Nowy cykl na FootBarze. Co jakiś czas będziemy publikować teksty z gatunku Football Fiction. Wymyślonych opowieści, czy alternatywnych historii, znanych również jako „gdybanie”.
PRZYPOMINAMY, ŻE PRZEDSTAWIONE SYTUACJE SĄ FIKCYJNE I NIE MAJĄ NA CELU NIKOGO OBRAŻAĆ.
***
- Kochanie, wracaj do łóżka.
- Daj mi 10 minut, już idę.
Nie jest łatwo być dziewczyną piłkarza. Szczególnie znanego, rozchwytywanego młodzieńca noszącego łatkę najzdolniejszego gracza świata. Antonella miała chociaż o tyle szczęścia, że jej chłopak nie zdecydował się reprezentować Hiszpanii. Dzięki temu, mieli kilka tygodni tylko dla siebie, na zapomnianej przez świat i dziennikarzy Isla Locha. Choć filigranowa brunetka, przez ten jedyny w roku urlop, najchętniej nie wychodziłaby z sypialni, to piłka nożna nie miała w głowie Leo wakacji. Oglądał właśnie swoich kolegów z drużyny, którzy na inaugurację Euro 2008 demolowali Rosjan. Leniwie rozłożony na fotelu, ignorował napływające smsy. Gdy Konrad Plautz gwizdnął po raz ostatni, wstał i od niechcenia wziął do ręki telefon. Pisali podnieceni wygraną hiszpańscy znajomi, agent, mama. Jeden numer był jednak nieznany.
Witaj, Leo. Mam nadzieję, że wakacje przebiegają Ci bezproblemowo. Tylko bez przesady z lenistwem! Twoje barki będą musiały w przyszłym sezonie udźwignąć wiele trofeów.
Skonsternowany Messi nie wiedział, o co chodzi. Ignorując poprzednie wiadomości, napisał:
dzięki, ale…kim jesteś?
Minutę później telefon zawibrował ponownie.
Racja, gdzie moje maniery. Tutaj Jose Mourinho, Twój nowy trener. Cieszę się na naszą współpracę. Udanych wakacji, liczę na Ciebie!
***
Znowu oni. Nawet tutaj. Miało być inaczej. Legendarny Johan Cruyff obiecał przerwać stołeczną dominację w Hiszpanii. Uwierzył mu na słowo. Jak się okazało, Holender nie kłamał, choć prognoza nowego trenera zaczęła się spełniać po dwóch latach. Wcześniej, zarówno z wietrznego Kraju Basków, jak i z dusznej Barcelony, Txiki Begiristain spoglądał na kolejne triumfy Realu Madryt. Pięć razy pod rząd mistrzostwo kraju. 1986-1990. Reszta ligi walczyła o drugie miejsce. O resztki z obfitego stołu, który Los Blancos łaskawie zwalniali po zjedzeniu głównego dania. Bask miał to szczęście, że do stolicy Katalonii przybył w już 1988 roku. Na koniec ery Królewskich czekał ledwie nieco ponad 24 miesiące. Mimo tego, Begiristain doskonale pamiętał, że nikomu później nie udało się tyle razy pod rząd wygrać La Ligi. Nawet Cruyffowi. Temu wielkiemu, nieomylnemu, boskiemu Johanowi Cruyffowi.
Dwie dekady później znajome uczucie powróciło. Zakopany w podświadomości lęk znów stał się aktywny. Były skrzydłowy szalał teraz nie na murawie, lecz za biurkiem. Jako dyrektor sportowy. FC Barcelony, rzecz jasna. Od momentu wygrzewania tyłka na ciepłej posadce, za którą inkasował jeszcze cieplejsze wynagrodzenie, 22-krotny reprezentant kraju nigdy jeszcze nie patrzył w przyszłość z większym niepokojem. Niezniszczalnej lokomotywie, z konduktorem Ronaldinho na czele, zaczęło brakować pary. Już nie tylko Real, ale nawet Villareal przewyższał Dumę Katalonii. Porażka z odwiecznym rywalem, choćby drugi raz pod rząd, to – mimo wszystko – żadna ujma. Raz oni, raz my. Ale już dać się wyprzedzić przez klub bez historii, tradycji, osiągnięć, przez ekipę z ledwie 40-tysięcznego miasta, rozjuszało na1wet najbardziej przywiązanych do Franka Rijkaarda socios. Na korytarzach budynku FCB, między sektorami VIP Camp Nou oraz w ekskluzywnych restauracjach, Begiristain i wiceprezydent „Blaugrany”, Marco Ingla, z każdą kolejną dyskusją osiągali coraz bardziej jednolitą konkluzję. Brzmiała ona: czas trenera się skończył. Bask dodatkowo nasycał towarzysza wizją powrotu długoletniej dominacji Realu. W Madrycie nawet zmiana szkoleniowca nie zaburzyła niekorzystnego dla Barcelony ładu. Capello, czy Schuster – Los Blancos i tak patrzyli z góry na resztę tabeli. Rijkaardowi zespół rozkładał się w rękach. Z grupy młodych ludzi, pragnących odzyskać dla Katalonii prymat w Hiszpanii, zawodnicy przemienili się w rozkapryszone gwiazdeczki przejmujące się nie tyle wynikiem meczu, ale wynikiem wieczoru. Powodzenie weekendowej imprezy stało ponad powodzeniem klubu.
