Jarosław Kotas. Byliśmy z Piotrem Nowakiem jak bracia

Przed wami trzecia i ostatnia część wspomnień Jarosława Kotasa (pierwszą znajdziecie TUTAJ , a drugą TUTAJ ). Tym razem m.in. o powrocie do Polski i niespełnionych „rosyjskich” planach….

* * *

TEKST OPUBLIKOWANY 02.06.2012 NA FUTBOLNET.PL

Na Ejsmonda wykiwani
Pograłem jeszcze trochę w klubikach z NRD, ale bez większych sukcesów. W 1996 roku wróciłem do Gdyni. W Arce grał wówczas Grzesiu Lisewski, zawodnik szybki, ale nieskuteczny. Na dziesięć sytuacji, wykorzystywał jedną. Poproszono mnie, żebym pomógł mu załatwić transfer do którejś z regionalnych lig w Niemczech. Omawialiśmy sprawę z prezesem Jackiem Dziubińskim, gdy nagle on zapytał mnie, czy nie chciałbym wziąć Arki jako trener.

Klub się sypał, grał w trzeciej lidze, ale miał potencjał. Pamiętam jak jakiś czas wcześniej przyjechałem do Gdyni na mecz Pucharu Polski z Górnikiem Zabrze. Zimno było jak cholera, środek tygodnia, godzina 14:00, a stadion pełen. Ci kibice mnie zafascynowali. Nic, tylko robić dla nich wielką piłkę!

Objęliśmy Arkę razem z Piotrkiem Rzepką. Prędko wskoczyliśmy na pierwsze miejsce, wszystko szło dobrze. Pewnego razu przyszedł Dziubiński. – Panowie, chcielibyśmy za bramką walnąć taki balon, korty – zaczął rozmowę. – Jaki balon?! W miejsce historycznego zegara? Zróbmy tu stadion z prawdziwego zdarzenia, jak w La Coruna, z widokiem na morze – zaproponowałem. – Wysoka trybuna, w niej dwadzieścia pawilonów, dwadzieścia etatów dla piłkarzy i robimy ekstraklasę.

Nie było piękniej położonego stadionu w Polsce, a oni wszystko mieli już dogadane. My chcieliśmy robić piłkę, oni politykę. Miałem wrażenie, że nikomu nie było na rękę, żeby na Ejsmonda wróciła piłka na najwyższym poziomie.

Mimo przeciwności, byliśmy bardzo blisko awansu do drugiej ligi. W pewnym momencie Dziubiński uznał, że nasze chłopaki sprzedają mecze, a mi zarzucił, że nie potrafię załatwiać wyników. – Jacek, jeżeli ja mam te dzieciaki na siłę ciągnąć w górę, a przy tym musimy z Piotrkiem biegać po boisku, to o co tu chodzi? – postawiłem sprawę jasno.

Tak, nazwiska Rzepka i Kotas też znajdowały się w kadrze meczowej Arki. Kiedy na jednym z pierwszych treningów poszliśmy biegać do lasu, to gdy obróciłem się po kilku chwilach, zastanawiałem się gdzie są zawodnicy. – Piotrek, wciągaj brzuch i gramy – powiedziałem. W pierwszym sezonie ustrzelił około trzydziestu bramek. Jak to świadczy o młodych?

Niektórzy zarzucali nam, że jesteśmy „Kadłubami”, czyli „tymi z Bałtyku”, ale ja się tylko z tego śmiałem. W rzeczywistości jest mi wszystko jedno. Jestem chłopakiem z Pomorza i kibicuję wszystkim tutejszym drużynom. Chciałbym, żeby Bałtyk grał w pucharach z Milanem, Arka z Juventusem, a Lechia niech wali Liverpool. Byłoby fajnie.

