Deja vu Tadeusza Pawłowskiego

Pierwsza trenerska przygoda Tadeusza Pawłowskiego ze Śląskiem Wrocław miała miejsce w czasach, w których za najbardziej obiecującego bramkarza ligi uchodził pewien długowłosy chłopak ze Szczecina, znany dziś głównie z romansu z „perfekcyjną panią domu”, tygodnik „Piłka Nożna” kosztował 8000 zł, a piłkarska Polska debatowała nad przywróceniem do kadry Andrzeja Rudego. Choć sporo się zdążyło zmienić, to nie zmieniła się rola w jakiej Pawłowski był ściągany do Wrocławia. Zarówno ponad dwadzieścia lat temu, jak i teraz, miał za zadanie uratować ligowy byt dla Śląska. Wtedy mu się nie udało. Jak będzie tym razem?

HDP-RGOL-640x120

- Specjalne podziękowania należą się sędziemu Marianowi Duszy z Katowic. To on w Poznaniu zdobył pierwszą, drugą i piątą bramkę dla przeciwników – mówił „Piłce Nożnej” Pawłowski po przegranym 0:5 meczu z Olimpią, bezpośrednim rywalem w walce o utrzymanie w lidze. Sezon 1992/93, w którym Tadeusz Pawłowski po raz pierwszy prowadził Śląsk, zapisał się w historii polskiej piłki, bynajmniej nie złotymi zgłoskami. Słowa „cała Polska widziała”, którymi były trener narodowej reprezentacji, a wówczas wiceprezes PZPN, Ryszard Kulesza, skomentował „niedzielę cudów”, na stałe weszły do kanonu sportowych cytatów…

Ten jeden strzał

A Polska widziała wtedy „rywalizację” o mistrzostwo między Legią a Łódzkim Klubem Sportowym, w której o tytule miała zadecydować różnica bramek. Obie drużyny solidarnie rozbiły swoich rywali (Wisła – Legia 0:6, ŁKS – Olimpia Poznań 7:1), a powiedzieć, że Wisła i Olimpia specjalnie się przed pogromem nie broniły, to nie powiedzieć nic. Ostatecznie, oba wyniki zostały unieważnione, choć dowodów na ustawienie meczów nie ujawniono żadnych, co promowało na mistrza kraju poznańskiego Lecha. Jeżeli tak wyglądały spotkania decydujące o tytule, to można się tylko domyślić, że w trakcie rozgrywek handel musiał kwitnąć jak w najruchliwszych galeriach. Wracający po dwunastu latach do kraju Pawłowski był człowiekiem „spoza” i nie mógł się odnaleźć w panujących realiach. – Nasze ówczesne orły doszły do wniosku, że skoro klub płaci kasę z opóźnieniem, to znaczy, że można wziąć drugą pensyjkę pod stołem. I kasowali mamonę. Czasem brali nawet jakieś ochłapy za porażki z kompletnymi leszczami. Śląsk spadł do drugiej ligi, a nasi, jakże przywiązani do barw klubowych, piłkarze natychmiast opuścili tonący okręt – wspominał na jednym z portali kibiców Śląska jego długoletni kibic, a wówczas dziennikarz „Piłki Nożnej”, Roman Zieliński. Do Pawłowskiego wróciła więc karma. Przed laty był bowiem nie tylko świadkiem, ale i głównym bohaterem historii, w której losy mistrzostwa kraju zadecydowały się przy „zielonym stoliku”.