Plotki w futbolowym światku rozchodzą się szybciej niż urazy na ciele Gennaro Gatusso. Informacje o słabnącej z dnia na dzień pozycji szkoleniowca FC Barcelony prędko dotarły do Jorge Mendesa, jednego z najpotężniejszych piłkarskich agentów świata. Jednocześnie człowieka reprezentującego interesy enfant terrible szkoleniowego Olimpu. Samego The Special One. Jose Mourinho. Trenerskiego geniusza będącego na bezrobociu po zeszłorocznym odejściu z Chelsea. To, że Rijkaard jest w stolicy Katalonii skończony, przesądzono 29 kwietnia. Przesądzono nogą Paula Scholesa, którego cudowny strzał wyeliminował wicemistrzów Hiszpanii z Ligi Mistrzów, ostatniej nadziei holenderskiego trenera na zachowanie posady. Kilka sekund po pucharowej klęsce Blaugrany, Mourinho zadzwonił do Mendesa. Rozmowa była krótka. Były menedżer Chelsea powiedział tylko: działaj. Spuszczony ze smyczy agent zaczął dniami i nocami bombardować telefonami Begiristaina.
Wreszcie spotkanie zaaranżowano w pięciogwiazdkowym hotelu Corinthia, leżącym na północy od zagęszczonego centrum Lizbony. Wynajęto całe trzecie piętro, zawierające - oprócz pokoi – niewielką salę konferencyjną, z wymaganym przez Mourinho rzutnikiem. Ingla, na wszelki wypadek, dał ciemnoskóremu ochroniarzowi, łudząco podobnemu do Kimbo Slice’a, dodatkowe 100 euro. Żeby ktoś przypadkiem nie zakłócał rozmowy. A już tym bardziej jakiś wścibski pan z aparatem w ręku, nazywający siebie „paparazzo”. W tak sterylnych warunkach, wolnych od jakichkolwiek bodźców spoza budynku, Begiristain i Ingla spędzili jedne z najciekawszych trzech godzin w swoim życiu. Mourinho zaprezentował długą, choć fascynującą tyradę o jego wizji FC Barcelony. O trapiących ją obecnie problemach, o filozofii jaką zamierzał przekazać, wreszcie o jej przyszłości. Wszystko na podstawie starannie opracowanych, nienagannych merytorycznie i graficznie materiałów. Włodarze klubu z Camp Nou odnieśli wrażenie, że praca w Katalonii to życiowy cel The Special One’a. Ta ambicja, pasja, determinacja w osiąganiu sukcesów na pewien czas zahipnotyzowała hiszpański duet. Było tylko jedno ale. Kontakty z mediami. FCB to klub silnie związany z kibicami, bardzo wiele uwagi poświęcający PR-owi. 3-4 sesje w tygodniu, przy temperamencie Mourinho, niechybnie doprowadziłoby do brudnej wojny z dziennikarzami. Mou, usłyszawszy te wątpliwości, powiedział jedynie: Wiem, ale taki jest mój styl i nie zmienię tego.
Ingli to nie wystarczało. Gdy już koła luksusowego odrzutowca dotknęły katalońskiej ziemi, powiedział Begiristeinowi, że go po prostu nie lubi. Bask również niezbyt podobał się napastliwy, dominujący styl bycia Mourinho. Rozmawiał on, jakby nie patrzeć, z potencjalnymi szefami. Były menedżer Chelsea traktował ich natomiast raczej jak uczniaków, którym los dał życiową szansę słuchania opowieści wielkiego mistrza taktyki o trzysekundowym przechodzeniu z obrony do ataku, wysokim pressingu i zachowaniu środkowego obrońcy przy rzucie rożnym z lewej strony. Irytacja ustąpiła jednak miejsce pragmatyzmowi. Barcelona łaknęła trofeów, kibice pragnęli zwycięstw. Nikt nie gwarantuje wygranej, ale Jose Mourinho zwiększa ich prawdopodobieństwo. Tak sądził Begiristein. Do takiego wniosku doszedł również, po długim namyśle, Juan Laporta, prezes Dumy Katalonii. Ingla musiał przełknąć decyzję o zatrudnieniu nielubianego przez siebie Portugalczyka.
