Być jak San Marino

Kelnerzy (niektórzy dosłownie), ciamajdy, niedojdy. Amatorzy. San Marino od lat to synonim piłkarskiej mizerności. Grupa pasjonatów specjalizująca się w przegrywania. A jednocześnie ludzie, którym zapewne 99 % kibiców zazdrości stylu życia.

Niemniej, sportowa mierność Sanmaryńczyków jest postrzegana poczciwie, ze sporą dozą sympatii. Jak roześmiane, małe dziecko nieudoalnie próbujące ograć na plaży swojego ojca. Ot, grupa młodych chłopaków z maleńkiego państwa raz na jakiś czas dostaje łomot. Nie płaczą jednak, brakuje u nich oznak depresji. Znają miejsce w szeregu i cieszy ich możliwość w miarę regularnego grania z zawodowcami. Wyluzowani południowcy przypadli do gustu również Polakom. Wielu z nich, jako forma sprzeciwu beznadziejnej grze naszej kadry, w marcowym spotkaniu wręcz dopingowała San Marino. Gdy Danilo Rinaldi stanął oko w oko z Arturem Borucem, temperatura na Stadionie Narodowym dorównywała niemal tej z Euro 2012. Teraz natomiast, więcej niż o zwycięstwie, mówi się o straconej przez nas bramce. Dla kadry Fornalika jedną z wielu. Dla Selvy u spółki pierwszą zdobytą od pięciu lat. Uradowanym strzelcem był Alessandro Della Valle. Na co dzień – sprzedawca ceramiki. Wraz z barmanem, studentem, właścicielem siłowni i kilkoma zawodowymi piłkarzami stanowią nieraz obiekt kpin. Kpin nieuzasadnionych. Dlaczego? Bo miliony fanów kopanej na całym świecie chętnie zamieniłoby się z obywatelami państewkami wciśniętego między Romanią, a Marche.

Część z Was, czytelników, pracuje. Część jeszcze się uczy. Część nie robi nic. Jeśli ktoś lubi futbol , to na chłopski rozum, gra – czy raczej kopie – kiedy tylko nadarzy się okazja. W cieplejsze dni można za darmo znaleźć i zabukować orlika. Wraz z nadejściem zimy odkurzane są hale. Jeśli ma się szczęście lub hojny zakład pracy – przyjemność ta jest bezpłatna. Zazwyczaj jednak za możliwość ogrzania czterech liter w cieplutkim pomieszczeniu trzeba płacić. Gra się raz, dwa w tygodniu. Na rozprostowanie kości. Nikt jednak nie otrzymuje za to żadnych gratyfikacji. No, poza samą frajdą i poprawą kondycji. Jeden lokalny piłkarz indentyfikuje się z Ronaldo, drugi robi z siebie Van Persiego. Gdzieś na skrzydle pomyka domorosły Messi. Prawdziwych gwiazd brakuje. Jedynie pan Tadek 20 lat temu wszedł na osiem minut w meczu okręgówki, bo pierwszy rezerwowy był akurat świeżo po weselu.

Przenieśmy się teraz kilka tysięcy kilometrów na południe. Pewna grupa regularnie spotyka się na murawie. Najczęściej o 19:00-19:30. Wcześniejsza godzina jest niemożliwa. Praca, uczelnia, czy kac skutecznie uniemożliwiają poranny bądź wczesnopopołudniowy trening. Podobnie jak w Polsce. Z tą różnicą, że w zeszły weekend Sanmaryńczycy wieczora nie spędzili w knajpie, ale ścierając się piłkarzami Borussii, Udinese, czy Southampton. Jeszcze niedawno – Manchesteru United, Chelsea, Arsenalu, Juventusu, Fiorentiny. Piłkarze z Półwyspu Apenińskiego za darmo zjeżdżają całą Europę, podbijają nocne lokale, okupują luksusowe hotele. I na żywo mierzą się ze swoimi idolami. Który fan piłki nie chciałby powalczyć o futbolówkę z Mirko Vuciniciem? Zmierzyć się z Joe Hartem? Zrobić wiatraka z Sebastiana Boenischa? Że przegrywają zawsze co najmniej kilkoma bramkami? Mała cena za robienie tego, co się kocha, przeciwko najlepszym piłkarzom globu. Swoim idolom. Reprezentanci San Marino nie czują się przybici. Cieszą się grą. Po prostu. Jak to wspomniane dziecko z plaży cieszy fakt kopania z ojcem.

