Dzisiaj amerykańskie Święto Niepodległości, lecz poprzedzające go dni zdominowane były przez futbol. Po raz pierwszy, nie licząc mundialu w USA, piłka nożna zdominowała koszykówkę i hokej.
Jurgen Klinsmann dekadę temu rozpoczął lifting topornej reprezentacji Niemiec. Dwa lata zajęło przekonanie świata, że nasi zachodni sąsiedzi niekoniecznie swoją grą muszą łamać widzom zęby. Dzisiaj Nationalmannshaft, pod dowództwem namaszczonego przez „Klinsiego” Joachima Loewa, to jedna z najładniej grających reprezentacji globu.
To chichot dziejów, że dzisiejszy „coach”, jak mawiają Jankesi, ten opalony, uśmiechnięty wulkan optymizmu. Ten człowiek, z uosobienia bardziej amerykański niż germański, był prominentnym członkiem reprezentacji Niemiec lat ’90. Tej, przez którą pokolenie naszych ojców życzyło jej zawsze jak najgorzej. I to wcale nie z powodu historii. Klinsmann należał do często zwycięskiego, lecz topornego, nudnego konglomeratu, efektownego niczym wóz z węglem, dodatkowo wielokrotnie przypominającego nieuchronność rzuconej kiedyś przez Gary’ego Linkera futbolowej klątwy o piłce jako grze, w której uczestniczy 22 facetów, a na końcu i tak wygrywają Niemcy.
Dawny kapitan takich czerstwych, boiskowych morderców jak Jurgen Kohler, Guido Buchwald czy Andreas Brehme dzisiaj trenuje amerykańską reprezentację, zamieszkuje amerykańskie Los Angeles i ma amerykańską żonę u boku. A jeszcze 11 lat temu rekreacyjnie grał w Kalifornii pod pseudonimem Jay Göppingen.
Chyba nikt bardziej nie nadaje się na selekcjonera USA. Ten naturalny luz, szacunek i zaraźliwy uśmiech. Opalenizna oraz zadbana sylwetka mówiąca, że Niemiec spokojnie wytrzymałby na boisku całe 90 minut. Niemniej to i tak nie pozbawia „Klinsiego” akcentu a’la Hans Gruber ze Szklanej Pułapki.
I chyba najmniej wyjściowego swetra od czasów Gruchy.
Jakkolwiek jednak nie ubierałby się i w jaki sposób mówił Klinsmann, nie zmienia to faktu, że wykonuje świetną robotę. USA pod jego wodzą z roku na rok notuje progres, a ten będzie się tylko zwiększał. Stany Zjednoczone od lat miały ogromny potencjał do rozwoju. Teraz, przede wszystkim dzięki kadrze narodowej, stworzyło się zaplecze. Nie infrastrukturalne, bo takowe istnieje od dawna. Zaplecze mentalne. Ameryka pokochała futbol. Mecz z Portugalią obejrzało 25 milionów widzów, niemal o dziesięć milionów więcej niż finał konferencji wschodniej NBA. Team USA dopinguje nawet Barack Obama, spotkania oglądając między kolejnymi spotkaniami. Na Soldier Field gromadzą się tysiące spragnionych sukcesu Amerykanów. Klinsmann pisze otwarty list do pracodawców o zwolnienie pracowników na czas meczu. Brakowało tylko amerykańskiej flagi, Niemca dramatycznie przemawiającego w przerwie i decydującego gola zdobytego w ostatniej sekundzie przez nastolatka, żebyśmy na żywo oglądali hollywoodzką produkcję klasy B.
Piłka nożna przestała być w Stanach sportem dla dziewczynek i chuderlawych dzieciaków. Amerykanie pokochali sport, w którym nieraz brakuje goli i raczej nie ma w nim ciągłych ataków. Gdzie nie uświadczy się tercji ani kwart, jedna część trwa aż 45 minut, bez reklam (!), a staranowanie przeciwnika przynosi faul zamiast aplauzu publiczności. Do Major Soccer League właśnie zjechał Kaka, wcześniej zameldował się David Villa, za chwilę być może adres zamieszkania na amerykański zmieni Frank Lampard. USA nie jest już jednak tylko i wyłącznie przyczółkiem dla piłkarskich emerytów. W decydującym meczu przeciwko Belgii na murawie po stronie Stanów Zjednoczonych biegało zaledwie czterech graczy na co dzień występujących w Europie.
Drużyna Klinsmanna rozpoczęła długo oczekiwaną w Stanach koniunkturę na futbol. Futbol zastąpił infantylny soccer. Futbol, którego nauczył ich Jurgen Klinsmann.