Decydujący o awansie do drugiej ligi mecz graliśmy z Polonią Gdańsk. Do końca zostało kilka kolejek. Ja miałem czterdzieści stopni gorączki, a Piotrek był połamany. Nie było szans, żebyśmy zagrali. Przegraliśmy. To było moje pożegnanie z Arką. Zastąpił mnie Andrzej Bussler. Potem okazało się, że jest spokrewniony z Jackiem Dziubińskim…

Konińska wydmuszka
Trafiłem do Zielonej Góry, gdzie pomagałem przygotowywać tamtejszą drużynę do sezonu. W meczu z Koninem byliśmy spisani na straty, ale wygraliśmy. Kilka dni później usłyszałem w słuchawce: – Robimy w Koninie Bundesligę, pomożesz? – to był Piotrek Nowak.

Konin kojarzył mi się z węglem brunatnym, ale na pewno nie z piłką. Do tego dopiero co spaliłem się w Arce, ale zgodziłem się. Za czasów Zawiszy byliśmy z Piotrkiem jak bracia. Półtorej roku w jednym pokoju. Pamiętam jak robiliśmy paczki dla jego żony. Ona była w ciąży, a on jej camele kupował. Dziwiłem się, ale miał wytłumaczenie: – Jak nie kupię jej cameli, to będzie sporty palić – mówił. Dorzucało się jeszcze ananasy, jakieś czekoladki i paczka szła do Pabianic.

Kiedy już byłem w Niemczech, Peter – tak na niego mówiłem – przyjechał na jakiś obóz z Zawiszą. – Zostań – powiedziałem do niego. Siedzieliśmy tak w trójkę: on, jego ojciec, który mieszkał w Essen i ja. Kilka godzin zastanawialiśmy się co robić. Piotrek postanowił wrócić do kraju, marzył o reprezentacji i był naprawdę blisko, żeby się w niej znaleźć. Rozumiałem go. W końcu i tak, choć trochę okrężną drogą przez Turcję i Szwajcarię, trafił do Niemiec. Nasz kontakt się urwał, aż do momentu kiedy zaproponował mi pracę w Koninie.

Zapowiadana potęga, okazała się kolosem na glinianych nogach, albo nawet bez nóg. Jedna wielka fikcja. Zawodnicy nie dostawali pieniędzy przez wiele miesięcy, do klubu przychodziły ich żony. – Dziecko chore, a ja nie mam na tabletki – błagały o jakikolwiek grosz, a za każdym razem odchodziły z niczym. – Poczekajcie, jeszcze jeden przelew, jedna transza i będzie kasa – to była ich stała odpowiedź. Trzeba było zejść z obcasików na sandały.

Poradziłem Piotrkowi, żeby zwołał konferencję prasową, na której ogłosi, że się wycofuje. Byłem nawet w stanie opowiedzieć się po jego stronie. – Powiedz cokolwiek, że wyłożyłeś dolary, ale masz problem z władzami miasta, że brakuje sponsorów, że kibice się odwrócili, że ta wiocha przestała cię interesować, cokolwiek! – próbowałem go przekonać na wszelkie sposoby. Podziękowałby, zostawilibyśmy Koninowi drugą ligę i niech się bawią dalej, ale Peter miał o sobie zbyt duże mniemanie. Postanowił brnąć w bagno.

Był taki czas, że osobiście chodziłem na rozmowy z różnymi sponsorami. Oni chcieli normalnej piłki: – Panie Nowak, czy pan zdaje sobie sprawę, że żeby wejść w ten zadłużony klub, trzeba mieć co najmniej milion dolarów? – pytali go, zanim jeszcze ubabrał się na dobre. – Nie ubliżajcie mi, panowie – usłyszeli w odpowiedzi. Taki z niego był kozak.

Przysłał swojego człowieka z Ameryki. Przyjrzałem mu się dokładniej – buty z obcasika zdarte, koszula znoszona, spodnie przetarte, neseserek z odstawki… Niezły biznesmen! Kilku bogatszych widziałem, choćby w szatni Schalke.

