Gdzie znajduje się Everton? Byliśmy tam!

W każdym mieście je znajdziecie. Kluby, może chwilowo mniej bogate w sukcesy, ale z charakternymi kibicami i niepowtarzalnym klimatem. Nie posiadają mega sklepów na Dalekim Wschodzie, a na ich meczach większość stanowią chłopaki i dziewczyny z sąsiedztwa. 1860 w Monachium, Atletico w Madrycie, Espanyol w Barcelonie, AC Torino w Turynie – obejrzeć Kamila Glika w akcji na żywo – o tak, to wielkie marzenie! Kto jeszcze? Everton w Liverpoolu czy kiedyś City w Manchesterze…

I właśnie ostatnie dwa kluby wybrałem sobie do obejrzenia w sobotnie popołudnie.

Zaczęło się od nieporozumienia. Moja żona, jej siostra i moja siostra zażyczyły sobie bym im pokazał, gdzie na mapie znajduje się Everton. Przeważnie bliskie mi kobiety nie pytają gdzie się wybieram, wierząc w mój zdrowy rozsądek (he he he). Tym razem jednak było inaczej. Podróż do ojczyzny futbolu była inna niż poprzednie. Po raz pierwszy w trasę zabierałem 9-letnią, najstarszą latorośl. Ja wiem, że dziś wybrać się na Wyspy to żadna sztuka. Ale od czegoś trzeba zacząć. Jednak lecieć np. do Brazylii – raz, że koszty, dwa, że mój Kuba i tak by nie poleciał po tym jak przeczytał w jednym z ostatnich magazynów „Przeglądu Sportowego”, że tam „piłka spływa krwią”, czy coś w tym stylu.

W każdym razie wziąłem małego na pakę, a jeszcze niedawno (w 2009 roku) pożyczałem od niego piłkę plażową, gdy wybrałem się na wycieczkę na mecz Ligi Mistrzów między Liverpoolem (tam właśnie znajduje się Everton, Aniu) a Olympique Lyon.

Pisałem wówczas na Futbolnecie: „ Po meczu nie udaje się wejść na konferencję prasową mimo zapewnień, że trzymałem do chrztu Jerzego Dudka, a pod ręką miałem nawet zdjęcia z tej uroczystości. W nawiązaniu do sobotnich wydarzeń i gola Darrena Benta, strzelonego Liverpoolowi przy współudziale piłki plażowej, usiłowałem we wtorek wrzucić na murawę plażową piłkę z Bartem Simpsonem, pożyczoną od mojego syna. Ale w dolnych rzędach było tyle policji i stewardów, że wolałem nie ryzykować.”

Klęska z Wigan

Przedmeczowe nastroje w niebieskiej części Liverpoolu były cokolwiek podłe. Tydzień przed naszą wizytą, „The Toffees” sensacyjnie ulegli u siebie z Wigan aż 0:3 w FA Cup. Wszystkie trzy gole zostały zdobyte w odstępstwie trzech minut i 22 sekund! Wiadomo, że Puchar na wyspach brytyjskich jest świętością. Boiskowe rozstrzygnięcie było na tyle upokarzające, że miniony tydzień minął na rozważaniach managera Davida Moyesa czy odejść już teraz, czy po sezonie. A przecież szkocki trener posiadając ograniczone zasoby aż od 10 lat w sposób solidny prowadzi „Niebieskich”. Brak jednak trofeów. Znajomi fani Evertonu mówią, że te wszystkie lata stabilizacji oddaliby za jeden puchar. Może być Puchar Ligi.

Jednak w życiu, a w sporcie szczególnie, trzeba uważać na swe życzenia. Kiedyś Franciszek Smuda upierał się, że będzie grał otwartą piłkę nawet z Hiszpanią, „nawet gdyby miał dostać szóstkę”. Wszyscy wiemy, jak to się skończyło.

Wracając na Wyspy – kiedyś w Premier League grał skromny klub z południowo-wschodniego Londynu, Charlton Athletic. Pieniędzy za dużo nie mieli, ale pod ręką Alana Curbishley radzili sobie sprytnie kończąc przeważnie rozgrywki w środku tabeli. Ale kibice chcieli emocji – czytałem kiedyś wypowiedź jednego, że wolałby dramatyczną i emocjonującą walkę o utrzymanie, niż wciąż 11. lub 8. lub 10. miejsce. Dziś Charlton gra w drugiej lidze, a ten kibic zapewne chodzi dumny jak paw.

Winnym porażki z Wigan uznano Stanisława Palucha vel Marouanne Fellainiego, już się mówi o zamianie z Manchesterem City właśnie w wyniku, której na Goodison miałby powrócić Joleon Lescott.

Czy Fellaini jest już zbyt wielki na Everton?

Nowy stadion?

Jak opowiadali zaprzyjaźnieni Evertonians, przed zakupieniem Manchesteru City, szejkowi przyglądali się również ich klubowi, jednak ostatecznie nie zdecydowali się na inwestycje w klub z Liverpoolu. Może wówczas hasło, które jest niżej nie byłoby aktualne?

coverEVE

Niezbadane są wyroki kibicowskie. Fani mojego macierzystego klubu w Gdańsku najchętniej zburzyliby PGE Arenę i wrócili na Traugutta, nowy stadion traktując, jako pechowy…Z kolei fani Evertonu mimo wyraźnego sentymentu do Goodison, trochę jednak stary stadion postrzegają jako hamulec rozwoju. Albo coś źle zrozumiałem ze zdań wyszczekiwanych z akcentem scouse.