50-latek uważa, że lepsze jest wrogiem dobrego i budowę nowego „Team USA” zaczął w ten sam sposób, co odrestaurowanie Niemców. Od porażek, krytyki prasy oraz wątpliwości co do jego wyboru. USA w pierwszych sześciu meczach odniosło tylko jedno zwycięstwo. Passę 10 spotkań bez triumfu przerwało dopiero spotkanie z… Włochami. „Klinsi” ma rękę do ogrywania utytułowanych drużyn. Rok temu 4-3 pokonał swojego ucznia, Joachima Loewa.
Poligonem doświadczalnym przed brazylijskim mundialem był Złoty Puchar CONCACAF, czyli mistrzostwa Ameryki Północnej. Poprzednie edycja zakończyła się dwiema porażkami – mało znaczącą z Panamą i finałową, przeciwko Meksykowi, co kosztowało posadę Boba Bradleya.
Nadrzędnym celem nowego selekcjonera nie było odzyskanie prymatu w tej strefie. Gdyby tak było, Klinsi, podobnie jak Bradley, na turniej rzuciłby wszystkie rezerwy. Niemiec jednak oddelegował do gry drużynę wyzbytą z piłkarzy występujących wówczas w Europie, między innymi Michaela Bradleya, Clinta Dempseya czy Tima Howarda. Grupą młodych lub nieogranych rekrutów dowodził z ławki Klinsmann, natomiast na boisku zarządzał Landon Donovan. Wizytówka soccera zakończył Złoty Puchar z tytułem najskuteczniejszego strzelca oraz najlepszego piłkarza imprezy.
USA, mimo braku europejskich posiłków, odzyskało prymat w Ameryce Północnej. Dobrymi występami dziką kartę na brazylijski mundial otrzymali między innymi Nick Rimando, matt Bessler, Alejandro Bedoya oraz swojsko brzmiący Chris Wondolowski.
Ale nie Landon Donovan.
Pomocnik Los Angeles Galaxy niedługo po turnieju w ojczyźnie postanowił zrobić sobie przerwę do futbolu. Podróżował po świecie, kopał futbolówkę z kambodżańskimi dzieciakami, odciął się znienawidzonej przez moment piłki. Cudowne dziecko soccera chciało łaknęło chwilowego oderwania się od rozpoczętego w 1999 roku nieprzerwanego kursu na linii Europa – Ameryka Północna. Gracz próbował swoich sił w Bayerze Leverkusen, Bayernie Monachium (nota bene, gdy trenerem był Klinsmann) oraz Evertonie. Gdy inny gracze z MLS mieli wakacje, 32-latek latał na Stary Kontynent spełnić własne proroctwo o pierwszym zawodniku z USA robiącym karierę w kolebce futbolu. Ta nieudana walka kosztowała Landona syndromem wypalenia.
Po naładowaniu baterii Donovan wrócił do gry, lecz jedną wypowiedzią obudził tkwiący w Klinsmannie pierwiastek niemieckiej filozofii piłki. Rozgrywający stwierdził bowiem, że nie ma już zdrowia dwudziestolatka i nie może trenować z taką intensywnością co jego młodsi koledzy. Dla „Klinsiego”, który o wiele poważniejszą niż Amerykanin karierę zaczynał jeszcze szybciej, a jako 34-latek szalał w pierwszej linii na mundialu we Francji była to herezja. Tym oraz niespodziewaną, wypadającymi na finałową rundę kwalifikacji do Brazylii wakacjami, Landon Donovan sam wyprosił się z kadry. Może czuł się zbyt pewien? Miał prawo wątpić, czy Niemiec będzie miał na tyle jaj, żeby pozbyć się najlepszego strzelca i asystenta w historii kadry, nawet jeśli jego świetność minęła wraz z ostatnim gwizdkiem Złotego Pucharu. Nawet mimo roszad „Klinsiego” i tymczasowej rezygnacji ze sportu, wychowanek Bayeru rozegrał 42 % wszystkich meczów Klinsmanna jako selekcjonera.
Niemiec, zostawiając Donovana w Los Angeles, dokonał pokerowej, ale koniecznej zagrywki. Postawił zespół nad jednostką. Biorąc za same zasługi wypalonego, otwarcie deklarującego własną słabość piłkarza na specjalnych prawach, władza Klinsmanna stałaby się fasadą, a definiowałaby go niesprawiedliwość w stosunku do solennie wypełniających obowiązki kadrowicza innych graczy. Gdyby jednak USA odpadło w pierwszej rundzie, co było wielce prawdopodobne, dałby swoim krytykom potężny oręż do krytyki.
Dziś już jednak nikt po Donovanie nie płacze.
