Rozpoczynamy nowy cykl na FootBarze. Co jakiś czas będziemy publikować teksty z gatunku Football Fiction. Wymyślonych opowieści, czy alternatywnej historii, znanej również jako „gdybanie”.
PRZYPOMINAMY, ŻE PRZEDSTAWIONE SYTUACJE SĄ FIKCYJNE I NIE MAJĄ NA CELU NIKOGO OBRAŻAĆ.
***
Polska w 1978 roku miała prawdopodobnie najsilniejszą kadrę w historii nadwiślańskiego futbolu. Do brązowych medalistów z Niemczech dołączyła rzesza nie mniej utalentowanych graczy, takich jak Zbigniew Boniek, Adam Nawałka, czy Andrzej Iwan. Mimo tego, nie sięgnęliśmy po mistrzostwo świata. Mało tego – nie udało się dojść nawet do fazy medalowej. Dużo w tym winy Jacka Gmocha, który w nie do końca jasnych okolicznościach przejął drużynę po Kazimierzu Górskim. A co by było, gdyby reprezentacją w Argentynie ciągle opiekował się uwielbiany przez wszystkich Pan Kazimierz?
***
I
- Panie kolego, nie tak. Zbyszka ustawimy wyżej…
- A jak wtedy wykorzystamy jego diagonalne podania?
Początek listopada. Okres nastrajający raczej mało pozytywnie. Pierwsze mrozy, święto zmarłych, za oknem dekadencki nastrój rodem z poezji Przerwy-Tetmajera. W 1977 roku jednak pewna grupa młodych ludzi miała odmienne humory. Mało subtelne żarty, radość, luz. Reprezentacja Polski w piłce nożnej. Zgrupowanie w Zakopanem przed ostatnim meczem eliminacji do mundialu w Argentynie było raczej obozem zespołu pieśni i tańca niż wyjazdem poważnej drużyny sportowej. Ostatnie spotkanie z Portugalią to i tak formalność. Awans od dawna był pewny. Iberyjczycy, Duńczycy i Cypryjczycy zostali rozjechani już wcześniej. Obowiązek spełniony, czas zatem na przyjemność. Wiedzieli o tym i Kazimierz Górski i Andrzej Strejlau. Spoglądali pobłażliwie, choć z dozą ojcowskiej troski, na niezbyt świeże twarze Kazka Deyny, czy Grzegorza Laty. Jednym słowem – sielanka. Trenerzy w myślach tworzyli kadrę na Buenos Aires, a gracze wspominali zeszłą noc na Krupówkach. Dziwnie cichy stał się tego dnia Zbigniew Boniek. Gorącokrwisty zazwyczaj młokos kilkanaście godzin wcześniej, chcąc zaimponować starszyźnie, narzucił szybkie tempo konsumowania „białej”. W efekcie, „Zibi” jako pierwszy nie wytrzymał trudów wieczoru. Skończyło się to kilkoma drzemkami w śniegu i kilkoma porannymi wizytami w toalecie. Piłkarz Widzewa miał ksywkę „Murzyn”, w opozycji do niezwykle jasne skóry pomocnika. Tego dnia, Boniek był bielszy od okalającego zakopiański stadion lekkoatletyczny śniegu.
Serdeczna atmosfera nie towarzyszyła wszystkim. W cieniu, na drewnianym, wypełnionym drzazgami siedzeniu, umiejscowiła się ponura twarz. Twarz Jacka Gmocha. Największej, we własnym mniemaniu, ofierze kultu Kazimierza Górskiego. Z niekłamaną odrazą spoglądał na roześmianych kadrowiczów. Ludzi, którzy go nienawidzili. Młodsi, jeszcze przestraszeni – co najwyżej tolerowali. Owa tolerancja miała jednak krótki termin użyteczności. Starszyzna prędko bowiem indoktrynowała nowych, dając do zrozumienia, kto jest tutaj Bogiem, a kto Judaszem. Tak właśnie brązowi medaliści z RFN postrzegali Gmocha. Jako wtyczkę. Kapusia PZPR. Jednoosobowej V kolumny Jana Maja, prezesa PZPN.
