- Przechodząc do Bayeru nie czułem, że gram lepiej. Byłem po prostu w bardziej medialnym klubie i miałem obok siebie lepszych zawodników, to wszystko. W Polsce akurat było zapotrzebowanie na tego typu gwiazdę i tak to się potoczyło. Mimo że na początku nie grałem dużo, to w momencie gdy dostałem szansę, wykorzystałem ją. Nie grałem jakoś wybitnie, po prostu robiłem swoje – mówi w rozmowie z FootBarem Jacek Krzynówek, 96-krotny reprezentant Polski.
***
Czym na piłkarskiej emeryturze zajmuje się Jacek Krzynówek?
Szczerze mówiąc, to… niczym. Ukończyłem szkołę w Niemczech i z piłką nie mam już za dużo wspólnego, poza tym, że jestem udziałowcem Motoru Lublin.
Na co dzień nie brakuje panu futbolu?
Jeszcze nie. Na pewno przyjdzie taki moment, że będzie mi go brakowało, ale profesjonalnie w piłkę nie gram dopiero trzy lata, więc jest za wcześnie, bym mógł powiedzieć, że mi jej brakuje.
Rozumiem, że to jeszcze nie ten moment, ale czy w przyszłości, widzi się pan siebie w roli trenera albo scouta?
Nigdy nie mów nigdy, ale na tę chwilę chyba nie nadaję się do roli trenera, gdyż jestem zbyt nerwowy. Ciężko mi teraz powiedzieć, jak to będzie wyglądało za kilka lat. Mam papiery trenerskie, ale czy pójdę w tym kierunku? Zobaczymy…
Jest jakiś gol pana autorstwa, który utkwił panu wybitnie w pamięci? Którego uważa pan za najważniejszego w karierze?
Biorąc pod uwagę reprezentację, chyba ten z Portugalią w Lizbonie, dający nam remis 2:2. Ale muszę przyznać, że wszystkie piętnaście goli w kadrze ma dla mnie ogromne znaczenie, każde trafienie miało swoją historię i nie ma znaczenia, z kim wówczas graliśmy. W klubie wszystkie te strzelone w Lidze Mistrzów były dla mnie bardzo ważne. Przede wszystkim dlatego, że dawały nam punkty. Choć akurat mecz z Liverpoolem przegraliśmy 1:3 i odpadliśmy z dalszej rywalizacji, to wszystkie bramki strzelone w europejskich pucharach bardzo sobie cenię.
Spędził pan kilkanaście lat w Niemczech, grał w kilku klubach z tego kraju – z różnymi sukcesami. Który sezon uważa pan za swój najbardziej udany?
Swoją karierę w Niemczech podzieliłbym na kilka etapów. Bardzo dużo dał mi pobyt w Norymberdze, gdzie musiałem nauczyć się poważnej piłki, w porównaniu z Polską była to przepaść organizacyjna, no i bariera językowa, którą musiałem jak najszybciej pokonać. Później były występy w Leverkusen, fajne mecze w Lidze Mistrzów, wtedy też zostałem dwukrotnie wybrany najlepszym polskim piłkarzem przez „Piłkę Nożną”. W Wolfsburgu zostałem mistrzem Niemiec, i mimo że nie byłem wówczas ważną postacią drużyny, bo zagrałem raptem kilka meczów, to jednak ten tytuł wspominam dość dobrze. Te momenty były dla mnie chyba najbardziej udane.
A jak Jacek Krzynówek zareagował na transfer do Bayeru? Chyba nie towarzyszyła panu jakaś przesadna presja związana z tymi przenosinami? Z marszu stał się pan bowiem kluczową postacią ówczesnej drużyny…
Tak naprawdę przechodząc do Leverkusen z Norymbergi, gdzie zrobiliśmy awans i w tamtym sezonie nastrzelałem chyba dwanaście bramek…
Został pan wtedy uznany za jednego z najlepszych piłkarzy 2. Bundesligi.
Dokładnie. Przechodząc do Bayeru nie czułem, że gram lepiej. Byłem po prostu w bardziej medialnym klubie i miałem obok siebie lepszych zawodników, to wszystko. W Polsce akurat było zapotrzebowanie na tego typu gwiazdę i tak to się potoczyło. Mimo że na początku nie grałem dużo, to w momencie gdy dostałem szansę – wykorzystałem ją. Nie grałem jakoś wybitnie, po prostu robiłem swoje.
A z kim najlepiej rozumiał się pan w Bayerze?
Dobrze rozumiałem się z Dymitarem Berbatowem. W ogóle w tamtej ekipie było mnóstwo znanych nazwisk, także wielu reprezentantów Niemiec: Bernd Schneider, Carsten Ramelow, Paul Freier, Jens Nowotny, a także Andrij Voronin czy Marko Babić. Ze wszystkimi pracowało się bardzo profesjonalnie.
Dlaczego po tak udanym w pana wykonaniu sezonie 2004/05, nagle przyszła obniżka formy?
