Brazylia o jakiej się wam nie śniło

luiz silva - lancenetcombr

Gdyby 30 października 2007 r., chwilę po ogłoszeniu, że gospodarzem mundialu w 2014 r. została Brazylia, ktoś przepowiedział, że w przeddzień mistrzostw przez kraj gospodarza będzie przetaczała się fala protestów o skali niewidzianej tam przez lata, a Canarinhos wystawią w turnieju drużynę w której łatwiej będzie znaleźć gwiazdy wśród obrońców, niż piłkarzy kreujących grę, zostałby uznany za szalonego. W niedawnym finale Ligi Mistrzów wystąpiło trzech Brazylijczyków – wszyscy z nich to obrońcy, co potwierdza zmianę jaka dokonała się w ostatnich latach w futbolu. C hoć Brazylię, tym bardziej grającą u siebie, w gronie faworytów wymieniać trzeba zawsze, to jeszcze nigdy nie wystawiła ona na mundialu drużyny tak bardzo odbiegającej od wyobrażenia, jakie kibice na całym świecie wciąż mają o piłce nożnej rodem z kraju kawy.

ligatyperowdowygrania

- W turnieju będę kibicował Holandii – mówi stojąc przed kamerami stacji telewizyjnych z całego świata 33-letni Marco Silva, przedstawiciel handlowy z przedmieść Rio. – Jeżeli wygra Brazylia, wszyscy zapomną o korupcji, która towarzyszyła organizacji tego turnieju. Kraj się nie obudzi – tłumaczy. Na kilka dni przed rozpoczęciem turnieju atmosfera jest bardzo napięta. Protestują niemal wszystkie grupy zawodowe, domagające się niezbędnego finansowego wsparcia ich działalności. Ale protestują też zwykli obywatele, nie skupieni wokół żadnych związków, czy organizacji, którzy mają za złe, że bez pytania ich o zdanie, rząd obcinając i tak niewielkie wydatki na cele socjalne, dokłada się do biznesu, na którym skorzysta nie Brazylia, a urzędnicy do których trafiły pieniądze z niezrealizowanych projektów i przede wszystkim FIFA. – To smutne, ale w tym momencie bardziej niż o turnieju i reprezentacji, myślę o moim kraju – zwierza się mediom 52-letni chemik, od dziecka fan futbolu, Edson Alves. Doszło nawet do tego, że oberwało się nie tylko rządzącym, ale też piłkarzom, których wyjazd na trening próbowali zablokować protestujący. – To są ludzie, którzy kochają futbol, kochają Brazylię, ale teraz są przeciwko swojej drużynie jak nigdy wcześniej – mówi komentator sportowy, Ugo Giorgetti. Wątpliwe by nawet najpiękniej grająca reprezentacja Canarinhos potrafiła spowodować, by miliony rozgoryczonych rodaków nagle zapomniało o tym, przeciwko czemu protestują. Tym bardziej, że akurat pięknej gry niekoniecznie możemy się po drużynie Luiza Felipe Scolariego spodziewać. A w Brazylii brzydkie zwycięstwa, to zbrodnia dużo większa niż piękne porażki.

Fot. twitter.com

fot. twitter.com

Obrońcy za miliony

Kilka dni temu świat piłki obiegła wiadomość, że Paris Saint-Germain ustala z londyńską Chelsea warunki transferu Davida Luiza, a do jego finalizacji brakuje już tylko podpisu na kontrakcie. Nie byłoby w tym nic dziwnego, wszak zasilani strumieniem arabskich petrodolarów paryżanie przyzwyczaili już do tego, że interesują się każdym zawodnikiem wybijającym się ponad przeciętność, gdyby nie kwota na jaką ma opiewać transakcja. Za Luiza, obrońcę, który znakomity jedynie bywa, znanego z tego, że gdzie nie wsadzi głowy, tam zmieści łokieć, PSG ma przelać na konto „The Blues” około 50 mln funtów, czyli więcej niż warci są wszyscy piłkarze kopiący w piłkę w Polsce, a liczba ich idzie przecież w tysiące.