„Nie dość, że ciągle jest 0:0, to on nie wykorzystał karnego. Chciał się zapisać jako bohater, a przejdzie do historii jako ten, który wszystko spieprzył. Najpierw nie umiał kupić meczu, a potem nie umiał zdobyć gola z jedenastu metrów. Kompletny nieudacznik. Bardziej niż na złoty medal, zasłużył na Order Uśmiechu – tak nas wszystkich rozbawił” – tak Pawłowskiego i decydujący o tytule mistrza kraju w sezonie 1981/82 mecz Śląsk-Wisła, w książce „Spalony” wspomina Andrzej Iwan. Mimo że Pawłowski jest legendą Śląska, w którego barwach rozegrał ponad dwieście spotkań, będąc jego najlepszym strzelcem w historii występów w europejskich pucharach, przez wielu długo był kojarzony właśnie z tym meczem. Śląskowi do zdobycia tytułu wystarczyła wygrana z przeciętną i o nic wtedy nie walczącą krakowską Wisłą. Szanse na mistrzostwo, w przypadku niepowodzenia Śląska, wciąż miał także Widzew. Przedstawiciele obu drużyn zaczęli podchody pod wiślaków – Śląsk płacił, żeby Wisła nie stawiała zbędnego oporu i grzecznie przegrała, a Widzew podbijał stawkę, żeby Iwan z kolegami grali jak najlepiej potrafią. „Negocjatorem” ze strony Śląska był właśnie Pawłowski, którego okrzyknięto później głównym winowajcą tego, że tytuł pojechał do Łodzi. Obwiniano go o niestrzelonego karnego, rzecz jasna nie wiedząc o tym, że strzelił w umówiony róg bramki, a wykiwali go wiślacy. – To wszystko było straszne. Ktoś chciał spalić mi samochód, grożono pobiciem moich dzieci. A mnie tak bardzo zależało na mistrzostwie, gotowy byłem zrobić prawie wszystko, aby Śląsk wygrał ten mecz – mówił Pawłowski w wywiadzie udzielonym kilka lat temu Arturowi Brzozowskiemu. Po meczu z Wisłą „Paweł” stał się persona non grata w stolicy Dolnego Śląska. – Miałem już gotowy kontrakt z francuskim Lens, ale nagle zaczęły się problemy z moim paszportem – wspominał. – Nie chciano mi go wydać i nie mogłem wyjechać z Polski. Dziś wiem, że niektórzy działacze Śląska mścili się na mnie.

Trener na trudne czasy

Wybór Pawłowskiego na następcę Stanislava Levy’ego był we Wrocławiu szeroko komentowany. Nominację „Pawła” zdecydowanie poparli starsi kibice, pamiętający zarówno, ile zrobił dla ich ukochanego klubu jako piłkarz, jak i realia jego pierwszej, nieudanej trenerskiej przygody z WKS-em. Jako człowiekowi z zewnątrz, trudno mu było wtedy pojąć pewne zasady i układy panujące tak w polskiej piłce, jak i w Śląsku, wciąż zarządzanym przez wojsko. Pracę stracił m.in. dlatego, że nie chciał się im podporządkować. – W czasie wtorkowej rozmowy po raz pierwszy od chwili gdy zacząłem pracować w Śląsku próbowano wywrzeć presję w sprawach kadrowych. Chodziło głównie o wystawienie na mecz z Legią Adama Matyska. Byłem bardzo zdziwiony i odmówiłem. Uważam, że trzeba poważnie traktować swoje obowiązki. To ja odpowiadam za wyniki drużyny. Gdybym nie czuł się na siłach, sam złożyłbym rezygnację – tuż po zwolnieniu z pracy mówił „Piłce Nożnej”. Pawłowski jeszcze dzień przed wspomnianym meczem z Legią prowadził trening Śląska, a o tym, że nie jest już jego szkoleniowcem dowiedział się na kilka godzin przed spotkaniem. Jego następcą został Stanisław Świerk, który oczywiście posadził Matyska na ławce. Śląsk zagrał jednak jeden z najlepszych meczów w sezonie i wygrał z Legią 1:0.

Duża część kibiców twierdziła jednak, że sytuacja Śląska w tabeli jest zbyt skomplikowana i nie uzasadnia powierzenia prowadzenia drużyny 61-latkowi bez większego doświadczenia w pracy z seniorami. Jego epizody we wrocławskich drużynach, bo oprócz Śląska przez pewien czas prowadził także Polar, miały bowiem miejsce lata temu, a przez większość czasu od zakończenia piłkarskiej kariery Pawłowski zajmował się głównie szkoleniem austriackiej młodzieży.

Władze Śląska podkreślały, że o wyborze, w tym trudnym dla drużyny momencie, akurat Pawłowskiego, decydowało to, że zna on jej problemy. Mimo pracy poza granicami kraju „Paweł” nie stracił bowiem kontaktu z Wrocławiem i chętnie odwiedzał klub przy okazji wizyt w swoim rodzinnym mieście. – Jestem na bieżąco, dzięki telewizji satelitarnej oglądam praktycznie wszystkie mecze. Jak wejdę do szatni, to będę wiedział, kto jest kim, niezależnie od tego, czy będzie to Sebastian Mila, czy któryś z nowych zawodników, na przykład Paweł Zieliński – mówił tuż po podpisaniu kontraktu. – Całe życie pracuję w piłce, wcześniej jako piłkarz, teraz jako trener. W wolnych chwilach niejednokrotnie przyjeżdżałem do Wrocławia i odwiedzałem klub z Oporowskiej. Dyskutowaliśmy na temat funkcjonowania Śląska i wymienialiśmy się wspólnymi spostrzeżeniami i przemyśleniami odnośnie różnych tematów – dodawał Pawłowski. – Trudno o osobę bardziej związaną z naszym klubem i miastem. To fachowiec i człowiek całkowicie oddany swojej pracy – o swoim nowym pracowniku mówił z kolei prezes Śląska, Paweł Żelem.