Piotr był totalnym sodziarzem. Po kilku miesiącach obiecał mi, że jak dogramy sezon, odda klub do Gdyni. Ściągnąłem ludzi z Arki, wzięliśmy sprawy w swoje ręce. Zorganizowaliśmy obóz w Cetniewie, zatrudniliśmy „Czyżyka” jako trenera bramkarzy, ratowaliśmy, ile się dało. Jeździliśmy w ośmiu starym fordem, siedzenia się rozkładało i cała naprzód. Byliśmy już po rozmowach z władzami miasta, gdy nagle okazało się, że… Piotr opchnął klub w Bydgoszczy. Zostawił nas na lodzie. Prosiłem, żeby rozliczył się z chłopakami, którzy przyszli z Gdyni. To były niewielkie kwoty. Zaproponowałem nawet, że posprzedaję mu piłkarzy. Sprzedałem Artura Bugaja i Andrzeja Jaskota, uzbierała się spora suma. – Weź pieniądze i zapłać chłopakom, my dogadamy się później – powiedziałem. Piotr miał jednak warunek – chciał, żebym podpisał mu zgodę na przenosiny do Bydgoszczy.

Miarka się przebrała. Napisałem list otwarty do Michała Listkiewicza. Był to list o dramatach ludzkich, o cierpiących rodzinach. Nie napisałem go w imieniu piłkarzy, ale ich kobiet i dzieci. Powiedziałem Listkiewiczowi, że dopuści się olbrzymiego skandalu, jeśli wyrazi zgodę, żeby Nowak mógł sprzedać klub do Bydgoszczy. Naciskałem, żeby najpierw pokazał papiery, że ze wszystkimi się rozliczył.

- Podpiszesz mi tę zgodę na przenosiny, czy nie? – ponaglał mnie Piotr. Nie mogłem tego zrobić, zbyt mocno się na nim zawiodłem. Myślałem, że byliśmy jak bracia. – Nie pamiętasz starych czasów? – pytałem, ale on miał już zupełnie inny świat.

Dostałem od Piotra dwie karteczki, na osiemdziesiąt i sześćdziesiąt tysięcy. Winny był mi kilka razy więcej. Po pewnym czasie do Gdyni przyjechał wspólnik Nowaka, chciał spotkać się na dworcu. Domyślałem się, że coś kombinują, dlatego poprosiłem, żeby wpłacił pieniądze do banku. Okazało się, że miał tylko połowę. Kazałem mu wracać.

Mam jeszcze resztki wiary w Piotrka jako człowieka, ale nie utrzymuję z nim kontaktu. Jak słyszę głosy, że mógłby zostać selekcjonerem, albo prezesem związku, to mówię: – OK, ale znajdźcie jeszcze trzech ludzi, którzy będą go kontrolować.

Przygotowałem się na taką ewentualność. Kiedyś dałem córce wszystkie papiery, rachunki i powiedziałem: – Jak padnę na zawał, pójdziesz na konferencję i jako dziennikarka powiesz: „Panie Nowak, przez pana wiele lat klepałam biedę. Ojciec nie miał dla mnie na buty, bo wszystko zainwestował w Konin”.

Taki spadek po mnie.

Co tam się działo w tym Koninie! Graliśmy z Groclinem Dyskobolią Grodzisk, oni wtedy wszystkie mecze załatwiali po drodze. Tu konferencja po meczu (2:0 dla nas) z nimi, trener Bochynek wkurzony, a do mnie kolejka dziennikarzy, bo zawsze lubili słuchać, co mam do powiedzenia. Wtedy na korytarzu podchodzi do mnie jakiś gość i mówi: słyszałem, że mówił pan o mnie na konferencji. Był z Grodziska. Ja mówię mu: – Tak, owszem, na 34 punkty, które zdobyliście, może 4 były uczciwe. Życzę powodzenia.

