Co byś zrobił kibicu Legii, gdyby zmieniono barwy klubowe na niebieskie? A ty Wiślaku, co byś począł gdyby Biała Gwiazda stała się żółta? Albo ty kibicu Lecha, gdyby koziołki w klubowym herbie zastąpiły cietrzewie?
Pytanie jest retoryczne….
Z kronikarskiego obowiązku odnotujmy, że w sezonie 2013/14 w Premier League zagrają dwa walijskie kluby. Do Swansea właśnie dziś dołączył Cardiff City. Gratulujemy. A teraz słów kilka o okolicznościach tego awansu.
Zacznę od tego, że przychylam się do zdania Rafała Ulatowskiego. To znaczy pod jednym względem. Tak jak „Uli” moją ulubiona ligą jest angielska Championship. Grają tam fajne firmy, jak Nottingham Forest, Ipswich, Leicester, Leeds, Wolves, Carlton, Birmingham. Bolton, Crystal Palace, Millwall i parę innych, a najfajniejsze jest to, że jest ich aż 24. Właściwie nie ma czasu na treningi, bo mecz goni mecz, ogółem jest ich, 46 czyli o połowę więcej niż w polskiej „ekstraklasie”.
Od dekady stałym uczestnikiem tych zmagań był również Cardiff City. Walijczycy wielokrotnie byli o włos od wejścia do piłkarskiego nieba, jaką jest Premier League. W trzech ostatnich sezonach grali w play-offach, za każdym razem ktoś był lepszy. Szczególną legendą obrósł słoneczny finał z roku 2010, gdy lepsze okazały się „Mandarynki” z Blackpool.
Kibice Cardiff powoli zaczęli się godzić z przeznaczeniem i faktem, że nie będzie im dane za życia ujrzeć ziemi obiecanej. Podwójnego doła złapali, gdy w piłkarskim raju zameldowali się walijscy sąsiedzi ze Swansea.
Przyszło lato roku 2012, a tonący w długach (jakieś 83 miliony, co było również dziełem Petera Risdale, który swą wesołą działalnością do krachu doprowadził Leeds United, ale nie zraził się tym i siał niszczenie w Walii) klub ze stolicy w Walii przejął malezyjski biznesmen Vincent Tan.
Pierwszą jego decyzją była…zmiana barw klubowych. Tradycyjne niebieskie (przydomek klubu: Bluebirds) zastąpił czerwony, ponoć postrzegany w Azji, jako szczęśliwy.
Dziwne to wszystko…Chodziłem kiedyś na angielski, którego uczył pewien Amerykanin. Opowiadał, że kiedyś uczył gdzieś właśnie na dalekim wschodzie i napisał imię jednej z uczennic czerwonym mazakiem na tablicy. Zaległa cisza wręcz grobowa, nie powiedział nikt ni słowa. Po chwili słychać było tylko szloch tej dziewczyny. „Czemu chcesz, żebym umarła?” John, bo tak się nazywał, zgłupiał. Co kraj to obyczaj. Być może w Malezji czerwony oznacza, co innego, niż w Tajlandii czy innym Wietnamie?
Wracając do tematu – zmieniony został również klubowy herb (Bluebirda co google tłumaczy jako „błękitnik” zastąpił smok – to by miało sens, mówili bardziej ugodowi kibice – w końcu smok jest symbolem Walii) i klubowe motto. Teraz miało brzmieć „Fire and Passion”.
A może raczej?
Wraca pytanie z początku artykułu. Co robią kibice w takim wypadku? Nie chcę ich dzielić na prawdziwych i mniej, ale pytanie jest głębsze.
Jaka jest cena sukcesu? Jak daleko może iść kompromis w sprawach w sumie podstawowych?
Poza tym Malezyjczycy jak na wytrawnych biznesmenów przystało stosowali metodę małych kroków.
Na początku mówili, że nie zmienią nic, a na pewno nie barwy. Potem zabrali się za zmienianie wszystkiego. Jak byli łaskawi wyjaśnić, dzięki czerwonemu kolorowi koszulek piłkarze będą dokładniej podawać. I przedstawili na dowód tego naukowe badania. Nie żartuję…
Od razu pojawiały się głosy wzywające do bojkotu. Ci najbardziej zagorzali fani odsyłali wcześniej nabyte karnety.
Ale na boisku Cardiff wygrywało mecz za meczem. Wzywający do bojkotu (sam bym zrobił podobnie) byli w mniejszości. Nie zrozumcie mnie źle. Nie wszystko jest w tej historii czarno-białe, a raczej niebiesko-czerwone. Ci, którzy przystali na zmianę barw nie są w komplecie Januszami, wpierdalającymi na potęgę popcorn i giętą. Ci, którzy choć raz byli na wyspach, że tam się rozumie futbol jak nigdzie na świecie. Zwolennicy koloru czerwonego uznali, że taka jest cena nie tyle sukcesu, bo tego na początku sezonu nie wiedział nikt, ale zwyczajnego przetrwania klubu.
Tylko czy grający w innych kolorach Cardiff City to wciąż ten sam klub? Zresztą już jest mowa o zmianie nazwy na Cardiff Dragons czy jakoś tak.
Co mogą zrobić ci protestujący? Tak się dziwnie poskładało, że obecnie życzą swemu (byłemu?) klubowi jak najgorzej. Liczą, że Tan przeinwestuje i Cardiff podzieli los Portsmouth, wówczas może uda im się odzyskać swoją miłość.
Ale perspektywy dla zwolenników koloru niebieskiego nie są najlepsze. Niektórzy mówią, że awans do Premier League udowodnił, iż Pan Azjata obrał słuszną drogę. Zresztą Pan Tan w czasie sezonu wypuszczał do mediów kontrolowane przecieki, że jeśli kibice będą za mocno huczeć, zawinie manatki i impreza się skończy.
Podczas meczu z Brighton w lutym, właściciel przygotował dla kibiców 20 tysięcy darmowych, czerwonych szalików. Zwolennicy niebieskiego uznali, że jest to dobry moment na konfrontację. Ale przeliczyli się. Niebieskich było może 10% – utonęli w morzu czerwonym.
Niby to tylko głupie kolory, głupiej drużyny w najgłupszej grze świata. Ale w tym kurewskim świecie, gdzie nic nie jest pewne i można wylecieć w powietrze nawet biorąc udział w maratonie, wszelkie wartości stałe są na wagę złota.
Przez lata Cardiff City nie odnosili może oszałamiających sukcesów, ale mieli swoją godność, swoje kolory i swoją historią.
Wszystkim, małym i dużym, białym i czarnym, żółtym i czerwonym kibicom dedykuję kawałek Manic Street Preachers, zresztą też Walijczyków. Mimo, że to lewacy i wielbiciele Castro, tym razem trudno się nie zgodzić. If you tolerate his than your children will be next. Dla nas już późno, ale zadbajmy, chociaż o nasze dzieci. Dziękuję.
MACIEJ SŁOMIŃSKI
***
Zapraszamy na serwis SlowFoot.pl