Niemiec nie jest wybitnym szkoleniowcem. Ani tym bardziej taktykiem, co pokazała jego przygoda z Bayernem Monachium. Mało kto jednak tak dobrze wykonuje zgoła odmienny zawód. Selekcjonera. „Klinsi” potrafi jednocześnie zrezygnować z najwybitniejszego piłkarza Ameryki i powołać na mundial 18-latka z czwartoligowych rezerw Bayernu Monachium, który później strzela gola Belgii. Problem z lewą obroną? Wystarczy zmienić lokację DaMarcusa Beasleya, nominalnego skrzydłowego, okazjonalnie ustawianego nawet jako snajpera.
Ta fala młodości, o której wiele mówi się w kontekście Klinsmanna, to jednak delikatne nadużycie. Niemiec odświeżył też kilka nazwisk wydawałoby się wiekowych, jak Kyle Breckermann, ofiara taktyki Boba Bradleya zakładającą, że jedynym kreatywnym pomocnikiem w drugiej linii może być jego syn, Michael. Niemiec znalazł jednak miejsce dla duetu, cofając nieco piłkarza Realu Salt Lake. Jednym z objawień mundialu był Matt Besler, który przygodę z kadrą zaczął dopiero w wieku 26 lat. Kluby z Premier League powinny również zagiąć parol na DeAndre Yedlina, miniaturową wersję Daniego Alvesa i jednocześnie koszmaru Jana Vertonghena z dogrywki meczu 1/8 finału.
Chris Wondolowski, Graham Zusi, Omar Gonzalez oraz Mix Diskerund do 2013 roku mieli na koncie łącznie 11 występów. Od tego czasu ich wspólny licznik dobił do 66 występów. Większą rolę zaczął spełniać również Jermaine Jones, amerykański farbowany lis, były reprezentant Niemiec, z językiem angielskim na bakier jak Ludo Obraniak z polszczyzną.
Chociaż dzisiejsze święto będzie otoczone kilogramami lukru i tonami patosu, mundial jednak zostawił pewne rysy na reżimie „Klinsiego”. Niemiec przed turniejem zapowiadał atrakcyjna grę. Rozpływał się nad zapowiadanym diamencie w środku pola. W najważniejszym meczu na turnieju USA przypominało jednak nie Kapitana Amerykę, lecz Rocky’ego, blokującego ciosy twarzą. Mogła imponować heroiczna gra Amerykanów, ich zacięcie. Mogły zachwycać obrony Howarda, czy przygotowanie fizyczne Amerykanów. Lecz to Belgia dominowała. I to znacznie. Gdyby nie brodaty geniusz w bramce, „Czerwone Diabły” mogłyby wygrać trzema golami. Co najmniej. 39 strzałów i zaledwie jedna bramka to nie pochwała dla Ameryki, ale świadectwo nieudolności Belgów. I szczęścia Team USA. Powiedzieć, że zwycięskie trafienie Wondolowskiego w ostatniej minucie spotkania byłoby niesprawiedliwością, to nic nie powiedzieć.
Klakierzy niemieckiego selekcjonera naciągają również postęp USA w stosunku do ostatnich lat. Owszem, futbol ma teraz za oceanem nowe oblicze, a drużyna „Klinsiego” nakręciła koniunkturę na futbol, jednak od strony czysto statystycznej, Ameryka w porównaniu z ostatnim mundialem zaliczyła… regres. Cztery lata temu podopieczni Boba Bradley też wyszli z grupy, zbierając nawet większą liczbę oczek. I też odpadli w 1/8 finału, też po dramatycznej dogrywce. Lecz Bob Bradley nie miał nawet dziesiątej części takiego poparcia, co Klinsmann.
W odróżnieniu od poprzednika, Klinsmann nie ma po turnieju spalonej ziemi. Bradley swoją drużynę opierał na doświadczonych, choć zgranych kartach. U Niemca zaś ośmiu piłkarzy kadry ma mniej niż 25 lat, a 14 nie dobiło do trzeciego krzyżyka. Niewykluczone, że na rosyjski turniej będą również dostępni Howard (będzie miał wtedy (39 lat) oraz Dempsey (35).
To dopiero początek budowy. Inżynier Klinsmann przewiduje jej zakończenie w 2018 roku, bo do tego czasu trwa parafowany jeszcze przed mundialem kontrakt. Nigdy wizja silnej drużyny USA nie była tak realna, szczególnie jeśli boom na futbol nie osłabnie, a MLS zacznie w Europie polowanie nie tylko na uznanych emerytów.
4. lipca 2018 roku Amerykanie niekoniecznie muszą świętować tylko Dzień Niepodległości. Być może równo za cztery lata Jankesi prosto po paradzie będą pędzić ile sił w otyłych nogach do domów, na stadion, w kierunku barów, by oglądać swoją reprezentację w ćwierćfinale mistrzostw świata. Kto wie, czy to nie będzie zaledwie przystanek przed medalem.