To był Zbigniew Drzymała….

kotas22

W poszukiwaniu profesjonalizmu
Kiedy pomału przyzwyczajałem się do piłki na trochę niższym poziomie, zadzwonił Grajewski. Od wielu lat siedział w Widzewie i coraz mniej zaczynało mu się tam podobać.
- Niemec nie radzi sobie z tą polską bandą. Chciałeś być trenerem, przyjedź i spróbuj.
- Dobra, ale dostanę jakieś pieniądze? – spytałem. Znałem przecież Andrzeja.
- No jasne, jak to tak bez kasy?! – usłyszałem w odpowiedzi.

Widzew miał wtedy mocną pakę, a zajmował ostatnie miejsce w tabeli. Pytałem chłopaków, czy im nie wstyd. Po raz kolejny okazało się, że nazwiska nie grają. Piotr Włodarczyk, Jurek Podbrożny, Marcin Dymkowski, Maciej Terlecki, Kaziu Węgrzyn, no i cała sterta tłustych Brazylijczyków.

Jako masażysta był w klubie zatrudniony taki niewidomy chłopak. Któregoś dnia przechodząc korytarzem, zajrzałem do jego gabinetu. Patrzę, na kozetce ktoś leży – wały, tłuste cielsko, grube łydki – a Maciek go masuje. Pomyślałem, że chłopak dorabia sobie na boku. Podszedłem bliżej i stanąłem jak wryty, bo okazało się, że to jeden z naszych stranierich. Wyglądał jak Maradona przed odwykiem.

Jak widziałem takiego Piotrka Mosóra, to też mi się słabo robiło. Cycki, brzuch… Grajewski kitował mu, że załatwi transfer do Hansy Rostock. Bundesliga, w kadrze czterech reprezentantów Szwecji. – Piotrek, to są chłopy, jak z żurnala, wysocy, dynamiczni, a ty taki zaniedbany. Myślisz, że dadzą ci tam wolne, żebyś doprowadził się do porządku? – mówiłem mu prosto w oczy.

Trenerem bramkarzy był u nas Janek Tomaszewski. Trening, śniegu po kostki, Janek w długim czarnym płaszczu i z telefonem w ręku. Zerkałem co jakiś czas jak pracował ze Zbyszkiem Robakiewiczem, który miał wówczas już prawie 37 lat. Zbyszek klęczy, Janek strzela, Zbyszek łapie. Zbyszek klęczy, Janek strzela, Zbyszek łapie. Zbyszek klęczy, do Janka dzwoni telefon, Zbyszek klęczy. Janek odwrócił się i gada. Minuta, druga, piąta, a Zbyszek bez przerwy kolanami na śniegu. Po dziesięciu minutach Janek skończył rozmowę i wrócił do ćwiczenia.

Przy okazji wspomnień z Bałtyku było o Mirku Okońskim. Po wielu latach spotkaliśmy się, jako trenerzy. Pojechaliśmy z Widzewem gdzieś pod Zgierz, żeby zmierzyć się towarzysko z jego drużyną. Zagraliśmy, a po meczu czekała na nas miła gościna. Przyszła pan prezes, fajna atmosfera, dobre jedzonko i nagle Mirek wyciąga flachę. Drużyna od kilkunastu minut czekała w autobusie, więc mówię do Petra, że musimy spierdzielać, ale zauważyłem, że przestało mu się śpieszyć. – Nie rób zadymy – mówię do niego. – Ekipa czeka, to są poważni ludzie, a nie trampkarze! – Niech siedzą i czekają – usłyszałem w odpowiedzi. Wstałem i wyszedłem wkurzony.

Problemem Widzewa było to, że nie wiadomo było, kto tak naprawdę tam rządzi. Jeszcze przed końcem sezonu Andrzej, Peter i ja odeszliśmy z klubu.

