Jest taki klub, który na cztery dni przed rozpoczęciem sezonu ma w kadrze pierwszej drużyny jedenastu graczy. Bez choćby jednego bramkarza. Nie, ta sytuacja nie ma miejsca w lidze okręgowej, lecz w rozgrywkach, w których wydanie kilku milionów funtów na jednego piłkarza nie budzi niczyjego zaskoczenia.
I pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu Blackpool ocierało się o wrota Premier League, raz nawet przez jej bramy przechodząc. Chociaż na salonach znajdowali się krótko, nie pozostawili wstydu w towarzystwie piłkarskiej arystokracji. Kampania 2010/2011, mimo zakończenia jej degradacją, zapisała „Tygrysom” kilka udanych bitew, takich jak minimalne porażki 2:3 z oboma przedstawicielami futbolowej stolicy Anglii, Manchesteru, czy triumf nad wtedy upadłym, choć dalej legendarnym przecież Liverpoolem. O sile tamtej drużyny stanowili Charlie Adam, później sprzedany na Anfield za prawie siedem milionów funtów, DJ Campbell, kilkanaście miesięcy po relegacji zamieszany w ustawianie meczów czy niezły technicznie David Vaughn, który dzisiaj przejmuje w Nottingham Forest schedę po Radosławie Majewskim.
Obecnie, spadek z Premier League byłby dla fanów „Mandarynek” zbawieniem. Dzisiaj bardzo, ale to bardzo niepewny jest przyszłoroczny byt w Championship. Z powodu exodusu piłkarzy, na 25 dni przed rozpoczęciem ligi menedżer Jose Riga miał do dyspozycji ośmiu zawodników. Tak, ośmiu. W tej sytuacji odwołano planowane zgrupowanie w Maladze, a Belg nosił się – i ponoć cały czas nosi – z ucieczką z pomarańczowego piekła, w jakim się znalazł ledwie od czerwca, kiedy porzucił Charlton, po wielkiej uciecze tejże drużyny z ostatniego miejsca w tabeli, okupowanego jeszcze w marcu. Teraz 57-latka kusi Racing Genk, szepcząc do ucha pokusę zostawienia tego zachodnioangielskiego burdelu, jakim stało się Blackpool za rządów Karla Oystona.
Nic zatem dziwnego, że Blackpool nie jest obecnie wymarzonym miejscem dla graczy z jakimikolwiek innymi, racjonalnymi opcjami kontynuowania kariery. Stephen Dobbie, w przeszłości trzy razy przechodzący na Bloomfield Road, był bliższy angażu w trzecioligowym Fleetwood Town, by ostatecznie wylądować w Londynie na życzenia Tony’ego Pulisa. Wydawało się, że jedynym golkiperem „Tygrysów” zostanie były etatowy ławkowicz Tottenhamu, Ben Alnwick, który nawet zagrał w pomarańczowych barwach przeciw Penrith. Anglik wybrał jednak spokojniejszą przystań, w bezpiecznej zatoce bez sztormów i huraganów – występujące w Ligue One Peterborough.
Oczywiście ta beznadziejna sytuacja niespecjalnie podoba się kibicom, wyrażającym swoje obawy oraz nienawiść poprzez jednoznaczne, acz klasyczne transparenty, także jednak wbijając szpile w nieco subtelniejszy sposób. Pod koniec lipca grupka fanów „Mandarynek”, pod Blackpool Tower, zorganizowała flashmob. Kilkudziesięciu ludzi utworzyło żywy napis „Oyston Out”.
Oyston to nazwisko prezesa klubu. Twarzy bezprecedensowej, groteskowej sytuacji na Bloomfield Road. Zazwyczaj w wojnie na linii kibice – zarząd, włodarze tworzą jednolity front przeciwko uciążliwym fanom. Ta wojna domowa na zachodzie Anglii ma ich jednak kilka. Wszystkie skierowane przeciwko Karlowi Oystonowi. W starciu na szczeblach władzy, przeciwko Anglikowi otwarcie wystąpił Valeri Belokon, właściciel 20% akcji klubu. Obaj panowie w mało dżentelmeński sposób publicznie starają się dowieść, kto sprzeniewierzył około 24 milionów funtów. Łotewski biznesmen zarzuca Oystonowi, że ową kwotę zdefraudował. Prezes, powołując się na pamięć ojca, Owena, zarządzającego drużyną przez kilkanaście lat, bronił się twierdząc, że pewną kwotę pobrał na uregulowanie długu klubu wobec firm Protoplan oraz Zabaxe, jednocześnie atakując Inflantczyka, pomawiając go o próby odsprzedania swoich udziałów za trzykrotność kwoty za jaką nabył je w 2006 roku.
Kogokolwiek popierać w tym sporze, Oyston robi wszystko, by to właśnie jego opinia publiczna robiła kozłem ofiarnym. Zdaje się mieć ludzi za idiotów, wciskając mediom bajki zdolne do przełknięcia tylko dla najmłodszych. Prezes dramatycznie wątłą kadrę nie uważa – przynajmniej oficjalnie – bynajmniej za wadę.
Właściwie, widzę raczej korzyści niż wady. Ta sytuacja daje menedżerowi szansę na stworzenie autorskiej drużyny, w przeciwieństwie do trenerów, którzy mają za szeroki i, ich zdaniem, za słaby skład.
Mniej czerstwe były nawet Kroniki Filmowe za PRL…
Sytuacji Oystona nie poprawiają zmiany menedżerów. Zmiany tak częste, że przy nich Roman Abramowicz wydaje się oazą spokoju. Blackpool w ciągu ostatnich dwóch lat miało siedmiu trenerów. A Michael Appleton, rekordzista pod względem krótkiej żywotności kontraktu, w Blackpool wytrzymał całe 35 dni.
Łatanie dziur i szukanie graczy mogących stworzyć choćby namiastkę kilkunastoosobowej kadry odbywa się poprzez angażowanie wolnych zawodników bądź piłkarzy nie mających nic do stracenia. Najemników bez perspektyw. Spadkowicze z Barnsley – Jacob Mellis oraz Tomasz Cywka i Peter Clarke, 32-latek wygnany z Huddersfield Town, a także Juan Oriol, rezerwowy Osasuny, odpalony tego lata przez Reading. Ciągle jednak drużyna nie posiada bramkarza. Na cztery dni przed startem ligi!
Przy obecnej sytuacji Blackpool, duńska ekipa plażowiczów z 1992 roku wydaje się uosobieniem wieloletniego, katorżniczego przygotowania. Nawet jeśli psim swędem uda się „Mandarynkom” jakoś skompletować kadrę do dziewiątego sierpnia, ich utrzymanie się w Champioship byłoby największą piłkarską sensacją XXI wieku.
Tak jak sensacją było mistrzostwo Europy Petera Schmiechela i spółki sprzed 22 lat.
Jedno jest pewne – jeśli Jose Riga z takiego burdelu skleci ekipę zdolną do zachowania bytu na zapleczu angielskiej ekstraklasy, Belg powinien z miejsca otrzymać nominację do czołowego zespołu Premier League,
Lub chociaż tam, gdzie w kadrze znajduje się co najmniej dwóch bramkarzy.
Aktualizacja: Udało się. Już po napisaniu tekstu Blackpool ściągnęło bramkarza. Joe Lewis, nowy nr. 1 na Bloomfield Road, przez ostatnie dwa lata zagrał łącznie…raz.