Sam angaż nie stanowił problemu. Laporta najbardziej obawiał się, że przybycie Mourinho mocno podzieli kibiców, co automatycznie zmniejszy szansę prezesa na reelekcję w przyszłych. Chelsea pod wodzą The Special One dwukrotnie w Lidze Mistrzów spotykała Barcelonę i za każdym razem potyczkom towarzyszyła niezdrowa atmosfera. Atmosfera generowana przede wszystkim przez Jose Mourinho. Nowego trenera FC Barcelony. Podpisanie 3-letniego kontraktu ogłoszono 10 czerwca 2008 roku. Zgodnie z przewidywaniami, wielu Cules nie zareagowała uśmiechem. Delikatnie mówiąc. Już następnego dnia założono na facebooku grupy „No para Mourinho”, „Jose, you’renot the Barca One”. Youtube szturmowały filmiki katalońskich fanów palących koszulki. Angaż znienawidzonego 45-latka był dla nich aktem desperacji, słabości, leku przed Realem. W oczach Katalończyków, Laportę ogarnął syndrom oblężonej wieży. Osobistej twierdzy, dla której ratunku podpisał pakt z diabłem. A nawet z Jose Mourinho.
Oswojenie kibiców z Mourinho przebiegło dwuetapowo. Barca TV bombardowała widzów archiwalnymi materiałami z czasów, gdy nowy szkoleniowiec był tłumaczem i asystentem Bobby’ego Robsona oraz Luisa Van Gaala. Podkreślano, że utalentowany trener uczył się fachu tutaj, w Katalonii. Dorastał u boku mistrzów, a ich nauki pozwoliły mu z sukcesami prowadzić FC Porto i Chelsea. Teraz, po latach, wraca do domu, by w szczycie kariery objąć ukochany klub. FC Barcelonę. Przekaz idylliczny, przesadzony, słodki do granic możliwości. Ale – na swój sposób – działał. Mou stawał się powoli „swój”.
Pierwsza konferencja prasowa przebiegła bez zarzutów. Wypełniona do granic możliwości salka przy ulicy Avinguda Aristides Maillol ostatni raz podobne obciążenia ostatni przy transferze Thierry’ego Henry’ego.
- Panie Trenerze, na początku pracy z Chelsea powiedział pan, że zasiadł za sterami Ferrari. W takim razie, jakim pojazdem kieruje pan teraz?
- Obecnie prowadzę statek kosmiczny. – powiedział z uśmiechem The Special One.
***
Oprócz Messiego, podobne smsy otrzymali między innymi Xavi, Deco oraz Carles Puyol. Milczał za to telefon Victora Valdesa.
Mourinho i Guardiola szybko zabrali się do pracy. Jeden z głównych powodów upadku FCB był powszechnie znany. The Special One uważa, że każdy trener musi zakładać trzy czapki – trenera, selekcjonera oraz psychologa. Niektórzy mają wszystkie, inni żaden. Rijkaard zbyt długo do czapki trenera przywdziewał dodatkowo szatę kumpla. Dobrego wujka przymykającego oko na coraz częstsze i coraz intensywniejsze zabawy. Ronaldinho, Thierry Henry, Deco i niezwykle szybko adaptujący się do towarzystwa Giovani Dos Santos. Podobno nawet Leo Messi, wpatrzony jak w obrazek w R10, zaczął nad treningi przekładać imprezy w Fia Gran Via. Guardiola był zdania, że całe wesołe towarzystwo, z wyjątkiem Messiego, należy przepędzić z Katalonii i zastąpić ich albo nowymi graczami albo jego byłymi podopiecznymi z rezerw. Szybkie, chirurgiczne cięcie. Nowy start. Mourinho odrzucił to rozwiązanie. Postanowił jednak – zamiast całkowicie rozwiązać wesołą trupę – pozbawić najmniej przydatnych, jego zdaniem, członków. Do Milanu odszedł „Ronnie”, cień cracka sprzed choćby dwóch lat. Tottenham natomiast wykupił Dos Santosa, nie tylko fizycznie podobnego do mistrza z Kraju Kawy. W momencie zakontraktowania The Special One’a, zaawansowane już były negocjacje dotyczące transferu do Chelsea Deco. Mou zablokował operację, pragnąc, niczym w Porto, dać urodzonemu w Brazylii pomocnikowi bardzo ważne zadania w zespole. Choć te ruchy były dyskusyjne, przyjęto je ze względnym zrozumieniem. Burzę wywołało dopiero poszukiwanie nowego bramkarza. Zapytanie o jego sens przysłała nawet góra. Laporta powiedział szkoleniowcowi, że to sprawa prestiżu. Real ma w bramce wychowanka, symbol klubu. Barcelona nie może być gorsza. To sprawa prestiżu. Mourinho odpowiedział pytaniem:
- Wolisz mieć w bramce wychowanka, czy w gablocie puchary? Chcecie między słupkami wychowanka, to znajdźcie mi kogoś dobrego w La Masii.