Ukochane miasto, ukochany klub

- Nie ukrywam, że mam ogromny sentyment do Śląska i Wrocławia, dlatego nie zastanawiałem się, gdy pojawiła się oferta powrotu do klubu. Jestem chłopakiem stąd, wychowałem się przy ul. Kruczej, codziennie widziałem Stachułę, Śpiewoka czy Skowronka, jak wychodzili z koszar i szli na piechotę na trening na Oporowską. Z ojcem chodziłem na mecze, zdarzały się też wyjazdy – wspominał w wywiadzie dla klubowej strony Tadeusz Pawłowski.

fot. slaskfoto.w.interia.pl

Nowy-stary trener Śląska przywiązanie do WKS-u podkreśla na każdym kroku. – Wychowałem się w tym klubie i spędziłem tutaj wiele wspaniałych chwil, także jest to dla mnie coś więcej, niż tylko zwykła drużyna, w której będę mógł pracować – mówił na swojej pierwszej konferencji prasowej w roli szkoleniowca Śląska. Konferencji, która odbiła się szerokim echem, ze względu na nietypową dla tego rodzaju sztywnych spotkań sytuację. W pewnym momencie Pawłowskiemu zaproponowano bowiem, żeby założył koszulkę Śląska, na co ten bez wahania przystał, zamiany swetra i koszuli na meczowy trykot wrocławskiej drużyny dokonując pod czujnym okiem dziennikarzy. – Tu były same piękne chwile: mistrzostwo, dwa tytuły wicemistrzowskie, Puchar Polski. Wspaniale się to wspomina i mam nadzieję, że któryś z tych sukcesów uda mi się powtórzyć jako trener – dodawał.

Wszyscy muszą się szanować

- Podejście do zawodu najbardziej różni naszych zawodników od tych zachodnioeuropejskich – mówił Pawłowski „Piłce Nożnej” o swoich pierwszych wrażeniach jako szkoleniowiec Śląska dwadzieścia lat temu. Dwie dekady później jego zdanie chyba niewiele się zmieniło, bo sześciokilowa nadwaga kapitana i największej gwiazdy zespołu, Sebastiana Mili, i to po okresie przygotowawczym, wiele mówi o profesjonalizmie polskich piłkarzy. – Tak, ale przecież ja z nim nie jadłem – żartobliwie odpowiedział trener Śląska pytany, czy jest dla niego szokiem nadwaga „Milowego”. Patrząc na obrazki ze wspomnianej konferencji zdecydowanie można mu uwierzyć.

- Mam swój pomysł na grę Śląska, więc na pewno nie będę stawiał na taką samą taktykę i nie będę wystawiał takiego samego składu jak mój poprzednik. Gdybym tak robił, wówczas zmiana trenera byłaby niepotrzebna – zaznaczał Pawłowski podczas swojej pierwszej konferencji. Mimo upływu czasu jego podejście do piłki niewiele się zmieniło. W wywiadach sprzed dwudziestu lat mówił: – Odbyłem szereg rozmów z piłkarzami. Nie zwiększając objętości treningów, zwiększyliśmy ich intensywność. Zwróciliśmy uwagę na grę jeden na jeden, wychodzenie na pozycję, a także grę trzech na trzech w określonych rejonach boiska. Także teraz podkreślał, jak ważna jest dla niego dobra komunikacja z drużyną i zapewniał, że będzie rozmawiał z każdym z zawodników. Zwracał też uwagę, że zawodnicy Śląska podejmują za mało prób gry właśnie jeden na jeden oraz mało biegają. – To jest podstawa dobrej gry w piłkę – twierdzi. Widać też, że nawyki nabyte przez lata spędzone za granicą, chce przenieść na grunt wrocławskiego klubu. – Wszyscy muszą się szanować, od prezesa do sprzątaczki. Każdy z nas musi zrozumieć, że bez jego cegiełki nie uda się osiągnąć sukcesu – twierdzi pięciokrotny reprezentant Polski.