Nie tak miało być. To utalentowany trener miał teraz prowadzić reprezentację Polski. To Gmoch miał podbić argentyński mundial. To on miał zbierać laury zamiast mało wyszukanych obelg.
Dlaczego tak się stało? Trener z Pruszkowa przesadził. Przeszarżował. Zgubiła go zachłanność i zbyt duża pewność siebie. Cofnijmy się o 24 miesiące wstecz. Przed Igrzyskami w Montrealu zespół Górskiego notuje wstydliwą serię pięciu porażek z rzędu. Ulegnięcie Francji i Argentynie jeszcze mieści się w umysłach kibiców, ale już klęski z Irlandią, Grecją oraz Szwajcarią odebrano jako policzek. Zawrzało. To nie był czas na gwałtowne zmiany, ale pierwszy sygnał został wysłany. Jackowi Gmochowi zapaliła się lampka. Monument jego pryncypała nabrał rys. Nikt jednak nie myślał na razie o dymisji Górskiego. Nie przed turniejem olimpijskim.
Kanadyjski turniej nie wzmocnił pozycji Górskiego. Rywale, aż do finału, byli – delikatnie mówiąc – śmieszni. Myliła nieco nazwa „Brazylia” w półfinale, jednak nie był to nawet trzeci garnitur Canarinhos. Nie byli to zawodowcy, ale przypadkowa zgraja z plaży. Tylko amatorzy, formalnie (czyli na przykład z zawodu żołnierze czy górnicy, jak u nas), mogli wówczas brać udział w piłkarskich zmaganiach na Igrzyskach. Prawdziwy test przyszedł dopiero w finale. Sprawdzian oblany. Porażka 1:3 z NRD i zaledwie srebro przyjęto nad Wisłą jako porażkę. Dziś zapewne gorączka spowodowana takim sukcesem utrzymywałaby się długie miesiące. Niemniej, wtedy dostać od zachodnich sąsiadów, będących w głębokim cieniu RFN, uznano za wstyd. I dobry temat do żartów Williego Stopha z Edwarda Gierka, podczas licznych, mniej lub bardziej dyplomatycznych spotkań. A dla dumnego Ślązaka tego już było za wiele.
Gmoch wyczuł szansę. Jak rekin na krwawiącą w wodzie ofiarę rozpoczął gwałtowny atak. „Szczęka” miał potężnego sojusznika – Zdzisława Żandarowskiego, sekretarza Komitetu Centralnego, bardzo ważnej eminencji władz PRL. A jak wiadomo, macki partii robotniczej sięgały daleko poza gabinety rządzących. W prasie opłacani klakierzy tworzyli paszkwile na Górskiego. Znani dziennikarze, za pomocą serwisów sportowych Telewizji Publicznej, przekonywali widzów, że czas Pana Kazimierza dobiegł końca i do zdobycia upragnionego mistrzostwa świata potrzebna jest świeża krew. Żandarowski krążył po budynku PZPN, susząc co rusz głowę Majowi, agitując jednocześnie za kandydaturę Gmocha. Znającego drużynę, młodego, pełnego werwy oraz wiedzy trenera. Górski, zdenerwowany całym tym fermentem, sam był bliski rezygnacji. Czuł się podle. Jakby wcześniejsze sukcesy, emocje, wspomnienia jakie wytworzył, w jednej chwili zniknęły. Zrobiłeś swoje – wyjazd. Zrezygnowanie pogłębiał fakty braku jedności wśród najbliższych współpracowników. Strejlau od razu, w razie dymisji selekcjonera, zapowiedział odejście. Gmoch tylko coś niezrozumiale burknął. Wił się, kręcił. Ostatecznie stwierdził, że czas pokaże. Sam niczego nie wie. On tu tylko sprząta.