Portugalczyk chciał ściągnąć Cecha, lecz Chelsea nawet nie chciała o tym słyszeć. Mou skierował więc wzrok na Hugo Llorisa oraz Julio Cesara. Obu podziwiał, obu cenił, w obojgu dostrzegał talent. Trener uznał jednak, że na ten moment bardziej kompletnym zawodnikiem jest Brazylijczyk. Cena promocyjna – 25 milionów euro. Szkoleniowiec nie miał za to przekonania do Gerarda Pique, choć na treningach widział, jak ma potencjał. Mimo tego nie sądził, by rezerwowy Manchesteru United odmienił Blaugranę. Jeszcze nie teraz. Co się nie udało z Cechem, udało się z Ricardo Carvalho. Dzięki wspólnemu agentowi, Jorge Mendesowi oraz popularnemu ostatnio transfer request, drogi obu panów skrzyżowały się po raz trzeci. Transfer Daniego Alvesa, pożegnalnego nabytku Rijkaarda, otworzył nowe możliwości w ataku Barcy a’la Mourinho. Błyskawicznych kontr, z dwoma szybkimi bocznymi obrońcami. Brakowało tylko kopii Brazylijczyka na lewym beku. 45-letni trener uznał Erica Abidala za niedostatecznie mobilnego do jego koncepcji gry. Widział go raczej jako zmiennika Puyola bądź Carvahlo na środku defensywy. Był jeszcze co prawda Silvinho, ale to nie ten rozmiar buta. Potrzebowano z boku torpedy, nie krążownika. Andre Villas-Boas zasugerował Gaela Clichy’ego z Arsenalu lub Maxiego Perreirę, grającego wówczas dla Benfiki. Guardiola, podobnie jak jego szef, optował za pierwszą kandydaturą.
W końcu doszło do pierwszego zgrzytu. Części zespołu nie spodobało się odsunięcie od podstawowej jedenastki Victora Valdesa. Dla Xaviego, Messiego, Iniesty, czy Puyola, był on przyjacielem, kompanem, bratem. Członkiem rodziny. Prawda, czasem nawalającym, podpadającym nieraz pod czarną owcę, wyraźnie odstającym od prymusów. Ale był swój. Mourinho tę harmonię zaburzył, podobnie jak w relacjach trener-asystent zaburzył ją pierwszy raz Guardiola. Przed sparingiem z HSV, powiedział na rozgrzewce Valdesowi, że będzie grał w pucharach. Usłyszał to Portugalczyk. Podszedł, spojrzał się twardo na zatrwożoną wtedy dwójkę i lodowatym tonem powiedział, że nic takiego nie zostało ustalone. Jeśli ktoś zdecyduje, to tylko on. Będzie grał ten bramkarz, który na to zasłuży. Nie ważne, czy dorastał w sercu Barcelony, czy na plażach Rio de Janeiro.
Pomijając ten incydent, współpraca Mourinho z jego asystentem przebiegała bez zarzutu. Guardiola miał doskonałe pomysły na atak, świetnie potrafił reagować na boiskową sytuację i imponował Portugalczykowi pod względem pracowitości. Dodatkowo, jako były świetny gracz Barcelony, ułatwiał mu zadanie w tworzenie pozytywnej. Były trener FC Porto był przekonany, że jeśli krótko będzie trzymał Katalończyka, ten pozwoli mu całkowicie zdobyć serca wychowanków La Masii.
Traf chciał, że oficjalny debiut Mourinho miał wyraźny polski akcent. Trzecia lokata w Primera Division zmusiła wielką Barcelonę do startowania w poniżających dla nich eliminacjach Ligi Mistrzów. Nieszczęście bycia poligonem doświadczalnym dla odmienionej Dumy Katalonii spadło na Wisłę Kraków. Żadnych rezerw, żadnego odpuszczania. Portugalczyk chciał w pierwszym spotkaniu przetestować wszystkich najlepszych zawodników. Wyprawa do Polski miała tym razem dla 45-latka skończyć się lepiej, niż poprzednia wizyta. Za stratę karty bankomatowej bardzo długo obecnego trenera Barcy przepraszał ówczesny przewodnik po Warszawie, Grzegorz Mielcarski.