Już wtedy zaczęły się problemy z kolanem, w tamtym okresie miałem przeprowadzone dwie artroskopie. Więcej czasu spędzałem w gabinecie lekarskim albo na rehabilitacji, niż na boisku. Do tego doszła zmiana trenera. Wszystko nałożyło się na siebie i moja sytuacja wyglądała gorzej niż przed rokiem.
Kolejne dwa i pół roku to pobyt w Wolfsburgu, gdzie – mimo wywalczonego mistrzostwa kraju – chyba tylko pierwszy sezon może pan zaliczyć do udanych, bo tylko wtedy regularnie pojawiał się pan na boisku.
Tak, trafiłem do Wolfsburga, klubu bardzo dobrze poukładanego. Na początku grałem dużo, notowałem asysty i wszystko wyglądało dobrze, ale z czasem nastąpiła zmiana trenera. Co prawda udało nam się utrzymać w lidze, ale dysponując takim zapleczem finansowym, jakim dysponuje Wolfsburg, czyli fabryką Volkswagena, te wymagania muszą być większe. Przyszedł trener Felix Magath, pościągał swoich ludzi… W tamtym okresie przez klub w ogóle przewinęło się mnóstwo piłkarzy. Przez dwa lata na wzmocnienia wydano ponad 80 milionów euro i z drużyny, która broniła się przed spadkiem, zrobiliśmy najpierw szóste miejsce w lidze, a później – mimo że ja nie miałem w tym zbyt dużego udziału - mistrzostwo Niemiec.
Kolejny, ostatni już przystanek w pańskiej karierze to Hannover 96. I znowu - najpierw pół roku udane, a później zaczęły się problemy. Znów dało o sobie znać kolano.
Jak się ma tak wymagającego trenera, jakim jest Magath, coś w organizmie człowieka musi ucierpieć. W moim przypadku było to kolano, operowane bodajże cztery razy. Ból narastał i musiałem zadać sobie pytania: co dalej? w którą stronę to wszystko powinno zmierzać? Zdecydowałem, że zakończę swoją przygodę z piłką…
Przygodę?! Raczej karierę…
Karierę to miał Boniek. Wspólnie z rodziną zdecydowaliśmy, że lepiej skończyć zawczasu, niż grać jeszcze dwa-trzy lata, przez co mógłbym teraz poruszać się na wózku. Sport to zdrowie, ale nie zawodowy.
Żałuje pan czegoś w swojej karierze?
Było kilka takich sytuacji. W pierwszym meczu na mundialu w Korei i Japonii miałem sytuację, którą gdybym wykorzystał, być może wszystko potoczyłoby się inaczej. Emocje wzięły wówczas górę. Jeśli chodzi o karierę klubową, to wydaje mi się, że zbyt dużo czasu spędziłem w Norymberdze. Łącznie byłem w niej pięć lat i jeśli rok lub dwa lata wcześniej trafiłbym do takiego klubu jak Bayer, to może moja kariera potoczyłaby się jeszcze lepiej? Wiem, że były wtedy różne przymiarki, ale włodarze klubu z Norymbergi nie chcieli mnie puścić.
Z reprezentacją brał pan udział w trzech wielkich imprezach – dwukrotnie wystąpił pan na mistrzostwach świata, raz na Euro. Która z tych trzech drużyn była pana zdaniem najmocniejsza?
Ciężko powiedzieć, bo przez cały ten czas były wyniki, to i atmosfera w kadrze była dobra. Aktualnie mamy bardzo dobry personalnie zespół, lepszy od naszego za czasów trenera Engela czy Janasa. Z tym, że teraz nie ma drużyny. Naszej generacji piłkarzy udało się ją stworzyć, co było zasługą również trenera. Wszyscy mówiliśmy jednym głosem, doskonale się dogadywaliśmy. Niestety, ostatnie eliminacje pokazały, że mając zawodników klasy światowej, nasza gra i tak może wyglądać fatalnie. Taka jest piłka. Po pokoleniu piłkarzy, którzy z grą w reprezentacji sobie radzili, przyszło kolejne, już nieco inne.
Nowym trenerem reprezentacji prawdopodobnie zostanie Adam Nawałka (rozmowa przeprowadzona była w sobotę rano – przyp. WD). Wydaje się panu, że to dobry wybór?
Ja opowiadałbym się za trenerem zagranicznym, ale mówi się, że Adama Nawałkę już jakiś czas temu wybrano. Dwa ostatnie przykłady tzw. „wyrobników” pokazały jednak, że praca w klubie i reprezentacji to dwie różne sprawy. W kadrze ma się piłkarzy do dyspozycji dwa, trzy dni i trzeba zupełnie inaczej do tego podejść. Ciężko powiedzieć, czy Adam Nawałka da sobie radę czy nie, ale tak naprawdę bez względu na to, kto zostanie trenerem reprezentacji, jego głównym zadaniem powinno być dokładne przeanalizowanie przegranych eliminacji. Nie skupiajmy się tylko na nazwiskach czy spekulacjach, tylko weźmy pod uwagę popełnione błędy w ostatnich meczach i po prostu ich nie powielajmy.