Za pół roku pracy dostałem tysiąc euro. – Zawieź Anicie, bo inaczej nas zabije – powiedział Andrzej. To ja jego powinienem zabić. Przez kilka miesięcy musiałem jeździć do domu i zabierać pieniądze, które ciężką pracą zarabiała moja żona. Grajewski kręci mnie do dzisiaj, ale jak zadzwonię, to w słuchawce słyszę: – Jaruś, przyjacielu!

Mimo wszystko wciąż mam do Andrzeja słabość. Przed mundialem w Niemczech załatwił mi bilety do jakiejś ruskiej loży. Dzięki temu mogłem wziąć kolegę, z którym pracowałem w Kaszubach Połchowo, Wiesia Renusza i córkę na mecz z Kostaryką do Hannoveru. – Teraz pokażę wam moje stadiony, moją piłkę, mój świat, wszystko to, o co mi chodzi w życiu – powiedziałem im przed wyjazdem. Bo z całym szacunkiem, ale Kartuzy, Lębork, czy Połchowo to nie mój świat.

Dekada zmian
Do Wrocławia jeździłem opowiadać o korupcji. Miałem być dwie godziny, siedziałem dwanaście. Czasu nie żałowałem, w trzeciej, czy czwartej lidze – bo tam wylądowałem – życie toczy się wolniej.

Gdybym nie był dziś z wami, to pewnie biegałbym po lesie z córką. Zrobiłem z niej lekkoatletkę. W pewnym momencie powiedziała: – Tato, wszystkich trenujesz, a ja?

Miała rację. Zaciągnąłem hamulec i zaczęliśmy wspólnie spędzać mnóstwo czasu. Dziś Magda zdobywa medal za medalem, przede wszystkim w biegach na 1500 metrów. Pieniądze i sława przestały być dla mnie najważniejsze.

Zacząłem pracować z drużynami w niższych ligach i na nowo uczyć się polskich zasad gry. W 2005 roku objąłem trzecioligową Cartusię Kartuzy. Wiodło nam się nie najlepiej, walczyliśmy o utrzymanie. Przechadzając się po budynku klubowym usłyszałem zza drzwi do gabinetu prezesa: – Zwolnijcie Kotasa, to się utrzymacie.

Odszedłem na cztery kolejki przed końcem. Pierwszy wyjazdowy mecz pod wodzą nowego trenera Cartusia zagrała z Mieszkiem Gniezno. Wygrała uczciwie, ale na wszelki wypadek gospodarze wystawili chłopaka nieuprawnionego do gry. W pozostałych spotkaniach o punkty również nie było trudno. Cartusia utrzymała się w lidze.

Byłem kiedyś na meczu Arki z Widzewem. Wszyscy wiedzieli, że ma być karny i tylko czekali. To jest chore. Powiedziałem do córki, że więcej nie przyjdę. Można robić frajerów z chłopaków w żółto-niebieskich czapkach, ale nie ze mnie.

Na szczęście meczów już się nie kupuje – wszyscy się boją, ale układziki nie zniknęły.

Teraz próbuję ratować klub z mojego rodzinnego Starogardu. Ostatnio, po raz pierwszy w życiu, wyrzucono mnie z ławki trenerskiej. Za co? Wytargałem za ucho tępaka ze Skarszew, bo zapytał mnie: – „Gdzie lecisz, buraku?”. A ja biegłem ratować mojego zawodnika, który od kilkudziesięciu sekund leżał na murawie nie dając znaku życia. Skończyło się na tym, że chłopaka karetka zawiozła do szpitala, a mi sędzia pokazał drogę na trybuny.

Sędzia w tym meczu był z Lęborka, a my z tamtejszą drużyną bijemy się o utrzymanie. Tydzień później czekał nas mecz właśnie z nimi. Arbiter pokazał nam siedem żółtych kartek i jedną czerwoną, w pierwszej połowie, gdy prowadziliśmy 2:0. Wypunktowani zostali dokładnie ci, o których się bałem. Zostało nas dziewięciu na mecz w Lęborku. Obdzwoniłem juniorów, ale oni w dzisiejszych czasach mają inny priorytet, osiemnastki.