W młodzieży siła

Działacze Śląska, oprócz nadrzędnego celu, jakim jest utrzymanie WKS-u w lidze, postawili przed Pawłowskim także inny, długofalowy. – Jego zadaniem, oprócz wyprowadzenia Śląska na należne miejsce w górnych rejonach tabeli Ekstraklasy, będzie również postawienie na młodzież oraz wykorzystanie swojego bogatego doświadczenia we współtworzeniu profesjonalnych struktur Akademii Piłkarskiej Śląska – komentował zatrudnienie Pawłowskiego prezes Żelem.

Na dzień dzisiejszy obraz grup młodzieżowych w Śląsku, a także wykorzystywanie młodych piłkarzy w pierwszej drużynie, wygląda dramatycznie. W miarę regularnie gra tylko jeden wychowanek, Tadeusz Socha, ale on przebijał się do pierwszej drużyny lata temu. Na młodych nie stawiał ani Ryszard Tarasiewicz, ani Orest Lenczyk, który nota bene określił ich jako „dziadostwo”, ani Stanislav Levy. Żaden z piłkarzy drużyny Młodej Ekstraklasy, która dwukrotnie zajmowała trzecie miejsce w rozgrywkach, nie zdołał na stałe przebić się do kadry pierwszego zespołu. Nawet jeżeli pojawił się zdolny piłkarz, wybijający się ponad ogólną przeciętność, to i tak nie potrafiono z niego skorzystać. Tak było choćby w przypadku Kamila Bilińskiego, najlepszego piłkarza rozgrywek ME, później króla strzelców ligi litewskiej, aktualnie napastnika Dinama Bukareszt. We Wrocławiu głośno było o tym, że Bilińskiego dużo bardziej niż piłka kręci nocne życie miasta, nikt nie potrafił jednak przemówić mu do rozsądku i dać poważnej szansy. Śląsk nie umiał także pozyskiwać graczy z regionu, nawet jeśli ci sami się do niego zgłaszali. Ojciec reprezentanta Polski, Piotra, a także nowego piłkarza wrocławskiej drużyny Pawła Zielińskiego, pochodzących z oddalonych o około 70 km od Wrocławia Ząbkowic Śląskich, przyznał w jednym z wywiadów, że jego młodszy syn dużo bardziej wolał trafić do grup młodzieżowych Śląska, jednak zdecydowanie lepsze warunki do rozwoju zaproponowało mu Zagłębie Lubin, z którego trafił później do włoskiego Udinese. Urodzony w Strzelinie, leżącym niespełna 40 km od Wrocławia, świeżo upieczony reprezentant Polski Michał Masłowski, kiedyś sam zgłosił się do Śląska, nie znalazł jednak uznania w oczach jego trenerów, w tym prowadzącego go obecnie w bydgoskim Zawiszy Ryszarda Tarasiewicza.

- Patrząc z boku żałuję, że w ostatnich sezonach, w których Śląsk sięgał po trofea, młodzież nie wchodziła na 15, 30 czy 45 minut. Teraz z pewnością mielibyśmy z tych graczy dużo pożytku. Chcę służyć swoim doświadczeniem z pracy z młodzieżą. Gdy uda nam się już ustabilizować sytuację pierwszej drużyny, będę chciał uczestniczyć w rozwoju naszej Akademii – mówił w jednym z wywiadów Pawłowski. – Nie będzie dla mnie problemem prowadzenie treningu drużyny rezerw czy grup młodzieżowych – dodawał.

Nowy szkoleniowiec wrocławian chciałby, żeby wzorem zachodnich klubów, wszystkie zespoły Śląska grały w podobnym ustawieniu, przygotowując piłkarzy na konkretne pozycje. Nic więc dziwnego, że stara otoczyć się zaufanymi ludźmi. Krótko po zmianie trenera pierwszego zespołu, roszada nastąpiła także na stołku trenerskim w zespole III- ligowych rezerw. Dotychczasowego szkoleniowca Łukasza Becellę zastąpił były zawodnik Śląska, Piotr Jawny, swoje pierwsze kroki w piłkarskiej karierze stawiający dwadzieścia lat temu, właśnie pod okiem Tadeusza Pawłowskiego.