Jeżeli do transakcji faktycznie dojdzie, Luiz dołączy w Paryżu do bohatera innego wielomilionowego transferu, sprowadzonego przez PSG dwa lata temu z Milanu za kwotę 42 mln euro, Thiago Silvy. Blisko 30-letni kapitan reprezentacji Brazylii, to jedna z największych jej gwiazd. Na swojej pozycji należy do absolutnego światowego topu, od kilku sezonów nie było zestawienia, w którym wśród najlepszych obrońców świata nie wymieniano by jego nazwiska. Jeśli transfer Luiza zostałby dopięty jeszcze przed mundialem, Brazylijczycy wystawiliby na nim parę stoperów wartą niemal 100 mln euro! A przecież w obwodzie pozostaje jeszcze Dante, środkowy obrońca chyba najlepiej uosabiający zanikającą brazylijską fantazję, z uśmiechem na ustach uwielbiający zapuszczać się do przodu. Rywalizacja o miejsce w kadrze była tak duża, że tylko na liście rezerwowej znalazł się Miranda, absolutne odkrycie tego sezonu i podpora rewelacyjnego Atletico Diego Simeone.

Poza reprezentacją znalazł się też klubowy kolega Mirandy, Filipe Luis. On przegrał rywalizację o miejsce w kadrze z Marcelo i Maxwellem. Pierwszy, niemal przez cały sezon miał pewny plac w Realu Madryt, wypadając ze składu jedynie przy okazji drobnych kontuzji. Drugi, przez lata niedoceniany i przerzucany między największymi klubami, chyba wreszcie zakotwiczył na stałe w Paryżu, gdzie gra w miarę regularnie, na swoim stałym, przyzwoitym poziomie. Dużo mówi się o tym, że od przyszłego sezonu jego klubowym kolegą miałby zostać Daniel Alves, mający przeprowadzić się do stolicy Francji w ramach wymiany za nadzieję brazylijskiej piłki, będącą już po debiucie w seniorskiej reprezentacji, Marquinhosa. Alves, mimo że już dawno nie zachwyca tak jak zaraz po transferze do Barcelony, kiedy Katalończycy płacili za niego ponad 30 mln euro, to wciąż wymieniany jest wśród najlepszych na swojej pozycji. Po nieudanej przygodzie z Manchesterem City walkę o powrót do tego elitarnego grona rozpoczął też konkurent Alvesa do miejsca w składzie, Maicon, przeżywający w barwach AS Roma swoją drugą młodość. ( TUTAJ czytaj o Polakach, którzy zagrają w Romie).

Wielkich nazwisk w brazylijskiej defensywie więc nie brakuje. Najbardziej prawdopodobnym zestawieniem w jakim Scolari wypuści linię obrony swojej drużyny na mecz inaugurujący mundial jest para stoperów Thiago Silva – David Luiz, których po bokach wspierać będą Marcelo i Daniel Alves. Gdyby zsumować kwoty transferowe, które płacono za podstawowych obrońców Canarinhos, wliczając w to prawdopodobną cenę za Luiza, przed Julio Cesarem w meczu z Chorwacją będzie biegać ponad 140 milionów euro! Co więcej, wśród powołanych przez Scolariego pomocników, też znajduje się zdecydowanie więcej piłkarzy lubujących się głównie w odbieraniu futbolówki rywalom, niż jej rozgrywaniu.

Lee Cattermole z Copacabany

Jednym z nich jest Ramires, niegdyś całkiem utalentowany skrzydłowy. Kastracja Brazylijczyka z jego walorów ofensywnych postępowała odkąd przybył na Stamford Bridge, a ostatecznego cięcia dokonał Jose Mourinho. Wtłoczony w sztywne taktyczne ramy kreślone przez Portugalczyka, Ramires stał się typowym przecinakiem, pomocnikiem w którym polotu tyle co w telewizyjnych spotach kandydatów w niedawnych eurowyborach. W punkt z określeniem nowej boiskowej tożsamości Brazylijczyka trafił Michał Zachodny, który porównał go do Lee Catermole’a, defensywnego pomocnika i jednego z niewielu prawdziwych spadkobierców filozofii gry spod znaku Vinniego Jonesa, czy Roy’a Keane.