Najwięcej zdziałali jednak ci, od których zależy najmniej. Piłkarze. Gdy Deyna i spółka usłyszeli, że to Gmoch najprawdopodobniej zastąpi ukochanego przez nich trenera, spadł na nich blady strach. Doskonale wiedzieli, co to oznacza. Rewolucję. Chaos. Zemstę. Zemstę za przytyki, złośliwości, lata niechęci. Niemniej, zawodnicy mieli tak znakomity PR, legendę, szacunek, że ich głos mógł coś dać. Starsi gracze, jak wspomniany Deyna, Tomaszewski, Gorgoń, czy Lato, pewnego słonecznego dnia wybrali się do Jana Maja. Serdecznego, choć nieco ciapowatego mężczyzny w średnim wieku, rządzącego polskim futbolem. Słynni członkowie Orłów Górskiego z miejsca zapowiedzieli, że w razie dymisji opiekuna kadry oni też odchodzą. A nowy selekcjoner, w szczególności Jacek Gmoch, nie ma co wysyłać powołań. Szkoda papieru i drzew potrzebnych do jego wytworzenia. Skoro Górski zawinił, to oni też muszą ponieść konsekwencję. W końcu również mieli – całkiem spory zresztą – udział w ostatnich niepowodzeniach. Maj spojrzał wystraszony spod pokaźnych rozmiarów szkieł. W biurku czekał już kontrakt dla „Szczęki”. Co jednak zrobić w takiej sytuacji? Poświęcić tyle osób dla kariery 37-letniego trenera? Zatracić autorytet wśród kibiców? Wśród ludzi? Zrezygnują najlepsi, może namówią też innych? Jak będą to wspominały następne pokolenia? Jak będą wspominać publiczny lincz, na jaki sam się wystawi?
Górski nie utonął. Zmieniono kontrakt. Mniejsza gaża, lecz kosmiczna premia. Nagroda za mistrzostwo świata. I tylko taki wynik automatycznie przedłużał umowę do kolejnego wielkiego turnieju. Nietykalny stał się również Gmoch, którego obecność – mimo jawnej próby zamachu stanu – była podstawowym warunkiem przetrwania Pana Kazimierza.
I tak, na tych zakopiańskich drzazgach, siedział Jacek Gmoch. Zdenerwowany, ale zawzięty. Nielubiany, lecz ciągle ambitny. Wiedział, że to nie koniec. Przegrał bitwę, ale wojna ciągle trwała. Jeszcze będzie selekcjonerem. Bez względu na spalone mosty. Te będą bez znaczenia, gdy osiągnie większe sukcesy niż Górski. Na razie jednak asystent musiał znosić upokorzenia ze strony zawodników. Gdy czasem próbował instruować starszych graczy, jedyne co słyszał, to:
- Wypierdalaj, Szczęka!
Brylował w tym zwłaszcza Jan Tomaszewski. „Tomek” szczerze Gmocha nienawidził. Górskiego uważał za papieża futbolu, drugiego ojca. Strejlaua za porządnego, godnego szacunku gościa, do którego można zwrócić się z każdym problemem. Gmoch był dla niego wrzodem, kapusiem, wrogiem.
- Wypierdalaj, Szczęka! – donośny głos bramkarza obiegał w mig całe boisko.
Chwilę potem salwy śmiechu. Karcący wzrok Górskiego zawsze kończył zabawę, lecz jeszcze długo na twarzach piłkarzy gościł szyderczy uśmieszek.
II
Trzęsienie ziemi po Montrealu otrzeźwiło Górskiego. Zrozumiał, jak wielki błąd popełnił, nie zabierając na turniej Zbigniewa Bońka. Zrozumiał, że do zdrowego, lecz coraz starszego organizmu, jakim była jego kadra, trzeba przetoczyć świeżą krew. Zrozumiał potrzebę zmian. Naturalnie, chodziło o ewolucję, nie rewolucję. Trzon drużyny pozostawał ten sam, choć, w latach poprzedzających mundial, wilczki coraz śmielej zaczęły wspomagać stare wygi. Wspomniany „Zibi”, Janusz Kupcewicz, Adam Nawałka. Później Andrzej Iwan, Leszek Lipka, czy Mirosław Okoński. Kolejne pokolenie, jadące do Argentyny po naukę, a mające rozkwitnąć cztery lata później w Hiszpanii. Niemniej, kipiący ambicją „Murzyn” uważał, że już w ojczyźnie tanga należy mu się miejsce w pierwszej jedenastce.