Que sera sera

- Pierwsza ósemka jest nadal realna, ale zamiast o niej mówić, wolę skupić się na każdym kolejny meczu. Będziemy chcieli gromadzić punkty kolejka po kolejce – deklarował Pawłowski po podpisaniu kontraktu. Teraz pewnie już by tych słów nie powtórzył.  - Zespół może pokazać swoje umiejętności, jeśli jest dobrze przygotowany fizycznie, a atmosfera w klubie jest dobra – dodawał. To właśnie za poprawę atmosfery zarówno w zespole, jak i wokół klubu, wziął się na samym początku. Piłkarze regularnie spotykają się teraz całym zespołem poza treningami, wychodząc razem na kręgle, czy strzelnicę. Pawłowski zrobił też ukłon w stronę kibiców i otworzył dla nich pierwszy prowadzony przez siebie trening. Przyszło ponad tysiąc osób. Podjął też decyzję, jakiej domagała się większość fanów Śląska, pozbawiając Sebastiana Milę opaski kapitańskiej. „Milowy” rozgrywa właśnie swój najgorszy sezon, odkąd latem 2008 roku trafił do Wrocławia i to głównie na nim skupił się gniew wrocławskich kibiców, choć trzeba przyznać, że jego źródło tkwi w powodach pozasportowych. Mila podpadł fanom m.in. przed meczem z Zawiszą, kiedy jako kapitan drużyny miał wręczyć pamiątkową koszulkę trenerowi rywali, a legendzie wrocławskiego klubu Ryszardowi Tarasiewiczowi. Na ceremonii pojawił się w dresie hiszpańskiej Valencii, a co gorsza w wywiadach mówił, że nie widzi w tym nic niestosownego. Były piłkarz Austrii Wiedeń miał być także liderem pozaboiskowej „grupy trzymającej władzę”, którą tworzyło kilku bardziej doświadczonych zawodników, a która wyjątkowo chętnie i często analizowała coraz gorsze wyniki Śląska przy wysokoprocentowych napojach. Zamiast Mili kapitanem został za to uwielbiany przez kibiców Marco Paixao, a do rady drużyny weszli zawodnicy, do których postawy w rundzie jesiennej jako nielicznych można było nie mieć większych pretensji, tj. Mariusz Pawelec i Tomasz Hołota.

fot. slaskwroclaw.pl

Tadeusz Pawłowski swoją drugą przygodę ze Śląskiem zaczął zdecydowanie lepiej niż za pierwszym razem – wtedy poniósł trzy porażki, teraz raz wygrał i trzykrotnie zremisował. Szanse wrocławian na awans do czołowej ósemki są jednak iluzoryczne i w stolicy Dolnego Śląska mogą się skupić na dobrym przygotowaniu zespołu do kluczowych w walce o utrzymanie meczów. Trudno na razie ocenić, na ile Pawłowski odmienił drużynę, widać jednak, że piłkarze słuchają tego co ich trener ma im do przekazania. Wreszcie nie wyglądają na takich, którzy na boisko wychodzą za karę, żeby odstać 90 minut i bez konieczności brania prysznica rozjechać się do domów. Trzeba jednak przyznać, że Śląsk miał w ostatnich meczach sporo szczęścia i przede wszystkim Mariana Kelemena w formie z rundy jesiennej mistrzowskiego sezonu. Jeżeli można już mówić o czymś, co odróżnia drużynę Pawłowskiego, od tej Levy’ego, to z pewnością jest to zaangażowanie. Przez 90 minut meczów z Cracovią i Legią oraz w drugiej połowie spotkania z Zagłębiem piłkarze WKS- u walczyli jakby od wyników tych spotkań już teraz zależał ich ligowy byt. Mało w tym wszystkim jeszcze jakości i mogących się podobać akcji, a cały zespół wciąż popełnia zdecydowanie zbyt dużo karygodnych błędów w obronie. Pocieszające jest to, że gdy trenerem we Wrocławiu był Orest Lenczyk, też mówiono, że Śląsk gra najbrzydszą piłkę w lidze – jej efektem były jednak wicemistrzostwo i mistrzostwo kraju. Z kolei po przyjściu Stanislava Levy’ego zawodnicy Śląska zachwycali się w mediach, że oto wreszcie trenuje ich ktoś, kto daje im pograć piłką i nie zabija ich ofensywnych walorów. Jak skończyła się ich fascynacja myślą szkoleniową sympatycznego Czecha doskonale wiemy.

MATEUSZ KOWALSKI

fot. slaskwroclaw.pl

HDP-RGOL-640x120

Pin It