Podaj dłoń, odgryzą całą rękę. Pseudokibice za nic mieli dialog, jaki nawiązał z nimi Bogusław Leśnodorski. W niedzielę historia zatoczyła koło. Parafrazując Churchilla, znów tak wielu zawdzięcza tak wiele tak nielicznym. Szkoda tylko, że zawdzięcza tym nielicznym tak wiele złego.
Mecze bez publiczności do końca rundy. Zakazy wyjazdowe. Drakońska kara finansowa. Walkower na rzecz Jagiellonii. Do tego ogromna wpadka marketingowa, co też ma swoją cenę. Prawdopodobny, a przede wszystkim wysoki rachunek za nieco ponad dziesięć minut bezsensownej rozróby ludzi mieniących się „prawdziwymi kibicami” .
Chciałbym jednak podejść do sprawy z nieco innej strony. Fakt, to odsetek debili po raz kolejny wywołał lawinę nieszczęść (głównie finansowych), jaka teraz teraz zapewne czeka Legię, a być może i wszystkich normalnych fanów jeżdżących za swoimi drużynami. Nieistotne, kto pierwszy rzucił w kogo racą, kto pierwszy sprowokował, kto kogo pierwszy uderzył. Chodzi o organizację. Bezpieczeństwo. Stewardzi przerażeni stoją z boku, zatrzymując czasem pojedynczych ludzi. Wiadomo, że nie zajmują się de facto ochroną, nie mają broni ani elementarnego treningu, jednak w sytuacjach kryzysowych chyba wskazane jest działanie? Jeśli na twoich oczach ktoś okrada kobietę, to co prawda nie masz prawnego obowiązku jej pomóc, lecz należy to zrobić. Tak wypada. Służby porządkowe stoją zaś z boku, obserwując zamieszanie w oczekiwaniu na policję. Policję, która zainterweniowała dopiero po 11 minutach. A mogło być naprawdę gorąco. To właśnie, z takich błahych niby wypadków, często rodziły się kataklizmy.
Anglia drogowskazem
Gdyby jakiś starszy Anglik obejrzał nagranie z niedzielnej rozróby, pewnie uczynilibyśmy jego dzień weselszym, a przez tydzień towarzyszyłby mu litościwy uśmiech. Starcie podczas meczu Legia – Jagiellonia, 30 lat temu na Wyspach potraktowano by jak starcie dzieci w piaskownicy. Rozróbkę uczniaków. W ósmej dekadzie XX wieku kraj Elżbiety II zmagał się z problemem stadionowego bandytyzmu na znacznie większą skalę. Musiały upłynąć lata, ofiary musiały przelać krew, musiały być narzucone reperkusje, by doprowadzić do standardów, jakich cały świat zazdrości Premier League.
Nie będzie porównań co do samych zadym, bo te są nieporównywalne. Kilkunastu idiotów to śmieszny kaliber przy 96 ofiarach Hillsborough – kulminacji piłkarskiej wielkiej smuty (TUTAJ czytaj więcej o najtragiczniejszej karcie w dziejach brytyjskiego futbolu) , zapoczątkowanej na skale międzynarodową przez tragedię Heysel. Beznadziei, stanowiącej punkt zapalny w rewolucji stadionowych norm, dzięki którym Wyspy są dzisiaj wzorem postępowania z samozwańczymi władcami trybun. Anglia pokazała drogę, jaką powinniśmy rozwiązać. Surowe kary. Klarowne przepisy. Nienaruszalne zasady. Reguły z pozoru niezwykle logiczne, lecz ciągle za trudne dla naszych polityków. Choć, spoglądając na początki albiońskiej walki z chuliganami, możemy dostrzec wiele analogii.
Brytyjscy kibice do dziś nienawidzą słynnej Żelaznej Damy. Gdy ta w zeszłym roku zmarła, wielu ludzi świętowało tę chwilę nawet na ulicach. Na Anfield Road zawitał transparent „Nie przejmowałaś się, gdy kłamałaś, my nie przejęliśmy się, kiedy umarłaś”. Część środowiska nazywała ją „wiedźmą”. Kilka dni po zgonie fani dotknięci tragedią Hillsborough wywindowali na szczyt internetowego wydania BBC piosenkę z Czarnoksiężnika z Krainy Oz, Ding Dong The Witch Is Dead . Tłumaczenie jest chyba zbędne.