Czasem, gdy czołowy zawodnik powraca do klubu po bardzo długiej kontuzji, mówi się o nim – pół żartem, pół serio – jako o nowym transferze. Reprezentacja Polski taki transfer przeżyła w 1978 roku. Cztery lata temu wielkim nieobecnym na mundialu był Włodzimierz Lubański. Teraz, jako zdrowy członek kadry, zwiększał i tak potężną konkurencję w ataku Biało-Czerwonych. Skład mówił jasno: liczył się tylko medal. Złoty medal. Polska jechała do Ameryki Południowej z najsilniejszą personalnie kadrą w historii jej istnienia. Ten kolos składał się jednak z dwóch bardzo różnych połówek. Stron, których pogodzenie celów było prawdopodobnie najbardziej wymagającym zadaniem pedagogicznym w karierze Górskiego. Argentynę odwiedzał zespół starych, noszących wysoko głowy mistrzów i świeżych, żądnych sukcesów młokosów, o charakterach równie jaskrawych co ich fryzury. Wieża Babel mogąca przynieść wielkie korzyści, jednocześnie tak łatwa do zburzenia. Wystarczyłaby iskra. A piromana w samolocie do Buenos Aires nie brakowało.
Stolica Argentyny już od dawna żyła zbliżającym się turniejem. Polacy, jako czołowa drużyna świata, traktowana była szczególnie. Ulice, wypełnione konfetti i niebiesko – białymi barwami, stanowiły kulturalny tygiel. 16 biorących udział w turnieju narodowości zlepiały się w jedną, kolorową maź. Do Biało-Czerwonych co rusz podchodzili kibice. Chcieli ich dotknąć, poznać. Porozmawiać z pogromcami Włochów czy Brazylii. Nieco bardziej bojowo nastawieni byli sami Argentyńczycy. Ya vamos a pagar el anterior! Już my Wam damy za ostatni raz! Ci mniej radykalni wypytywali za to o pewnego nieobecnego, dynamicznego skrzydłowego. Gadocha llegó? Gadocha przyleciał?
Czas do inauguracji mundialu dłużył się. Treningi, odprawy, dyskusje, spekulacje. W przerwie sen, latynoskie telenowele lub ping-pong na świetlicy. W kadrze istniały dwa stronnictwa: weterani z 74′ i młodzi. Pierwsi bali się ofensywy, którą sami przeprowadzili parę lat wcześniej, gdy sami dopiero wchodzili do kadry. Drudzy natomiast, że sława brązowego medalu kolegów zablokuje rozwinięcie skrzydeł. Tutaj właśnie upatrywał szansę Jacek Gmoch. Widział, że mur zbudowany wokół Górskiego jest zbyt gruby, by samemu go skruszyć. Potrzebował dywersji. Ludzi, którzy od środka zburzą mozolnie budowaną przez selekcjonera konstrukcję.
Jako rywali los dał nam obrońców trofeum, RFN, a także Tunezję oraz Meksyk. Niemcy tylko iluzorycznie byli potęgą. Ekipa złotych medalistów sprzed czterech lat została mocno przetrzebiona. Sukcesorzy Beckenbauera nijak mieli się do sławetnych poprzedników. Wynik 2-0 przyjęto z euforią. Dwa pozostałe mecze były formalnością. Nie tyle pytano „czy wygramy”, tylko – jak wysoko. 3-0, 3-1. Dziękuję, do widzenia. Druga runda czeka z otwartymi rękoma.
Gmoch wiedział, że to ostatnia chwila, by cokolwiek zrobić. Że tylko zdecydowanie działanie da mu za miesiąc selekcjonerską nominację. Przewidywał, co może stać się niebawem. Efekt kuli śnieżnej z 1974 roku. Pewne zwycięstwa nakręcały maszynkę do triumfów. Mechanizm, który tym razem ma szansę wyhamować dopiero w finale.