Barcelona wybiegła w składzie: Cesar – Alves, Carvalho, Puyol, Clichy – Xavi, Deco, Iniesta, Messi – Eto’o, Henry
Mourinho zdecydował wykorzystać mobilność środkowych pomocników, ustawiając ich w diamencie, nieco na wzór tego, stosowanego w pierwszym etapie pracy na Satmford Bridge. Xavi, Deco oraz Iniesta dynamicznie zmieniali pozycję. Niedalekie odległości między nimi zwiększały szansę opanowania drugiej linii, tworząc jednocześnie korytarze dla bocznych obrońców, mających tyle samo zadań z przodu, co z tyłu. Messi, na papierze ofensywny pomocnik, miał całkowitą swobodę w ataku, operując za dwoma napastnikami, równocześnie – pierwszymi obrońcami. Mourinho całe lato wdrażał filozofię wściekłego, dominującego pressingu, zaczynającego się nawet nie na połowie, lecz w polu karnym rywala.
To nie była rywalizacja. W sierpniu na Camp Nou była egzekucja. 6-0. Hattrick Eto’o, pozostałe trafienia dziełem Messiego, Puyola oraz Henry’ego. Rewanż na spokojnie, z nieco zmodyfikowanym składem. Gudjohnsen, Toure i Pedro też sobie postrzelali. Na Reymonta skromnie. Tylko 3-0.
Huczny początek dawał nadzieję na huczne mecze w przyszłości. Primera Division to jednak nie ekstraklasa. Valencia to jednak nie Piast Gliwice. Na pierwszych osiem spotkań w lidze tylko jedno zakończyło się więcej niż jednobramkowym zwycięstwem. Doszły do tego dwa bramkowe remisy. Sprawdzało się proroctwo Begiristaina. Co prawda nie ta całkiem czarna wizja, lecz szara. Barcelona grała pragmatycznie, ambitnie, perfekcyjnie taktyczni i chorobliwie poprawie. A to co poprawne, często jest nudne. Piłkarze Dumy Katalonii nie wyglądali jak futbolowi artyści. Treningowa fantazja po pierwszym gwizdku ustępowała żołnierskiej ogładzie i rygorystycznym wytycznym szkoleniowca. Choć to mało efektowne, nie cieszące kibiców, lecz skuteczne. Barcelona wreszcie przestała w głupi sposób tracić punkty. Dodatkowo, fortuna sprzyjała Mourinho pod innym względem. Niespodziewanie, cztery dni przed pierwszym w tamtym sezonie Gran Derbi, z pracy w Realu zrezygnował Bernd Schuster. Tradycyjnie nawalił charakter Niemca. Chociaż pracował na Santiago Bernabeu ledwie rok, zdobywając w tym czasie mistrzostwo kraju, do grudnia 2008 zdążył się pokłócić w Madrycie ze wszystkimi. Nie uchowały się nawet sprzątaczki i maserzy. W trybie awaryjnym, do końca sezonu, jego obowiązki przejął Juande Ramos. Mourinho wyczuł krew. Powiedział mediom, że Real to teraz lew z odrąbaną głową. Ku zaskoczeniu nie tylko rywali, ale nawet swoich graczy, Portugalczyk na mecz zestawił Barcę ultraofensywnie. Messi premierowo zagrał w pierwszej linii, a za tercetem snajperów operował Yaya Toure. The Special One spodziewał się, że osłabiony nagłym odejściem trenera zespół nie pokaże swojego normalnego potencjału. Bezlitosna ekipa z północy Hiszpanii odprawiła Los Blancos trzema golami. Takim wynikiem w El Clasico, zyskanym dzięki pozornemu ryzyku, Mourinho zyskał sobie kilka miesięcy spokoju. Do świąt Bożego Narodzenia FCB wyśrubowała nad stołecznymi rywalami dwunastopunktową przewagę. Liga Mistrzów szła równie gładko. Szachtar Donieck, Sporting Lizbona i FC Basel były tylko przystawkami przed wiosenną rywalizacją w 1/8 finału z Lyonem. 7-krotnym mistrzem Francji z rzędu, znudzonym krajową dominacją, z ambicją na zawojowanie Starego Kontynentu. Les Gones mieli ku temu predyspozycje. W niedalekiej przeszłości potrafili rozbić choćby wspomniany Real.