Sanmaryńczycy mogliby śmiało stać się twarzami „Against Modern Football”. Nie widzą w futbolu biznesu, wielkich ambicji, wyścigu szczurów. Jedynie radość oraz bezwarunkową, często nieodwzajemnianą, miłość. Sposób oderwania się od szarej rzeczywistości, będącej jednocześnie reprezentowaniem swojego kraju. Czyli – w gruncie rzeczy – pierwotne, szlachetne znaczenie piłki nożnej. Piłki nożnej jako sportu, nie maszynki do zarabiania pieniędzy. Uśmiechnięci południowcy nie kryją się z tym. Uwielbiają tę grę. Wynik meczu schodzi na dalszy plan. Nie ma napinki, marudzenia, żalu. Narzekania na bilety, pogodę, dziennikarzy, sędziów, murawę, fazy księżyca. Brak również pseudoprofesjonalizmu. Impreza po meczu? Jasne, że tak! Shot bar w Warszawie, pub w Lodnynie, winnica w Podgoricy. Potem kac, samolot i od poniedziałku do roboty. Byle przetrwać tych następnych kilka miesięcy.

Któż z nas nie chciałby żyć takim trybem?

Ciekawa byłaby rozmowa o piłce jakiegoś czołowego polskiego zawodnika z reprezentantem San Marino. Zapewne przypominałaby dialog z popularnego kawału o Meksykaninie i amerykańskim biznesmenie. Parafrazując zatem:

Pewnego dnia do San Marino przybył reprezentant Polski. Zauważył, że na pobliskim boisku trenuje młody chłopak. Robi kilka żonglerek i wolejem uderza w samo okienko bramki. Piłkarz spytał się, ile czasu zajęła mu nauka tych ruchów.

- Niezbyt długo. – odpowiedział Sanmaryńczyk

- Dlaczego więc nie trenujesz dłużej, żeby stać się jeszcze lepszym?

Sanmaryńczyk wyjaśnił, że nie chce marnować czasu na futbol kosztem rodziny i znajomych.

- A co robisz z resztą wolnego czasu? – zapytał Polak

- Śpię, pracuję, bawię się z dziećmi, spędzam czas z żoną, a wieczorami idę na miasto z kolegami…

Zawodowiec przerywa.

- Gram w profesjonalnej lidze, zarabiam bardzo dobre pieniądze. Myślę, że mogę Ci pomóc. Powinieneś trenować częściej. Weźmie Cię jakaś zawodowa drużyna. Zaczniesz grac jeszcze lepiej. Dostrzegą Cię giganci. Opuścisz swój kraj, swoją wioskę.

- Ile czasu mi to zajmie?

- Kilka lat.

- I co potem?

- Potem? Dopiero się zacznie. Będziesz zarabiał miliony. Staniesz się sławny. Drugi milion dostaniesz z samych reklam. Przed czterdziestką ustawisz się na całe życie!

- Miliony? Naprawdę?…a co dalej?

- Pójdziesz na emeryturę, zamieszkasz w ustronnym, pięknym miejscu. Zaczniesz się bawić, cieszyć życiem, spędzać czasu z rodziną. No i nieustannie imprezować.

- Czyli wszystko to, co robię już teraz?

Bo czy o to tak naprawdę nie chodzi w futbolu? Żeby…cieszyć się grą?

TOMASZ GADAJ

Pin It