Należało uderzyć do liderów dwóch obozów. Kazimierza Deyny oraz Zbigniewa Bońka. Przeciwne charaktery, odmienne style gry. Wspólny cel. Dominacja w zespole. Rządy dusz trzeciej drużyny świata. Naturalnie, to 31-letni piłkarz Legii był kapitanem. Nietykalnymi na boisku oczami Górskiego. O takiej właśnie pozycji marzył „Zibi”. I był święcie przekonany, że to mu się należy. Deyna, choć pewny swojej wartości, nie lekceważył 22-latka. Pierwszy raz spotkał się z osobą jawnie podważającą jego dowództwo. W umyśle Bońka jego partner z drugiej linii miał swoją szansę cztery lata wcześniej. Teraz nadszedł czas na zmianę warty. Oczywiście, mając nad sobą Górskiego, dwaj wybitni zawodnicy nie prowadzili otwartej wojny. Łączył ich wspólny interes. Siedzący jednak głęboko w kadrze Gmoch widział ich wzajemną niechęć. Te pełne zazdrości spojrzenia Bońka. Ten nerwowy uśmieszek Deyny, gdy kolega popisywał się świetnym zagraniem, a starsi gracze zaczynali traktować „Murzyna” z rosnącą estymą. Nadeszła okazja „Szczęki”. Poróżnienie czołowych gracze zwiększyłoby prawdopodobieństwo klęski. Gmoch często podczas treningów odpowiedzialny był za wewnętrzne gierki. Z premedytacją, do przeciwnych drużyn, stawiał naprzeciw siebie właśnie Deynę i Bońka. Nie czasami, nie raz na kilka dni, czy chociaż raz na kilka zajęć. Nie. Zawsze Deyna kontra Boniek. Piłkarz Widzewa dojrzał szansę. Każde przyjęcie futbolówki przez Kazka oznaczało agresywne wejście jego vis a vis. Kolejne odebrane piłki napędzały w „Zibim” agresję. Każdy udany drybling podkręcał ambicję. Rozgrywający Legii natomiast był boiskowym poetą. Romantykiem. Tyleż eleganckim, co niecierpiącym brutalności. Szczególnie ze strony kadrowego, mało lubianego przez siebie szczyla. Na twarzy Gmocha po raz pierwszy od dawna zagościł uśmiech. Spuścił ze smyczy swojego własnego Cerbera. Po jednym z ostrych starć, Deynie puściły żelazne zazwyczaj nerwy. Rzucił się na Bońka. Mistrz i pretendent okładali się, nim nie zostali rozdzieleni przez osowiałych ze strachu kolegów. Po treningu Górski odbył prywatną rozmowę z oboma zawodnikami. Spokojna rozmowa przyniosła zamierzony efekt. Charyzma trenera jeszcze tym razem zadziałała. Topór wojenny zakopano. Do czasu.
Zaczynała się druga runda, a w niej czekała Argentyna, Brazylia i Peru. Kluczowe było starcie z gospodarzami. Przed meczem Gmoch namawiał Górskiego, by na środku obrony zagrał Henryk Kasperczak, nominalny…skrzydłowy. Według asystenta, zniwelowałoby to latynoską manierę do szybkiej gry po ziemi. Pan Kazimierz na tę sugestię poczciwie uśmiechnął się. Niczym ojciec nic nie rozumiejącego syna, Górski parę razy poklepał Gmochą dłonią po twarzy i przecząco kiwnął głową. Polacy po niezwykle wyrównanym boju wygrali 3-2. Decydującą bramkę, strzałem z główki, zdobył Gorgoń. Ten, za którego w planach „Szczęki” miał zagrać Kasperczak. Na fali euforii, pokonano również ich sąsiadów, czyli Brazylię. Wynik? Ten sam co, w Niemczech. 1-0. Tylko zamiast Laty – zadecydował Szarmach. Peru, jak to Peru. Formalność. Formalność czterobramkowa.