Bo co by nie gadać, paru reprezentantów swoich krajów gra w Evertonie, a te wieczne siódme miejsca to jednak trochę mało.

Na Goodison jest jedenaście executive boxes (czyli lóż dla VIP-ów) co wypada mizernie choćby z sąsiadującym, przez Stanley Park, stadionem Anfield, a już w ogóle dramatycznie z Old Trafford – jedynie 20 procent. A przecież, jak przekonują kibice Evertonu – my nie jesteśmy jakieś Wigan czy Blackburn, zaliczamy się do wagi ciężkiej angielskiego futbolu – tzw. big five.

A przecież był czas, że Goodison był najnowszym krzykiem mody – pierwszy stadion z piętrowymi trybunami (1938), pierwsza podgrzewana murawa (1958) i pierwszy z trzypiętrową trybuną (1971). A dziś? Dość powiedzieć, że Ballens Road Stand nie był dotykany od dnia, gdy był areną półfinału mistrzostw świata w 1966 roku.

Shit and bullshit

Mieszkańców Liverpoolu i Manchesteru łączy tradycyjna niechęć, ale bardziej przejawia się, gdy grają kluby w czerwonych strojach. Przedmeczowy czas mijał na wspólnym spożywaniu hektolitrów piwa na Merseyside. Jednak podczas meczu już tak miło nie było. Poznałem nową piosenkę, której słowa mówią mniej więcej, że „Manchester is full of shit, full of shit, shit and bullshit etc”.

Mieliśmy szczęście między słupkami zobaczyć Jana Muchę. „Niezniszczalny” Tim Howard zakończył już występy w tym sezonie po takim oto salto mortale w meczu FA Cup z Oldham.

Fanom „The Toffees” nie mogłem przetłumaczyć, że Mucha wymawia się „mucha”, a nie „muka”. Ta krótka lekcja miała się przydać, bo nazwisko byłego bramkarza Legii było w czasie meczu często skandowane.

Wreszcie zbiórka generalna w barze koło Stanley Park. – Skąd nazwa tego parku? – pytam szczerze. Kibice Evertonu tłumaczą (do końca nie wiem czy serio), że nazwa pochodzi od tzw. noża Stanley, z którym miejscowi kibice zwykli zapoznawać przyjezdnych w parku.

To chyba przeszłość, bo na mieście jest bardzo spokojnie i obowiązuje hasło „You’ll never walk alone”, czyli „Nigdy nie zostaniesz sam”, a nie „You’ll never walk again” czyli „Nigdy więcej nie będziesz chodził”.

liveeve

Mecz

Sam mecz często bywa najmniej ciekawym elementem każdego wyjazdu. Tym razem było inaczej. Trafiliśmy chyba na najlepsze spotkanie sezonu przy Goodison. Był piękny gol Leona Osmana, były świetne interwencje Jana „Muki”. Była czerwona kartka dla Pieenara, powinien być karny dla City po ręce Fellainiego, powinien być gol dla Evertonu, gdyż Kevin Mirallas nie był na spalonym. Ale to wszystko widzieliście w telewizji.

Także to, gdy Nikica Jelavić zdjął koszulkę po drugim golu, ale rękawiczek już nie.

Była również informacja dla fanów City, że mają usiąść albo zostaną wyrzuceni ze stadionu. Czyż „modern football” nie jest lovely? W każdym razie na Gwladys Lower, za jedną z bramek nikt nie siedział nawet przez sekundę i mam nadzieję, że mój syn to zapamięta.

kuba

Cichymi bohaterami spotkania byli dla mnie Irlandczycy – Darron Gibson, który nie zagra dla Irlandii póki „Trap” będzie trenerem i Seamus Coleman. Nie wiem czy grają tak zawsze, czy to dlatego, że nazajutrz przypadał Dzień Św. Patryka?

Nowy Papież

Po meczu znów do pubu, bo niby gdzie? Gwar jak na Marszałkowskiej, aż nagle zapadła cisza jak makiem zasiał. Sami narkomani? Wybrano nowego Papieża? Prawie. Pomeczowego wywiadu dla Sky udzielał David Moyes i wszyscy w pubie spijali słowa z jego ust, mimo że nie powiedział nic nadzwyczajnego. To uzmysłowiło mi jak silną pozycję posiada manager Evertonu. Nie wiem jak sobie „Niebiescy” bez niego poradzą?

moyes

I to by było na tyle, wsiadamy w pociąg i ruszamy na północ, mijając pod drodze miejsca znane z piłkarskich tabel. Preston itd. Celem Szkocja i Edynburg, a nazajutrz Glasgow, ale to temat na inną opowieść.

Przez cały dzień w Liverpoolu nie udało mi się wydać na piwo, ani złamanego pensa, mimo usilnych prób. Potwierdziły się pogłoski o ogromnej serdeczności Scousers, którzy tłumaczyli, że „spokojnie w Szkocji będziesz miał okazję wydać kasy sporo”. Za to Szkoci, gdy to usłyszeli, kazali mi sprawdzić czy mam przy sobie portfel, jako że wciąż żywy jest stereotyp o tym, że do łapek Scousers lubią się przyklejać różne przedmioty nie będące ich własnością. Jednak nic z tych rzeczy, portfel był na miejscu.

MACIEJ SŁOMIŃSKI

Artykuł pochodzi ze SLOWFOOT.pl

Pin It