Triumf nad Królewskimi nie tylko fanom i trenerom dał do myślenia. W głowie Leo Messiego, autora dwóch trafień, zaczepiła się myśl, która ewoluowała z czasem w pragnienie. Pragnienie bycia numerem 1. By to osiągnąć, musiał zawsze grać na szpicy. Argentyńczyk notował mnóstwo asyst, eksperci zachwycali się jego grą, fanom znów przypominał Diego Maradonę. Mówiono nawet, że najlepszy przyszły najlepszy piłkarz świata pracuje teraz z przyszłym liderem wśród trenerów. To jednak Henry i Eto’o byli na świeczniku. Brylowali na okładkach gazet i to ich nazwiska okupowały tabelę najlepszych strzelców. Pamięć większości kibiców jest krótka i fragmentaryczna. Najwięcej mówi się o golach. Te w Katalonii były działką kameruńsko-francuskiego tandemu. Messi czuł się nosiwodą. Dostarczycielem chwały duetu z ataku. Im podawał futbolówkę, a w siebie wlewał gorycz i frustrację. Gran Derbi i jednorazowy pobyt w ataku miał być kartą przetargową. Przepustką gwarantującą abonament na miejsce w pierwszej linii. Na marne. Kolejne spotkania zaczynał na macierzystej pozycji – wolnego elektronu, zawieszonego między atakiem a pomocą.
Mourinho nie sądził, że pierwsze zwycięstwo nad Realem okaże się pyrrusowe.
***
Nowy rok. Pierwszy trening anno domini 2009. Po skończonych zajęciach, do pokoju trenerów puka niepozornych chłopak w przydługawych włosach. Pomieszczenie, ze względu na ilość dokumentów, płyt, kaset i książek, przypominało raczej prowizoryczny newsroom niż siedzibę sztabu szkoleniowego. Pokaźne warstwy kurzu na płytach zatytułowanych „3 second counter-attack: Chelsea 2005-2006” sugerowały potrzebę kobiecej ręki. Na dwóch pokaźnych fotelach Jose Mourinho i Pep Guardiola oglądali świeoż przygotowany przez Andre Villasa-Boasa raport video na temat Sevilli.
- Trenerze, można? – nieśmiało zagaił Messi
- Jasne, Leo, wchodź. O co chodzi?
- Trenerze, chciałbym zawsze grać z przodu, razem z Samuelem i Titim. Pokazuję wtedy pełnię możliwości. Dobrze się czuję w ataku. Widziałeś to, wtedy, z Realem. Chcę zdobywać gole.
- Przecież zdobywasz.
- Mogę więcej.
- Wykonujesz świetną robotę. Jesteś nieoceniony. Dzięki tobie zwyciężamy. Ale potrzebujemy cię nieco z tyłu. Masz więcej przestrzeni, ściągasz na siebie uwagę rywali.
- Ale…
- Przykro mi, musisz mi zaufać. Tak będzie najlepiej dla zespołu?
- Może chłopak ma rację. Nie myślisz, że moglibyśmy spróbować jego wyjścia przeciw Getafe? – wtrącił Guardiola.
Mourinho skierował całą uwagę na Hiszpana. Powoli odłożył notes. Oschłym gestem pożegnał Messiego. Chociaż zimy na Półwyspie Iberyjskim nie są zbyt srogie, w tamtej chwili temperatura obniżyła się do tej znanej ze wschodnich rubieży Rosji.
- Dlaczego, kurwa, to zrobiłeś?
- Co zrobiłem? – wydukał Pep.
- Podważyłeś moje zdanie. Przy zawodniku. Robisz to pierwszy i ostatni raz, zapamiętaj.
- Dobrze, rozumiem.
- Wszystkie spory między nami załatwiamy tutaj, w tych czterech ścianach. Poza nimi jesteśmy monolitem. Nie możemy dawać oznak jakiejkolwiek słabości. Van Gaal, jak był twardy, wygrywał ligę. Potem w stosunku do was zmiękł, co skończyło się katastrofą. Nie pozwolę na to. Nie tutaj.
- To się nie powtórzy.
- Owszem. Inaczej zostanie ci prowadzenie reprezentacji Katalonii.
Pierwsze miesiące roku przebiegały leniwie. Kolejne zwycięstwa, kolejne gole, kolejne teksty o nijakim stylu Barcy, utopione i zapomniane jednak w otchłani zbliżającej się wielkimi krokami detronizacji Realu. Już na wiosnę sprawa mistrzostwa była przesądzona. Nim 8. kwietnia Blaugrana wybiegła, po wcześniejszym wyeliminowaniu Lyonu, na mecz przeciwko Bayernowi, przewaga nad Królewskimi wynosiła już 15 oczek.
Pod koniec marca, w meczu z Numancią, poważnej kontuzji doznał Eto’o. Ku zdenerwowaniu Messiego, nie on, lecz Eidur Gudjohnsen zajął miejsce Kameruńczyka. Bawarczyków prowadził Jurgen Klinsmann, niegdyś świetny napastnik, teraz utalentowany trener, który na szkoleniowy olimp wskoczył jako selekcjoner reprezentacji Niemiec, po zdobyciu – w pięknym stylu- brązu na mundialu. Bayern w Bundeslidze szedł łeb w łeb z Wolfsburgiem, ale głównym celem „Klinsiego” była Liga Mistrzów. Rozgrywki, których nigdy nie udało mu się wygrać jako piłkarz. Niczym ojciec przelewający niespełnione ambicje na swoje dziecko, były gracz Interu Mediolan obsesyjnie pragnął unieść Puchar Europy. Nawet kosztem ligi krajowej. Ofiara za marzenia niewielka. W Niemczech był przecież nietykalnym bożkiem. Przynajmniej tak mu się wydawało.