Upragniony finał. Zwieńczenie długiego marszu rozpoczętego triumfem na Igrzyskach w 1972 roku. Mistrzostwo Świata o krok. Wystarczyło pokonać Holandię. Niemal tę samą, którą Biało-Czerwoni upokorzyli trzy lata wcześniej. Niemal – słowo klucz. Niemal, bo pozbawioną Cruyffa. Boskiego Johana. Megalomańskiego poety. Pyszałkowatego geniusza, najwybitniejszego piłkarza jakie zrodziło małe państwo ulokowane między Francją, a Niemcami. Napastnik Barcelony postanowił nie uświetniać swoją osobą turnieju organizowanego przez kraj mającego za przywódcę Jorge Videla – wojskowego tyrana lubującego się w łamaniu praw człowieka. Sprawiło to, że Holandia stała się ledwie namiastką ekipy z poprzedniego mundialu. To już nie była niszcząca wrogów Mechaniczna Pomarańcza, lecz rzadka, pomarańczopodobna breja, niemrawo prześlizgująca się od meczu do meczu. Podopieczni Ernsta Happela w pierwszej fazie dali się, dzięki porażce ze Szkocja, wyprzedzić nawet Peru. Peruwiański futbol znany jest z Teofilo Cubillasa. I z niczego więcej. Niderlandczycy potem z wielkim trudem wygrali ze słabymi wówczas Niemcami, Włochami oraz przeciętną Austrią.
W Polsce otwierano szampany. Pokonanie kadłubkowej Holandii było tak jasne, jak pustki półki w mięsnym. Kibice zastanawiali się już nawet, kogo nasze Orły zwyciężą w finale Euro 80′. Kadrowicze też byli pewni swego. Wiedzieli, że sięgają po to, na co zasługują. Marzenia jednych były jednak grobem dla innych. Gmoch wiedział, że złoty na co najmniej dekadę pogrzebie jego szanse sukcesji po Górskim. Mundial jeszcze zdąży wygrać. On, a nie ten – jak uważał – prostak, „Pan Kazimierz”. Przyszedł czas na ciężką artylerię. Wcześniej „Szczęka” znalazł punkt, a właściwie punkty zaczepienia. Kazimierz Deyna i Zbigniew Boniek. Główne armaty, a jednocześnie punkty zapalne drużyny. Pierwszego musiał zniszczyć, drugiego omotać. Kazek Gmochem pogardzał już od czasów wspólnej gry w Legii. Różnica między nimi była taka, że Deyna kopał w piłkę, natomiast Jacek w nogi rywali. Drewniane umiejętności, a potem wredny charakter asystenta Górskiego zwiększały niechęć wobec Gmocha, minimalizując szansę na jakiekolwiek negocjacje 39-latka z rozgrywającym. Trzeba było więc wykorzystać młodzieńczy gniew Bońka.
Deyna kochał futbol. Jako życiowy lekkoduch, kochał jednak w równym – jeśli nie w większym stopniu – kobiety i alkohol. Wraz z Henrykiem Apostelem, pseudonim „Milani”, poznali w latach 60′ każdy pub, każdy dancing, każdą agencję stolicy. Czasami zabierał się z nimi Gmoch. Wtedy, kiedy akurat skory był postawić czystą. W 1978 roku Kazek popijał coraz więcej, co nie przeszkadzało mu trzymać fasonu na boisku. Wystarczyło jednak ów alkohol wzbogacić, by psychofizyczny kopniak stał się zbyt mocny. Dzień przed finałem, do pokoju Władysława Żmudy i Deyny przysłano litr polskiej wódki. „Zapewne od polonusów”, pomyśleli. Nadwiślańskich liter, nie mówiąc o przysmakach, zawodnicy nie wiedzieli od dobrych kilku tygodni. Na rozluźnienie, przed meczem, można. Kapitan drużyny tak mówi, więc Żmuda nie protestował. W połowie konsumpcji ktoś zapukał. Trener!?
- Chłopaki, nie bójcie się, otwórzcie!
Przed oczami imprezowiczów stanęły dwie boskie niewiasty. Polki. Typowo słowiańska uroda i wschodni temperament. Nie przyszły z gołymi rękoma. Tradycja wszakże nakazuje podarowanie gospodarzom płynnego upominku. Tylko, że prezent nie składał się w butelce tylko i wyłącznie z procentów.
