jego słynna książka „Gryźć trawę”, w której ujawniał szokujące kulisy funkcjonowania niemieckiej reprezentacji w czasie mundialu w Meksyku.

Jeden z unikalnych modeli Opla wyprodukowano wyłącznie w dwóch egzemplarzach. Pierwszy należał do popularnego niemieckiego aktora, drugi do Schumachera. Dojeżdżał nim z Kolonii. Ćwiczył z nami raz, góra dwa razy w tygodniu. Jak się strzelało, to tylko w „Toniego”. Za nim ustawione były trzy kamery. Był idolem. Na jego pierwszym treningu pojawiło się trzydzieści tysięcy kibiców. Wielu uważało go za najlepszego bramkarza świata.

Miałem w pamięci akcję, w której mój nowy kolega o mały włos nie zabił francuskiego obrońcy Patricka Battistona. Bałem się go. Przychodziłem do szatni trzy godziny przed treningiem, żeby mnie czasem nikt nie huknął. Pewnego razu wchodzę, a tam nie ma nikogo, prócz „Toniego”. Już chciałem się wycofać, gdy usłyszałem donośne: – Jarek, dawaj tu!
Grajewski powiedział mi kiedyś, że jeśli Toni powie „Polen raus”, to będę musiał zacząć pakować walizki. „Żubrówki mu nie będę woził, jak mnie nie polubi, to trudno” – pomyślałem. Na wszelki wypadek siedziałem cicho jak mysz pod miotłą.

„Toni” nie miał żadnych kolegów. Przed jednym z pierwszych treningów wszedł do szatni i zamiast powitania usłyszeliśmy: – Czemu to radio tak głośno gra?!
Od razu znalazł się chętny, żeby podbiec na palcach i wyciszyć muzykę. Następnego dnia w szatni głucha cisza. Wchodzi „Toni”: – Czemu nikt nie słucha radia?!

Wariat. Bali się go jak ognia.

Jeszcze zanim podpisałem kontrakt, mieszkałem w hotelu, z którego na treningi chodziłem pieszo. Któregoś dnia idę sobie w moim sweterku i nagle słyszę hamulec. Schumacher opuścił szybę w swoim Oplu: – Jarek, wsiadaj!
Przed bramą zawsze czekało sporo kibiców, starych działaczy. Wszyscy byli w szoku. „Zabrał Polaka!”. Wieczorem zadzwonił „skuteczny krętacz”. – Ty, słyszałem, że cię „Toni” podwiózł. Brawo, masz kontrakt w kieszeni! – cieszył się do słuchawki Andrzej.

kotas8

Poczułem, że „Toni” mnie polubił, co nie oznacza, że przestałem być ostrożny. Podczas jednej z gierek omal nie zszedłem na zawał… Po mocnym strzale Harald niepewnie złapał piłkę i po chwili wypluł ją przed siebie. Poszedłem ostro na dobitkę, ale zamiast w futbolówkę, wpierdzieliłem się w bramkarza. Huk. Cisza. Cholernie bolał mnie piszczel, ale to nie było ważne. „Toni” leżał bez ruchu, a ja byłem przekonany, że jeśli wstanie, to mnie zabije. Nagle drgnął. Podniósł się i niepewnym krokiem podszedł do mnie. – Jarek, wszystko z tobą w porządku?! – zapytał wyraźnie zaniepokojony. Kilkunastu zawodników, oczywiście łącznie ze mną, odetchnęło z ulgą. „Nie zatłukł Polaka!”.

Treningi w Schalke nie były niczym nadzwyczajnym. Zdarzały się najbardziej prymitywne ćwiczenia, takie jak: zagranie do trenera, klepka i laga z szesnastu metrów. „Toni” chciał, żebyśmy strzelali tylko z podbicia. Mógł dzięki temu błyszczeć przed kamerami. Duńczyk Bjarne Goldbaek, odważył się strzelić technicznie, tuż przy słupku. – Spróbuj jeszcze raz, to cię zabiję! – wściekł się Schumacher. Tymczasem Bjarne totalny luz, za drugim razem uderzył identycznie. Po chwili musiał rozglądać się za schronieniem, bo za plecami miał już nabuzowanego „Toniego”. Mnie bolał akurat Achilles, więc też walnąłem technicznie. „Niespotykanie spokojny człowiek” spojrzał na mnie w taki sposób, że przy kolejnych podejściach – ryzykując zerwanie Achillesa – strzelałem już tylko podbiciem.

Najgorszym ćwiczeniem był dziadek. Najgorszym dla wszystkich, oprócz „Toniego”. On zakładał buty z ostrymi wkrętami i z groźnym uśmieszkiem wychodził na pole bitwy. Gra była tak zacięta, jakbyśmy właśnie grali mecz. Nikt nie odpuszczał. Bez ochraniaczy można było zostać w szatni. Dwadzieścia podań z rzędu – pięć marek płaci ten, który w środku. Sito – dziesięć marek. Do czwartku – czyli dnia, w którym trener rozdawał koszulki meczowe – nie było przebacz.

Sezon 1987/88 był w wykonaniu Schalke fatalny. Chyba najlepiej oddał go mecz z Bayernem Monachium, w którym Harald ośmiokrotnie wyciągał piłkę z siatki. Siedziałem wówczas na trybunach i mimo złych wyników, żałowałem, że nie dane mi jest przeżyć przygody, jaką byłyby występy w Bundeslidze.

- Wiesz dlaczego cię polubiłem? – spytał mnie „Toni” tuż przed odejściem do Fenerbahce. – Bo jesteś facetem z jajami, a nie jakimś lizidupkiem, który na skinienie biega wyciszyć radio.

kotas9

Kiedy ja żegnałem się z Schalke kilka lat później, zapowiedziałem buńczucznie, że wrócę do Gelsenkirchen jako trener polskiego klubu i wyeliminuję ich z pucharów. Do dziś wypominają mi te słowa.

Spisali: PAWEŁ MARSZAŁKOWSKI I MACIEJ SŁOMIŃSKI

Pin It