Postanowiłem nie robić dymu, ale nasz dyrektor sportowy to młody, ambitny chłopak – zadzwonił do pana Jerzego Kacprzaka z Pomorskiego Związku Piłki Nożnej. – Bo wiecie, ten sędzia to syn naszego kolegi, chciałby iść wyżej… – usłyszał w słuchawce. Nie wszystko się zmieniło. Jak ktoś mi mówi, że dwa plus dwa jest osiemnaście i każe to powtarzać, to nie ma rozmowy.

Rosyjskie plany
Kilka lat temu nawiązałem ponowny kontakt z Aleksandrem Borodiukiem. Graliśmy razem w Schalke, choć może „graliśmy” to chyba zbyt małe słowo. Żyliśmy razem, przez dwa lata opiekowałem się „Saszą”, jak Nowakiem w Zawiszy. Dzięki niemu nauczyłem się gadać po rosyjsku tak dobrze, że jak odbierałem z lotniska rodziców Wołodymyra Ljutego, którzy przyjechali z Dniepropietrowska, to byli przekonani, że jestem z Moskwy. – Jarek, ty mówisz do mnie po rusku – słyszałem czasami od żony po powrocie domu.

Kotas10

Borodiuk był pierwszym rosyjskim piłkarzem w Niemczech. Bez przerwy pokazywali go w ZDF i ARD na przemian z Gorbaczowem. Zostałem tłumaczem „Saszy”, to był pomysł Grajewskiego. Po treningu, zamiast na odpoczynek, udawałem się albo odebrać dzieciaki z przedszkola, albo załatwić coś na poczcie. Stałem się chłopcem na posyłki, a w klubie coraz mniej to się podobało. Jak próbowałem się postawić, za każdym razem kończyło się tak samo. – „Sasza”, nie będziemy spać razem w pokoju! – krzyczałem do niego przed każdym kolejnym zgrupowaniem, a pięć minut później rozpakowywaliśmy się w jednym pomieszczeniu.

Jak spadł śnieg, prezes wysłał nas na Florydę. Każdego dnia po treningu chodziliśmy do tej samej kawiarni. – Jarek, zamów mi to ciasteczko – poprosił „Sasza” wskazując na biszkopt z galaretką i truskawkami. Kiedy przyszła pora zamówienia, okazało się, że ciastka nie ma. Kelnerka wytłumaczyła nam, że to nie sezon na truskawki. Przyszliśmy następnego dnia. – „Sasza”, co chcesz pożreć? – pytam. – To ciasteczko – odpowiedział, wskazując w menu dokładnie to samo miejsce co dzień wcześniej. Chłopaki w śmiech. – Sasza nie ma, to nie sezon!

Spytałem Lutego, czy on sobie jaja ze mnie robi, a w odpowiedzi usłyszałem: – Nie, on po prostu jest tak głupi.

Ciastko z truskawkami „Sasza” zamawiał jeszcze przez kolejne cztery dni.

Jak Borodiuk zaczął mi wymieniać, gdzie występował, to chwytałem się za głowę. Mistrzostwa Świata, Mistrzostwa Europy, Olimpiada w Seulu, europejskie puchary… – Ty jesteś taka bieda, że byś nawet u nas w Bałtyku się nie łapał! – mówiłem mu często. Zastanawiałem się, na czym polega jego fenomen, bo przeskok nie był widoczny. Co innego taki Olaf Thon, Andreas Möller z Dortmundu, Tony Yeboah, Uwe Bein, czy nawet Stefan Effenberg. W ich przypadku czułem różnicę, to była ściana nie do przeskoczenia. Taka półka, że jak po awansie do Bundesligi Schalke podziękowało mi za grę, to zrozumiałem. Byłem zwyczajnie za słaby. Dostałem kwiaty i „Jarek, auf Wiedersehen”.