Pierwszy mecz przyniósł remis, 1:1. Przed rewanżem, głównym problemem Mourinho był podobny styl gry obu drużyn. Bayern także doskonale, błyskawicznie kontrował. Lekarstwem na to było długie rozgrywanie piłki i wysoki pressing, w najgorszym razie jak najszybsze przerywanie akcji w możliwie najdalszej odległości od bramki. To skuteczna, ale i destrukcyjna, wymagająca ogromnego wysiłku fizycznego, taktyka. Niezwykle ryzykowana w końcowej fazie sezonu. Po 75. minutach na Camp Nou, dzięki golom Luki Toniego oraz Deco, wynik oznaczał dogrywkę. Dogrywkę, którą zmęczone nogi piłkarzy Blaugrany mogły nie znieść. Do zmiany szykował się Pedro. Rozgrzewka, wytyczne od trenera, oczekiwanie na przerwę w grze. Standard. Gdy Mourinho przekazał skrzydłowemu wskazówki, jak zwykle zatopił nos w małym notatniku, w którym na szybko zapisywał swoje myśli. Taki Twitter na realu. Kątem oka dojrzał, że przed wejściem na murawę Hiszpan zamienił parę słów z Guardiolą. Następnych kilka minut zmieniło się w festiwal krzyków w kierunku Pedro. Ignorował on kompletnie pressing. Będący po drugiej stronie boiska zawodnik, przy akompaniamencie 95 tysięcy widzów, nie słyszał ani słowa z ławki. Lewą, teoretycznie obstawianą przez 22-latka stroną swobodnie przemieścił się Phillip Lahm. Jeszcze swobodniej jego cross znalazł się na głowie Luki Toniego. 2:1. Barca za burtą Ligi Mistrzów.
Mourinho jako ostatni zszedł do szatni. Zastał tam klaskającego, pocieszającego drużynę Guardiolę. Trener uścisnął dłoń każdemu piłkarzowi, dziękując mu za grę. Wychodził z założenia, że krzyk nic nie daje. Dali z siebie wszystko, należy im się szacunek za włożoną pracę. Porażka jest wpisana w ten zawód.
Portugalczyk doszedł w końcu do Pedro. Na pełnym luzie, stuprocentowym spokoju, wskazując palcem na swojego asystenta spytał:
- Co on ci powiedział?
- Słucham?
- Przed wejściem. Nie będę więcej powtarzał. Co ci powiedział?
Mało kto może znieść presję wywieraną przez Mourinho. Szczególnie, gdy jest się 22-letnim, niedoświadczonym szczawikiem.
- Miałem nie angażować się w defensywę, by zachować siły na atak
Mournho zbladł. Głupotę piłkarza rozumiał. W pracy był jak ojcem. Surowy, bo surowy, ale wyrozumiały. Trener nie spodziewał się jednak ataku z boku. Prawej ręki wbijającej klin między niego a podopiecznych. Na odległość kilku centymetrów zbliżył się do twarzy Josepa Guardioli. Mówił teatralnym szeptem. Tak, że wszyscy w sporym pomieszczeniu doskonale rozumieli każde wypowiadane przez Mou słowo.
Portugalczyk ochłonął. Powstrzymując gniew, ani na chwilę migdałowych oczu od asystenta, wycedził:
- Nie pracujesz już ze mną.
- Nie powinieneś się odzywać do mnie w ten sposób.
- ¡vete a la mierda! Idź w cholerę!
Następnego dnia Laporta wezwał Mourinho na rozmowę. Portugalczyk wymyślił już, że na swojego nowego asystenta nominuje Villasa-Boasa, który przebąkiwał od jakiegoś czasu o samodzielnej trenerce. Tak, to dobre rozwiązanie. Szybki awans ostudzi nieco jego zapędy, a przy okazji nabierze ogłady w pracy z pierwszym zespołem Prezes Barcelony smutno powitał szkoleniowca Blaugrany. Jak się okazało, źródłem złego samopoczucia był nie tylko wynik.
- Zagraliśmy świetny mecz, lecz porażki się zdarzają, cóż zrobić. – zaczął Laporta
- Zgadza się. Zdecydowały detale.
- Tak. Znam całą historię. Rozumiem emocje spowodowane odpadnięciem, ale wczoraj przesadziłeś.
