Ma 32 lata. Jeszcze rok temu jego nazwisko widniało w kadrze ówczesnego mistrza Francji. Nad Sekwaną zna go każdy kibic. Dziś ma za sobą nieudany epizod w topiącym się od wielu miesięcy w strefie spadkowej Podbeskidziu, a na łamach prasy opowiada o depresji i myślach o zakończeniu kariery.
Zjazd wręcz niesłychany.
Naprawdę ciężko uwierzyć, że na kilka miesięcy przed Euro 2012, Ireneusz Jeleń był właściwie numerem dwa w reprezentacyjnym ataku. A tak właśnie było. Robert Lewandowski, długo nic i Jeleń. Ale Irek miał wówczas jeden problem – nie grał w Lille. Potem doszedł drugi – zagrał z Portugalią. Nawet niewidomi dostrzegli, że ten człowiek w czasie Euro powinien być jak najdalej od Polski i Ukrainy.
W dzisiejszym „Przeglądzie Sportowym” napastnik, który właśnie podpisał bardzo skromny kontrakt z Górnikiem Zabrze, zastanawia się między innymi nad tym, dlaczego półtorej roku po odejściu z Auxerre zaczynał rundę bez klubu, a potem złapał się byle czego, czyli Podbeskidzia.
Spieszymy z odpowiedzią…
PO PIERWSZE dlatego, że w połowie 2010 roku nie przeszedł do Marsylii. To najważniejszy powód, o którym jednak mało kto wspomina. Olympique wydawał się wówczas wymarzonym klubem dla Polaka. Znajdował się na absolutnym topie we Francji, grał widowiskową piłkę. Jeleń pasował do ówczesnego stylu gry prezentowanego przez ekipę Didiera Deschampesa. Choć wydawało się, że żadna przeszkoda nie może stanąć na drodze do tego transferu, to jednak coś stanęło. A chwilę potem Irek stanął w miejscu. Zupełnie przestał się rozwijać.
Mimo że od 2006 roku w 164 meczach dla Auxerre strzelił 59 goli, to klub nie zaproponował mu przedłużenia umowy. Przynajmniej tak mówi sam piłkarz. Ostateczni trafił do Lille, gdzie czekali już Eden Hazard i Moussa Sow. Wywalczenie miejsca w składzie nie należało do najłatwiejszych zadań, ale gdyby Jeleń wykazał się innym nastawieniem… O tym nieco dalej.
PO DRUGIE dlatego, że miał permanentnego pecha. To właśnie pech przeszkodził w przejściu Jelenia do OM. Pech, czyli kontuzja. To jego drugie, a może nawet pierwsze, imię. Kto wie, czy po podliczeniu dni w gotowości do gry i dni spędzonych na leczeniu urazu, tych drugich nie byłoby więcej. Kilka razy mówiło się w kontekście Jelenia, że jest dosłownie o krok od jakiegoś klubu, za momencik dosłownie podpisze kontrakt. A potem co? Fatalne wyniki badań, ból w kolanie, kłopoty z kręgosłupem i sto innych dolegliwości. Leczenie, rehabilitacja… I tak na okrągło.
PO TRZECIE dlatego, że był głupio uparty. Pamiętacie chyba co Irek wyprawiał w rezerwach Lille. Początkowo trafił tam tylko na jeden mecz (taki był plan, miał nabrać trochę rytmu meczowego). Postanowił, że nie ma ochoty się zmęczyć i olał sprawę. Za karę został więc w rezerwach. Gdyby zacisnął zęby, udowodnił, że druga drużyna to dla niego o kilka pięter za nisko, być może nie byłby dziś w Zabrzu. A tak w klubie wściekli się na niego, ukarali finansowo i dali do zrozumienia, żeby zapomniał o podstawowym składzie (choć pozwalali trenować z pierwszym zespołem). Skoro Jeleń robił na złość, to odwdzięczyli mu się w podobny sposób. Trener Rudi Garcia wykluczał jakikolwiek transfer, odrzucał kolejne propozycje i kazał Irkowi tkwić w Lille aż do zakończenia kontraktu.
PO CZWARTE dlatego, że nie ma ambicji. Z Lille do Bielska-Białej w pięć miesięcy – taką drogę, w tak krótkim czasie mógł przemierzyć tylko śmiałek wędrujący przez Europę na rękach, albo piłkarz bez jakichkolwiek ambicji. Gdy wraz z końcem czerwca, Jeleniowi skończyła się umowa z Lille, perspektyw miał sporo. Był trzecim-czwartym napastnikiem (byłego już) mistrza Francji, ale wszyscy nadal pamiętali jego fantastyczne gole dla Auxerre. A on co? Zamiast skorzystać z którejś z ofert, wrócił w rodzinne strony.
PO PIĄTE dlatego, że jest książkowym przykładem lenistwa i wygodnictwa. Bo przecież Irek nie wrócił do Polski, żeby zarabiać grube pieniądze, tylko dlatego, że wybrzydzał, kiedy na stole lądowały kolejne propozycje kontraktów. Tu za daleko, tu za ciepło, tu za egzotycznie… W ten sposób nie trafił ani na Ukrainę, ani do Grecji, Rosji czy Turcji. Jeśli ktoś proponował mu testy, to odmawiał, by w końcu wybrać swojskie, rodzinne tereny.
W Podbeskidziu miał odbudować formę – przez pięć miesięcy biegał przecież po lasach i Orlikach – ale jego występy (celowo nie używam słowa „gra”) okazały się totalną klapą. Pytanie, czy piłkarz, który w ten sposób przygotowuje się do sezonu, ma prawo dobrze się prezentować? W polskiej ekstraklasie możliwe jest prawie wszystko, ale pewne granice jednak są.
Wnioski na przyszłość? A skądże! Do rundy wiosennej Jeleń przygotowywał się w podobny sposób, na własną rękę. O efektach przekonamy się już niebawem. Niestety nie wróżymy nic dobrego. Pewnie posłuchamy trochę o braku odpowiedniego rytmu treningowego, a kiedy narzekanie się skończy, będą już wakacje. Dla Jelenie będzie to prawdopodobnie oznaczało kolejny okres przygotowawczy w jego prywatnej, jednoosobowej sekcji treningowej, albo – zgodnie z zapowiedziami – zakończenie kariery.
Kariery, której mimo wszystko trochę nam szkoda.
PAWEŁ MARSZAŁKOWSKI
Pingback: Poniedziałkowy urodzaj. Efir, Jeleń i inni | Pod Pressingiem