Fot. macanbola.com

fot. macanbola.com

A przecież podobny proces postępuje u jego reprezentacyjnych kolegów, również przywdziewających trykot „The Blues”. Willian trafił do Chelsea przed sezonem za grube miliony euro, będąc zawodnikiem który ledwie sezon wcześniej legitymował się bilansem 5 goli i 16 asyst w 27 spotkaniach ligi ukraińskiej. U Mourinho swoje ofensywne walory stopniowo zatracał, stając się boiskową piranią, pomocnikiem „box to box”, tyle samo czasu co kreowaniu gry poświęcający na murowaniu dostępu do własnej bramki. I nawet Oscar, choć statystykami z tego sezonu nie odbiega od osiągnięć z lat poprzednich, pod wodzą Portugalczyka gdzieś zagubił właściwą sobie boiskową finezję, uśmiech na twarzy zastępując grymasem zmęczenia.

Najlepszy sezon spośród brazylijskich pomocników ma za sobą ten, który też za ofensywę odpowiadał nie będzie. Ba, dotychczas w kadrze odgrywał rolę jedynie marginalną i wcale nie jest powiedziane, że zostanie obsadzony na nowo. Gdy sezon temu Manchester City płacił Szachtarowi Donieck 32 mln euro za 28-letniego defensywnego pomocnika, Fernandinho, bo o nim mowa, wielu pukało się w czoło, głosząc, że „The Citizens” jak zwykle przepłacili i to o dobre kilkanaście milionów. Dziś zasadności tego transferu nie kwestionuje już nikt. Fernandinho stał się kluczowym elementem układanki Manuela Pellegriniego. Może nie zawsze widocznym, ale przede wszystkim odciążającym Yaya Toure i uwalniającym ofensywny potencjał Iworyjczyka. (Manchester City zagra z polskim klubem – czytaj TUTAJ ).

Listę reprezentacyjnych pomocników uzupełniają Luiz Gustavo, Paulinho i Hernanes, do wirtuozów ataku też nie należący. O zmieniającej się pozycji Brazylijczyków w światowym futbolu, coraz częściej spychanych na drugi, czy nawet trzeci plan, wiele mówi zwłaszcza przypadek tego pierwszego, który postanowił opuścić piłkarski Olimp, gdzie rozsiadł się z kolegami z monachijskiego Bayernu, gdy zdał sobie sprawę, że brakuje tam dla niego miejsca. Postanowił zdobywać szczyty mniej prestiżowe, ale za to jako lider, decydując się na przenosiny do VfL Wolfsburg tylko po to, by nie stracić szans wyjazdu na mundial. Klub przed sezonem zmienił też Paulinho, jemu jednak ta zmiana na dobre nie wyszła. Wraz z całą gromadą gwiazdek mniejszych bądź większych trafił do Tottenhamu, w odróżnieniu do Fernandinho Premier League jednak nie podbił, popadając w przeciętność właściwą zawodnikom drużyny z White Hart Lane.

Napastnik z ograniczoną odpowiedzialnością

Co się więc stało i gdzie podziało się brazylijskie „joga bonito”? Na mundialu w Korei i Japonii, ostatnim wygranym przez Canarinhos, w kadrze wyselekcjonowanej przez Luiza Felipe Scolariego też roiło się od znakomitych obrońców – Marcos dyrygował przecież wtedy linią złożoną z m.in. Lucio, Cafu, czy Roberto Carlosa. Równowaga była jednak zachowana, z przodu Brazylijczycy dysponowali bowiem siłą imponującą, złożoną z trzech bogów ofensywy – Ronaldinho, Rivaldo i Ronaldo. Teraz sytuacja jest zgoła odmienna, bo co prawda jeden piłkarz o statusie boga jest, tak pomagają mu piłkarze, którzy potencjału by dołączyć do panteonu legend brazylijskiej piłki nie mają wcale.

A perspektywy wydawały się przecież obiecujące. Wedle doniesień, utalentowanych graczy ofensywnych, na których mógłby opierać się atak na mundialu, w Brazylii nie brakowało. Alexandre Pato, Lucas Moura, Leandro Damiao, czy Ganso, swoją szansę przegrali jednak wraz z trenerem Mano Menezesem w finale igrzysk olimpijskich w Londynie. Menezes chciał oprzeć swoją drużynę na młodych gwiadkach, zawodnikach o wielkim talencie, ale do dużej piłki jedynie wciąż aspirujących. Jego koncepcja legła w gruzach i na niewiele ponad półtora roku przed mundialem o pomoc zwrócono się do Scolariego.