Skąd taka nienawiść kibiców? Co takiego zrobiła popularna „Maggie”, że do dziś jej nazwisko wywołuje gdzieniegdzie nienawiść? Nic. Dosłownie – nic. Thatcher nie kiwnęła nawet palcem żeby złagodzić drakońską karę pięcioletniej banicji angielskich klubów z europejskich pucharów po wydarzeniach z Heysel. 60-latka powiedziała wówczas: „Poza granicami kraju, umywam od nich ręce. Niech policja wyłapuje ich i wsadza za kraty”. Pani premier nie rozumiała, że, przez występek kilkudziesięciu bandytów, zabiera radość setkom tysięcy normalnych fanów. Tragedia w Belgii miała miejsce 29 maja 1985 roku. 39 ofiar śmiertelnych. Niecałe trzy tygodnie wcześniej pożar na Valley Parade w Bradford pochłonął 56 istnień. W marcu tegoż roku burda podczas meczu Luton – Milwall przyniosła 81 rannych, z czego niemal połowę stanowili policjanci. Na rządy Thatcher przypadł okres najbrutalniejszych stadionowych walk. Angielka miała jednak podobne podejście co nasi dzisiejsi politycy. Żelazna Dama widziała jedynie jedną stronę problemu. Była krótkowzroczna i – co stanowiło u niej wyjątek – nie patrzyła na temat szerzej. Kozłem ofiarnym stali się tylko i wyłącznie kibice. Szefowa rządu, by zyskać poparcie, stworzyła jednego, wspólnego przeciwnika. Rywala konsolidującego opinię publiczną. Zagrywka stara jak sama polityka.
CZYTAJ TAKŻE: Będą zakazy dla bandytów
Nie było ważne, że stadiony były ruiną, że pożar w Bradford wywołał niedopałek podpalający drewnianą konstrukcję stadionu pamiętającego jeszcze XIX wiek. Nieprzygotowana policja, zero klarownych przepisów jak mają w danych sytuacjach zachowywać się służby porządkowe obiektu. To nie policjanci lub architekci wszczynali burdy, to fakt, ale robiono bardzo mało, wręcz nic, aby zminimalizować zagrożenie stwarzane przez margines społeczny. Jedynym pomysłem Thatcher było wprowadzenie identyfikatorów dla kibiców, co w tamtych czasach było rozwiązaniem niezwykle trudnym i niemal niemożliwym do realizacji. Przebudowy obiektów leżały odłogiem. Zaniedbywano nawet tak elementarne, rutynowe zdawały się kwestie, jak kontrole.
Hillsborough, na przykład, w 1989 roku od blisko dekady nie miało ważnego certyfikatu bezpieczeństwa. Może dokładne sprawdzenie obiektu przed meczem Pucharu Anglii między Liverpoolem a Nottingham Forest uchroniłoby od wielkiej katastrofy, jaką była śmierć 96 osób? Tragedia zmusiła przynajmniej Thatcher do kroku, jakiego nie podjęłoby się zbyt wielu polityków, a już najmniej tych polskich. Przyznanie się do własnej słabości i sięgnięcie po pomoc bardziej kompetentnej osoby. Premier w jednym pozostała jednak konsekwentna – ciągle jako całe zło widziała kibiców. Chociaż miała wiedzę o niedopełnieniu obowiązków przez gospodarzy, nieodpowiedzialnym zachowaniu policji czy służb medycznych, nie zmieniła retoryki. Zataiła fakty. To właśnie jest uznawane przez część Anglików za nóż wbity rodzinom ofiar Hillsborough. Do rehabilitacji doszło dopiero za rządów Davida Camerona, który dwa lata temu przeprosił za niesprawiedliwe osądy.
Uzdrowieniem stadionów zajął się Peter Taylor, ówczesny minister sprawiedliwości. Stworzył on tzw. „Raport Taylora”, którego zapisy stały się następnie podstawą do stworzenia fundamentów futbolowej Anglii jaką znamy dziś – obiektów, na które spokojnie można zabierać całe rodziny. Ewoluowała kultura dopingu. Nie był on już tak drapieżny, agresywny. Nie wywoływał tylu negatywnych, zwierzęcych emocji. Jednak to mała cena za bezpieczeństwo, które w następnych latach sukcesywnie zwiększono.