Czasami miewam durne pomysły, natężają się od momentu, gdy zobaczyłem w telewizji „Saszę” siedzącego na ławce trenerskiej „Sbornej”. Jak Rosjanie nie awansowali na mundial w RPA, po porażce ze Słowacją Putin zaprosił wszystkich do siebie. Kazał się wynosić wszystkim – od kierowcy autobusu, przez ludzi do wiązania butów, po trenerów. Wszyscy won, oprócz jednej osoby. W kadrze pozostał Aleksandr Borodiuk… Grał dla Dynama Moskwa, łatwo sprawdzić jakiego resortu jest to klub. Postanowiłem odświeżyć kontakt. Zdobyłem numer na jego telefon i zadzwoniłem. Zbliżał się mecz reprezentacji Rosji z Niemcami w Duesseldorfie, umówiliśmy się, że tam się złapiemy.

Spotkaliśmy się w hotelu, całym wynajętym przez Rusków. Sowiecki Sojuz normalnie. Podczas przyjęcia podszedł do nas jakiś kurdupel i przyłączył się do rozmowy. Okazało się, że to nowy prezes rosyjskiego związku piłkarskiego, jeden z najbogatszych ludzi w kraju. Brakowało jeszcze tylko Abramowicza.

Wziąłem „Saszę” do pokoju. – Sprzedalibyśmy piłkarza – zaproponowałem. Ale on jakby bał się powiedzieć, że nie może. – To może w takim razie zajęlibyśmy się trenowaniem? – spytałem. – Przecież się na tym znamy, dalibyśmy radę. Moje nazwisko rozśmieszy wszystkich, ale twoje już nie.

Ile jeszcze mam chodzić po tych kwiaciarniach? Jeżdżę na giełdę, ręce pokłute, pysk czerwony. Niedługo „Bielyje rozy” będę śpiewał, będę jak Ałła Pugaczowa, a w tym czasie różni ludzie sprzedają takich ogórków-piłkarzy, że aż głowa boli.

Mógłbym pięć razy lepszych rozprowadzać. – Dwa miliony tu, dziesięć z powrotem i mamy spokój – mówię do „Saszy”. – Ja ustawiony, ty też masz spokój. Wystarczy jeden twój telefon…

Jak Guus Hiddink odchodził do Chelsea, to powiedział wprost: – Jak dla mnie, jest jasny kandydat numer jeden na mojego następcę. Nazywa się Aleksandr Borodiuk.

Wspaniała laurka. – Zadzwoń, do kogo trzeba, powiedz, że weźmiemy Feyenoord Rotterdam, albo Ajax Amsterdam. Nawet jakiś Grashoppers Zurych, dogadamy się po niemiecku. Przecież się nie zbłaźnimy.

Ale „Sasza” nie może nigdzie zadzwonić, nie może wykonać żadnego ruchu… Póki co pracuje dla Ojczyzny…

Nie poddaję się jednak. Wciąż jest we mnie mnóstwo energii i wiary, że mimo pięćdziesiątki na karku, jeszcze wszystko jest możliwe. Zapał to połowa sukcesu. Od małego chciałem iść coraz wyżej. Jak miałem siedem lat, to brałem piłkę, szedłem do parku i kopałem. Drzewa to był mój stadion, liście to kibice. – Chory byłeś – mówi córka, ale ja po prostu zawsze marzyłem o kilkudziesięciu tysiącach ludzi na trybunach. Przekonałem się, że marzenia się spełniają i wciąż je mam.

Cieszę się, bo widzę, że choć przez tyle lat trzymałem się z boku, to moi dobrzy znajomi, którzy dziś nierzadko goszczą na pierwszych stronach gazet, nie odcinają się ode mnie. Jeszcze wszystko jest możliwe.

Spisali: PAWEŁ MARSZAŁKOWSKI i MACIEJ SŁOMIŃSKI

Pin It