Nie uważa pan, że tej drużynie brakuje charakteru? Za pana czasów w kadrze grali Hajto, Świerczewski, Koźmiński, czyli ludzie z „jajami”. A dziś – poza Arturem Borucem i odchodzącym powoli w cień Marcinem Wasilewskim – takich osób nie ma.
Pewnie, że brakuje zawodników, którzy potrafią krzyknąć, w odpowiednim momencie czasem nawet brutalnie sfaulować, by dać drużynie odpowiedni impuls. Ale jest to kwestia selekcjonera. To on decyduje o tym, kto w kadrze będzie grał. Na dzień dzisiejszy tej drużynie brakuje lidera, kogoś, kto w ciężkim momencie zachęci zespół do walki, przeprowadzi indywidualną akcję, uderzy z dystansu itd.
Czyli kogoś takiego jak pan…
No tak, ale nie ma ludzi niezastąpionych. Brakuje nam gościa, który w środku pola potrafi przerwać akcję, pokazać kolegom, że nie odpuszczamy.
Śledzi pan jeszcze rozgrywki Bundesligi?
Oczywiście.
Myśli pan, że to dobry kierunek dla młodych Polaków? Ostatnie przykłady Milika czy Stępińskiego pokazują, że może lepiej zacząć od niższego pułapu.
Dajmy im trochę czasu. Najważniejsze, że w odpowiednim momencie wyjechali i wierzę, że reprezentacja będzie z nich miała jeszcze wiele pożytku. Ci młodzi chłopcy, którzy wyjeżdżają na Zachód, czy teraz już nawet na Wschód, dopiero w nowym miejscu uczą się tak naprawdę poważnej piłki, dopiero tam widzą, jak to wszystko funkcjonuje. Ja wyjeżdżając z Bełchatowa do drugoligowego klubu niemieckiego, byłem zdumiony, jak wielka przepaść jest między Polską a Niemcami. Ogromny ośrodek treningowy z dziewięcioma boiskami, w tym dwoma z podgrzewaną murawą, a na jednej z tych płyt mogliśmy trenować tylko my jako pierwsza drużyna. Klub funkcjonuje od najmłodszych roczników, wszyscy grają w jednakowych strojach, całość organizacyjnie wygląda bardzo profesjonalnie. Polacy wyjeżdżając do lepszego klubu, od nowa uczą się, jak to wszystko ma funkcjonować i nie jest powiedziane, że za rok czy dwa nie odpalą.
A jak zapatruje się pan na sagę transferu Roberta Lewandowskiego? Bayern to dla niego odpowiedni kierunek?
W tej sprawie było już tyle dywagacji i spekulacji, że on już chyba wie, gdzie ma trafić. Robert jest na tyle doświadczonym zawodnikiem i gra na takim poziomie, że to, czy trafi do Bayernu, czy do Manchesteru United, nie ma znaczenia. On wszędzie sobie poradzi.
Czy pana zdaniem, Bayer, po najlepszym w historii początku sezonu, może na dłużej zagościć w ścisłej czołówce?
Liga na pewno byłaby ciekawsza, ale wydaje mi się, że Bayern Monachium jest poza zasięgiem wszystkich.
A jak to jest z Sebastianem Boenischem? Piłkarzem wielokrotnie krytykowanym za grę w reprezentacji, mającym jednak niezmiennie miejsce w obronie „Aptekarzy”.
Są zawodnicy, którzy dają sobie radę w klubie, ale w reprezentacji już nie. Co prawda zdecydowana większość, jeśli gra dobrze, to radzi sobie na obu tych płaszczyznach, ale Sebastian widocznie nie jest takim piłkarzem.
Uważa pan, że jest to zawodnik mający umiejętności na grę w czołowej niemieckiej drużynie?
Skoro występuje w takim klubie jak Bayer, to chyba tak. Tam nie grają przypadkowe osoby. Mnie na przykład, Leverkusen obserwowało przez okres dwóch lat. Więc powtórzę jeszcze raz, że Boenisch w Bayerze gra nieprzypadkowo.
Na sam koniec pytanie nieco surrealistyczne – kiedy pana zdaniem w końcu doczekamy się swojego przedstawiciela w Champions League?
Chyba wszyscy widzą, że cała Europa nam odjechała. Legia, na dzień dzisiejszy najlepszy polski klub, nie wygrała nawet meczu w Lidze Europy, a co tu dopiero mówić o Lidze Mistrzów. Nie ma grama przypadku w tym, że już kilkanaście lat żaden polski klub nie wywalczył awansu do tych rozgrywek. Choć mam nadzieję, że wkrótce to się nie zmieni. Ale nie będzie łatwo i należy pamiętać, że nie ma co liczyć na szczęście.
Rozmawiał WIKTOR DYNDA
fot. kicker.de