On z niespełniających oczekiwań gwiazdek zrezygnował i odezwał się do tych, o których wydawało się, że przez brazylijski futbol są już skreśleni. Na dziewiątkę swojej drużyny wybrał Freda, piłkarza do bólu solidnego i nic ponadto. Reprezentacyjny napastnik nr 1, niemal od zawsze miał w ojczyźnie pod górkę. Wiecznie niedoceniany, nieraz wyśmiewany i traktowany jako opcja ostateczna, alternatywa z której można skorzystać, jeżeli akurat wszyscy inni napastnicy wyjdą na plażę i przez tydzień zapomną z niej wrócić. Brazylijska jedenastka w ataku przecież niemal od zawsze miała samych idoli, piłkarzy uwielbianych w każdym zakątku globu, a Fred na idola milionów nadaje się tak jak Wałbrzych na spędzenie romantycznego weekendu. Czas jednak leciał, znaczna część tych, którzy wyszli na plażę, zostawiła tam swoje kariery na dobre, a Fred wciąż trwał. Pierwszą poważną szansę dostał w okolicach trzydziestki i wykorzystał ją znakomicie, w 2013 r. strzelając dziewięć bramek w dziesięciu reprezentacyjnych występach, na stałe przejmując rolę podstawowego napastnika.

Fot. ibnlive.in.com

fot. ibnlive.in.com

Jeżeli brazylijski selekcjoner nie zaskoczy swoimi decyzjami i nie przytrafią się żadne kontuzje, za ofensywę Canarinhos odpowiedzialny będzie też Hulk. Gdy dwa lata temu zamieniał FC Porto na rosyjski Zenit St. Petersburg za kwotę zbliżoną do 40 mln euro, wydawało się, że to tylko zmiana na chwilę. Że zaksięguje tam ustawiające go do końca życia pieniądze i po jakimś czasie i tak dołączy do któregoś z najlepszych klubów Europy, które zaginały na niego parol jeszcze gdy grał w Portugalii. Na razie się jednak na to nie zanosi. Projekt „Wielki Zenit” nie rozwinął się tak, jak zakładali to sobie inwestujący miliony włodarze rosyjskiego klubu, ani tak jak liczył na to Hulk. Po laury mógł sięgać co najwyżej na podwórku krajowym, nie potrafiąc spełnić swoich ambicji w rozgrywkach europejskich pucharów. Choć wraz z upływem czasu Brazylijczyk się w Rosji rozkręcał, notując coraz lepsze statystyki, to przebywanie na uboczu futbolu z najwyższej półki spowodowało, że kibice o jego niemałym potencjale zdążyli już zapomnieć.

Bóg w półtorej osoby

Ale to nie na Hulku, ani Fredzie, spocznie największa odpowiedzialność za wynik Brazylii na mundialu. Dziś Canarinhos gwiazdę pierwszej wielkości, mogącą dorównywać popularnością Ronaldo, czy Ronaldinho, w kadrze mają jedną, Neymara. 22-latka, który stał się królem brazylijskiej piłki nie tyle samozwańczym, co na tron wyniesionym w równym stopniu przez boisko, jak i ekrany telewizorów i wszelkie inne nośniki reklamowe. O jego wielkich ponoć umiejętnościach słyszeliśmy w Europie od lat, słuchając zapowiedzi, że niedługo objawi nam się piłkarski Mesjasz talentem dorównujący Ronaldo, który przełamie duopol Cristiano Ronaldo i Messiego. Neymar szybko stał się brazylijskim bohaterem masowym, czemu w równym stopniu pomagały kompilacje z próbkami jego umiejętności wrzucane na youtube’a, jak i spece od marketingu, czyniący z wtedy jeszcze nastolatka bożyszcze obecne w każdej lodówce. Został idolem na miarę XXI w., jakże różnym od uwielbianego przez rodaków Mane Garrinchy, tak samo jak na boisku aktywnego w pozamałżeńskim łożu, czy choćby wiecznego skandalisty Romario. ( TUTAJ czytaj o imperium Neymara!).