To ten dzień. 26. czerwca 1978 roku. Śniadanie kadry narodowej przebiega w sielskiej atmosferze. Buńczuczne zapowiedzi liderów mieszają się z atmosferą tremy i niepewności rezerwowych. Ekipa Górskiego nie jest jednak w komplecie. Brakuje dwóch podstawowych piłkarzy. Środkowego obrońcy i rozgrywającego, kapitana zespołu. Zaniepokojony Andrzej Strejlau udał się do okupowanego przez duet pokoju nr 231. „Zaspali, czy co?” – myślał asystent. Wszedł przez otwarte, lekko uchylone drzwi. Przerażony Władysław Żmuda kurczowo trzyma się obiema rękoma za głowę. Leżący w łóżku obok Deyna ściskał nerwowo brzuch. Jest blady, a bujną grzywkę oblepia pokaźny pot. Dookoła walają się butelki. W powietrzu czuć odór niestrawionej wódki i tanich kobiet. Strejlauowi momentalnie zbielała twarz. Wiedział, że naważone przez jego podopiecznych piwo jest zbyt duże, by wypić je bez uronienia wielu kropel.
Tymczasem w stołówce do Bońka niespodziewanie przysiada się Gmoch.
- Zbyszek, to, co ci powiem, jest poufne, rozumiesz?
- Jasne, trenerze.
- Taak, słuchaj…Deyna zabalował. Jest w strasznym stanie. Kompletne warzywo. Nie będzie mógł zagrać. Zajmiesz jego miejsce. Tylko ani słowa reszcie!
- Poważnie? Ale jak to? Tak..tak..dziękuję…
Boniek zdębiał. Oddech stał się ciężki, świat na chwilę zamarł. Poczuł to, co czuje się w kluczowych chwilach życia. Nie masz pewności, czy to akurat ta, ale szczerze w to wierzysz. Wielka szansa. On, dotychczas pierwszy rezerwowy, joker, będzie dziś najważniejszy. Zagra główną arię. Stanie się mistrzem. Maestrem. Żal mu było Deyny, ale cóż – sam sobie zgotował taki los. „Nie martw się Kaz, masz godne następstwo!”, myślał widzewiak.
Na godzinę przed meczem wtajemniczony we wszystko Kazimierz Górski rozmawia na osobności z piłkarzem Legii. Deyna od rana ładowany jest środkami przeciwbólowymi i różnymi innymi chemikaliami. Przysięga, że otruł się. Nie wódką. Czymś innym. Ktoś mu podrzucił świnię. Górski daje swojemu pupilowi wiarę. Nie ma wyjścia. Kibice oraz władze PZPN nie zostawiliby suchej nitki, gdyby trener nagle posadził na ławce najlepszego zawodnika. Selekcjoner pyta, czy kapitan da radę zagrać. 31-latek powoli kiwa głową. Choć miałby dziś problem z wejściem po drabinie, nie chce zawieść Górskiego. A już z pewnością nie ma zamiaru – swoją słabością – generować sławy Bońka.
Ten na odprawie siedział wyluzowany. Jakby codziennie grał o mistrzostwo świata. Niektórzy gracze potrzebują bezgranicznego zaufania. Łakną bycia w centrum uwagi. Jak lider kapeli rockowej, czy pierwszoligowy aktor. Wtedy i tylko wtedy opada u nich wszelki stres. Przeświadczenie o własnej sile pokonuje tremę. Taki był Boniek. Czekał na tę chwilę, odkąd w wieku 10 lat stawił się na treningu Zawiszy Bydgoszcz. Górski rozpoczął czytanie składu na mecz z Holandią. Na środku Deyna, z boku przed nim Szarmach, Lato i Lubański. Zibi na ławce. Wejdzie, gdy „Wiatraki” osłabną i wtedy ich dojedzie. Boniek spalił się ze wstydu. Cały czerwony wstał i udał się w kierunku boiska, niby na rozgrzewkę. Ktoś po drodze usłyszał dźwięk. Jakby ktoś z całej siły kopał śmietniki i rzucał w niebo wieloma kurwami.