Co więc Lord Taylor zawarł w swoim raporcie?
1. Odpowiedzialność za wydarzenia na Hillsborough spada nie tylko na kibiców, ale też na policję, służby porządkowe przestarzały obiekt i władze, które dopuściły do wyboru tego stadionu na mecz wysokiego ryzyka, jakim było starcie dwóch czołowych angielskich ekip.
2 . Likwidacja trybun stojących – na najwyższym szczeblu rozgrywek w Anglii i Szkocji dozwolone stały się tylko miejsca siedzące. Zamykanie barów w pobliżu stadionów w dniu meczu lub kilka godzin przed pierwszym gwizdkiem.
3. Wprowadzenie przeszkolonych stewardów w miejsce policji.
4. Niskie płoty oddzielające trybuny od murawy.
5. Potężne kary finansowe za niszczenie obiektu, wbieganie na murawę etc.
Nowelizacja standardów zmusiła kluby do modernizacji przestarzałych stadionów. Koszta czasem były tak wielkie, że bardziej niż przebudowa, opłacalne było postawienie nowych stadionów, do czego doszło w Middlesbrough czy Sunderlandzie. Łącznie, przeznaczono na ten cel około 800 milionów funtów. Obiekty stały się mniejsze, co między innymi było przyczyną droższych biletów. Piłka utraciła część robotniczego charakteru, z jakim od początku istnienia była identyfikowana. Nieraz krytykowali to sami piłkarze, jak Roy Keane, który współczesnego fana identyfikował z cichymi gośćmi objadającymi się krewetkami.
Co jest więc nie tak u nas, spytacie? Mamy nowoczesne stadiony. Mamy stewardów. Mamy system identyfikacji kibiców. Gdzie jest haczyk? Istnieje system. Są narzędzia kontroli. Tylko używający ich ludzie nie potrafią z nich właściwie korzystać. Gdyby dać im młotek, do wbicia gwoździa i tak użyliby wiertarki.
Nasi politycy wciąż tkwią we wczesnothatcherowskim myśleniu. Przez występki grupki idiotów, karze się rzeszę niewinnych, a na klub nakłada się kary finansowe równowartości rocznych zarobków niezłego piłkarza. Chuligańskie jednostki w praktyce więc decydują o losie normalnych kibiców.
CZYTAJ TAKŻE: Kolejna wizerunkowa wpadka Legii
Różnicą między polskimi a angielskim egzekwowania przewinień jest surowość kar. „Super Express” niedawno przygotował zestawienie grzywien, w przeliczeniu na złotówki, za występki w obu państwach. I tak, za wtargnięcie na boisku w Albionie zapłacilibyśmy 15 – 120 tysięcy złotych kary, nad Wisłą – zazwyczaj nic (chociaż chciano przecież osądzić dwójkę pozytywnych fanów biegających na tonącym Stadionie Narodowym). Gdyby przyszła nam ochotą zniszczyć jakieś barierki w Liverpoolu, za tę frajdę trzeba by zabulić jakieś 22 tysiące, z dożywotnim zakazem stadionowym gratis. Kosztem automatycznego i natychmiastowego odebrania karnetu. U nas obyłoby się bez odpływu gotówki, jedynie z ligową banicją na wstęp. Gdy dodamy do tego angielskie 24-godzinne sądy i obowiązek meldowania się na posterunku przez ukaranych chuliganów, doskonale widać, że nasze miękkie prawo pełni funkcję represyjną jedynie z nazwy.
Jasne, Anglia nie jest ideałem. Tam również zdarzają się incydenty, jak zeszłoroczna bójka na nowym Wembley między kibicami Millwall. Wyspiarze jednak, naznaczeni o wiele tragiczniejszymi wydarzeniami, stanowią drogowskaz, w jakim kierunku powinny dążyć zmiany. Część punktów, co nadmieniłem, realizujemy, jednak wciąż w decyzjach władz ciągle dominuje pójście na łatwiznę. Karania większości, zamiast tropienia jednostek. W końcu wymagałoby to wysiłku. A po co to komu?
Czy musimy doczekać się polskiego Hillsborough, by władza zaczęła korzystać z metod innych niż zamykanie obiektów?