W spotkaniu, w którym miała zostać nawiązana równorzędna walka, Real Madryt dość gładko ograł Atletico Madryt 3:0 i jest jedną nogą i palcami drugiej stopy w finale Copa del Rey.
Real Madryt – Atletico Madryt 3:0
1:0
– Insua sam. 17′
2:0
– Jese 57′
3:0
– Miranda sam. 73′
* * *
Carlo Ancelotti odgrażał się, że w dzisiejszej potyczce wystąpi inny, świeższy, bardziej optymistycznie nastawiony Real. Podobno Włoch gorąco motywował swoich piłkarzy na treningu przedmeczowym. Jak widać opłaciło się – w pierwszej połowie, Biali z siedemdziesięcioprocentowym posiadaniem piłki nie dawali pograć na swoich włościach przyjezdnym Indianom. Atletico miało dogodną okazję do zdobycia bramki w 13. minucie, kiedy Diego Costa oddał, jak się chwilę później okazało, nieskuteczny strzał głową na bramkę czujnego Ikera Casillasa; była to jedna z nielicznych sytuacji, w których Madridistas wstrzymywali z przerażeniem oddech. Parę minut później świątynia Realu Madryt eksplodowała – po strzale Pepe, odbitym od Emiliano Insui, Królewscy wyszli na prowadzenie. Nie dość, że utrzymali je już do końca spotkania, to za sprawą Jesego i strzału Di Marii – tu znów piłka odbiła się od gracza Atletico.
Obrona Królewskich była dziś nie do pokonania – świetnie spisywał się Coentrao, który tego typu postawą predestynować może do miana jednego z najlepiej broniących lewych obrońców na świecie – oczywiście gdyby tylko grał znacznie częściej. Swoją pracę wykonali także Sergio Ramos i Pepe, którego bujna czupryna będzie śnić się Diego Coście jeszcze przez wiele nocy. Portugalczyk dzielnie znosił nieustanne prowokacje gwiazdora drużyny przyjezdnej; więcej, sam parę razy rozjuszył i drażnił Brazylijczyka. Kiedy było to konieczne, obowiązków defensora wywiązywał się Luka Modrić wybijający strzał Atletico na linii bramkowej. Po raz kolejny na listę strzelców wpisał się Jese. Młodzik i gołowąs lansowany na nowego Raula rozegrał zawody, których nie powstydziłby się legendarny El Siete.
Szczerze powiedziawszy, myślałem, że relację napiszę w konwencji peanu na cześć niezawodnego Diego Simeone i jego indiańskiej bandy. Jest inaczej, bo chwalić można głównie gospodarzy i poziom spotkania, nasyconego emocjami jak Gran Derbi z pierwszego sezonu Jose Mourinho w Madrycie. Blancos rozstrzelali Colchoneros – rykoszetami, to prawda, ale w tej chwili dla Madridistas ważniejsze jest to, że Carlo Ancelotti okazał się człowiekiem słownym i że Indianie na terenie Białych póki co nie mają czego szukać.
MARIUSZ JAROŃ