Wiara nie zawsze pomaga. Czasem bywa złudną latawicą. Tworzy ułudę, wrażenie normalności. Tymczasem w rzeczywistości jest źle. Boleśnie przekonał się o tym Deyna. Chociaż świeższy niż nad ranem, nie był sobą. Leki pozwoliły biegać, lecz osłabiły umysł. A Kazek nie należał do boiskowych długodystansowców. Jego orężem był mózg. Mózg w tym momencie sponiewierany alkoholem, narkotykiem oraz mocnymi lekami. Słabszy fragment zmieniał się w kwadrans. Kwadrans przechodził w godzinę. Bez głowy organizm nie funkcjonuje. Zamiast działania, są tylko nerwowe odruchy, jak u zwierzęcia z odrąbanym łbem. Nic nie funkcjonowało bez rozgrywającego. Każda piłka do Deyny kończyła się stratą. Nie wchodziły dryblingi, podania stały się zbyt przewidywalne, a strzałom bliżej było do autów niż bramki Jan Jongbloeda. Zdumieni kibice obserwowali słaniającą się legendę. Niegdyś trzeciego piłkarza świata, generała środka pola, dumnego towaru eksportowego demokracji ludowej. Słabość prędko wyczuli Holendrzy. Kiedy zdali sobie sprawę, że grają 11 na 10, po raz pierwszy na argentyńskiej imprezie ruszyli do frontalnego ataku. Naprzeciw nich nie byli już zadziorni Szkoci, lecz rozbici Polacy. 1-0. 2-0. Nabuzowany Boniek siedzi i widzi, jak styrany nocą Deyna niweczy szanse na złoty medal. Po kolejnym kiksie pomocnika nie wytrzymuje. Wybiega do Górskiego, stanowczo domagając wpuszczenia go na boisko. Wrzeszczy, rzuca się, sprawia wrażenie gotowego do rękoczynów. Gdyby mógł – niczym na podwórku – wszedłby i sam wyegzekwował zmianę. Otumanionego 22-latek na ławkę zanoszą rezerwowi. Trener decyduje się w takim stanie nie wpuszczać „Murzyna” na murawę. Za wygwizdanego i obrzuconego zapalniczkami Deynę wchodzi Janusz Kupcewicz. Wrzucony na głęboką wodę młokos nie jest w stanie zmienić oblicza spotkania. Nie w finale mistrzostw świata. Ekipa Happela zadaje śmiertelny cios. Wynik spotkania ustala Johnny Rep. 3-0.
Kazimierz Górski wiedział, że to koniec. Minutę przed końcem zszedł do szatni. Wolnym krokiem zmierzał przez długi korytarz stadionu Estadio Monumental. Droga, choć w rzeczywistości liczona w setkach metrów, w tym momencie zdawała się ciągnąć kilometrami. Trener nagle przystanął. Raz jeszcze odwrócił się i opuścił głowę. Młody kamerzysta nagrał ten moment samotnego marszu. Przez siedem lat, do czasuu podobnej sceny z udziałem Leo Beenhakkera, będzie to najsmutniejszy obrazek piłkarskiego świata.
Gdy tylko koła samolotu dotknęły powierzchnię lotniska w Warszawie, Górski już nie pracował z kadrą. Dyscyplinarnie wyrzucono Kazimierza Deynę. Sami odeszli Jerzy Gorgoń, Henryk Kasperczak oraz Antoni Szymanowski. Obowiązki selekcjonera przejął dotychczasowy asystent trenera, Jacek Gmoch.
***
Sierpień. Niemal dwa miesiące po finałowej klęsce. W drugiej kolejce ligowej ŁKS mierzy się z Legią Warszawa. To pożegnalny mecz Jana Tomaszewskiego, który niebawem wyruszy na kontrakt do Germinalu Beerschot. Z trybun mecz obserwuje świeżo upieczony selekcjoner. Dwa dni wcześniej Jacek Gmoch wysłał powołania na towarzyski mecz przeciwko Finlandii. Z bramkarzy na zgrupowanie pojadą Józef Młynarczyk, Zygmunt Kukla oraz Zdzisław Kostrzewa. Po spotkaniu trener kadry rozmawia z piłkarzami oraz szkoleniowcami obu zespołów. Dostrzega to Tomaszewski. Szybko podbiega do„Szczęki”.
- Witam, trenerze. Dlaczego nie dostałem powołania?
Młody szkoleniowiec długo na to czekał. Gmoch uśmiechnął się szeroko. Złapał bramkarza za ramiona i radośnie wykrzyknął:
- Wypierdalaj, Tomek!
TOMASZ GADAJ