- Słucham?
- Upokorzyłeś Pepa. To legenda klubu. Dla wielu z naszych chłopców jest jak ojciec.
- Zasłużył na to.
- Nie, Jose, nie. Przesadziłeś. Powinieneś go przeprosić. Przy całej ferajnie.
- Może być nawet drugim pierdolonym Cruyffem, ale nie zrobię tego. Zdradził mnie. Po raz drugi. I ostatni Dla mnie on już nie istnieje.
- Dobrze, w szatni jesteś szefem. Ale pamiętaj, Jose. Tutaj, w Katalonii, nie liczą się tylko i wyłącznie zwycięstwa.
Po monachijskim dramacie, przyszła klęska z Valencią w półfinale Copa del Rey. Barcelona w sezonie 2008/2009 pozostała tylko z jednym skalpem. Ale jakże ważnym. 16 punktów przewagi nad drugim w tabeli Realem dały Dumie Katalonii 19. tytuł mistrza kraju. Nadrzędny cel osiągnięto – mistrzowska patera powróciła na północne rubieże Hiszpanii. Laporta doszedł jednak do wniosku, że dalsza praca z konfliktowym i mało efektownym piłkarsko Mourinho przyniesie wyłącznie regres. Nawet ktoś tak skuteczny jak Portugalczyk nie może trwale zaburzyć hierarchii na Camp Nou. Mes que en club. Kontrakt rozwiązano za porozumieniem stron, choć Mourinho wysoko ocenił swoje dokonania. Zraniona duma The Special One’a kosztowała FCB 10 milionów euro.
Mourinho widział w sobie odbicie mentora, Bobby’ego Robsona, również – mimo triumfów – zwolnionego na Camp Nou. Chociaż 46-latkowi było bliżej do drugiego madryckiego epizodu Capello, także pogonionego między innymi za nudny styl gry Królewskich. Mou wiedział jednak swoje.
***
Rządy w katalońskiej drużynie objął dotychczasowy asystent. Josep Guardiola z promiennym uśmiechem prowadził swój pierwszy trening jako trener pierwszego zespołu ukochanego klubu, w którym się wychował i w którym święcił triumfy. 38-latek uniósł głowę. Dziś nawet pogoda mu sprzyja. Niebo było czyściutkie. Bez ani jednej zabłąkanej chmury. Dobry omen. Tylko, gdzieś w oddali, dostrzec można było rysy samolotu zmierzający w kierunku południowo-zachodnim.
Piętnastego dnia czerwca na prywatnym lądowisku Barajas zjawił się mały, acz szykowny Gulstream G550. Luksusowe cacko, wynajęte przez 60-letniego hiszpańskiej biznesmena. Choć model ten może pomieścić 18stu pasażerów, na nieco ponad godzinnej trasie między Barceloną a Madrytem, machoniowym wnętrzem cieszył się tylko jeden człowiek. Szpakowaty mężczyzna po czterdziestce, w nienagannie skrojonym garniturze, z tylko jedną myślą w głowie. Zemstą.
Florentino Perez osobiście czekał na wynajętą przez siebie maszynkę. Pragnął spotkać się z Jose Mourinho, jego stołecznym pogromcą, w ścisłej tajemnicy. O negocjacjach wiedział jeszcze tylko Jorge Mendes, inicjator oraz mediator pertraktacji. Pertraktacji szybkich, dokładnych, skutecznych. Jak kontrataki FC Barcelony. Działa się rzecz bez precedensu. Bywało, że piłkarze występowali i w Realu i w Barcelonie, czasem nawet przechodząc bezpośrednio z jednej drużyny do drugiej. Nigdy jednak nie spotkano sytuacji, w której to trener zmienia Dumę Katalonii na Królewskich. Niemniej można było się tego spodziewać. Jeśli coś jest świeże, kontrowersyjne, niesztampowe – prawdopodobnie zrobił to Jose Mourinho.
Umowę z Realem podpisano niemal równo w rok po parafowaniu kontraktu z FC Barceloną. 12 czerwca 2009 roku The Special One został przedstawiony jako nowy szkoleniowiec madryckiej ekipy. Pierwsza konferencja prasowa nie zawiodła głodnych sensacji dziennikarzy.
- Dlaczego Pan to zrobił? Jakie są Pana cele?
- Cele? Cel jest jeden. Zniszczyć potwora, którego stworzyłem w Barcelonie.
Dwa tygodnie później liczba Portugalczyków na Santiago Benabeu podwoiła się. Do nowej drużyny Jose Mourinho dołączył jego rodak. Najlepszy piłkarz świata, Cristiano Ronaldo.
TOMASZ GADAJ
fot. ftbpro.com