Przenosząc się do Barcelony na rok przed mistrzostwami zaryzykował dużo. Dziś trudno powiedzieć, żeby był największym beneficjentem swojej decyzji. O ile do Europy trafiał otoczony nimbem piekielnie zdolnego piłkarza, jednego z najlepszych na całym świecie, tak po roku w Hiszpanii, żeby znaleźć argumenty broniące tej tezy trzeba się naprawdę wysilić. Jego kariera, choć ma przecież ledwie 22-lata, polega jak dotąd na ciągłym udowadnianiu, że na boisku gra jeszcze lepiej niż w reklamach i na wszelkie pochwalne określenia w pełni zasługuje. W Barcelonie też miał udowodniać – że jest piłkarzem już dojrzałym, że wcale nie jest dla niego problemem współpraca z kolegami, że potrafi wziąć na siebie odpowiedzialność za wynik także wtedy, gdy gra idzie o największą stawkę.

Głosów, że ze swoim stylem gry i mentalnością nie pasuje do Barcelony jest dziś tak samo dużo, jak przed transferem. Ale nie może być inaczej, przecież Katalończycy wzmocnieni jednym z najlepszych ponoć piłkarzy świata, zakończyli sezon bez żadnego trofeum. Neymar grywał w kratkę, mecze dobre przeplatał zupełnie bezbarwnymi, a wyniki pokazują, że roli do której był przewidziany, czyli oddciążenia Leo Messiego, chyba nie do końca podołał. Więcej niż zachytwów nad jego grą, było medialnych dywagacji – zarzucano mu, że swoich kolegów, z Danielem Alvesem na czele, wpędził w kryzys wieku średniego, czy rozstrząsano „aferę majtkową”, kiedy w trakcie meczu zbyt wiele razy podciągał koszulkę tak, by wszyscy dowiedzieli się jakiej marki bieliznę nosi.

Fot. neymarjr.net

fot. neymarjr.net

Choć próbę generalną jako lidera reprezentacji przeszedł w trakcie ubiegłorocznego Pucharu Konfederacji, to dopiero na mundialu okaże się, czy jest prawdziwym przywódcą tej drużyny. Jeżeli nie błyśnie teraz, głosów że jest głównie marketingową wydmuszką nie zabraknie. To na niego spadnie duża część odpowiedzialności w przypadku ewentualnego niepowodzenia reprezentacji. Jeżeli ktoś będzie musiał rozstrzygnąć spotkanie Brazylijczyków w pojedynkę, to tylko Neymar. A on, w odróżnieniu od choćby Ronaldo, nie ma do pomocy Ronaldinho i Rivaldo, a Freda i Hulka. Przeciwko wszystkim stanie więc sam. Ale świat kocha takie starcia, a jego zwycięzców wielbi przez lata. Jeżeli Neymarowi się uda, to ostatecznie rozwieje wszystkie dotyczące go wątpliwości i potwierdzi swój status jako jednego ze współczesnych bogów futbolu. Na razie taką pozycję ma tylko u specjalistów od marketingu. ( TUTAJ czytaj o imperium Neymara!).

Sztuka wojny 2

Luiz Felipe Scolari doskonale zdawał sobie sprawę jak trudnego zadania się podejmuje i jakim będzie dysponował materiałem. Na mundial nie zabrał Ronaldinho i Kaki, wiedząc, że sukces może mu zagwarantować jedynie zdyscyplinowana, głodna sukcesu drużyna. Taką zaczął budować zaraz po objęciu stanowiska i jak na polskie standardy selekcja przebiegła mu nadzwyczaj szybko, a przecież dysponował zasobami nieporównywalnie większymi. Z pierwszych sześciu spotkań pod jego wodzą Canarinhos wygrali jedno, ze słabiutką Boliwią. W kolejnych czternastu meczach zwyciężyli już trzynaście razy, po drodze w znakomitym stylu tryumfując w Pucharze Konfederacji.

Z kadry na ubiegłoroczny turniej na mistrzostwach ma szansę wystąpić szesnastu zawodników. Scolari zmian dokonał na pozycjach 17-23, największych wśród pomocników, nie mogąc przejść obojętnie wobec formy prezentowanej przez Fernandinho, Ramiresa i Williana, których na Pucharze Konfederacji nie było. Pozostałe roszady to czysta kosmetyka, m.in. na pozycji trzeciego bramkarza, czy rezerwowego lewego obrońcy. Brazylijski szkoleniowiec szkielet drużyny wybrał już dawno – w bramce zagra Julio Cesar, który żeby mieć szansę na regularne występy zdecydował się na półroczny wyjazd do futbolowego trzeciego świata, podpisując kontrakt z Toronto FC, przed nim obrona w zestawieniu Alves-Luiz-Silva-Marcelo, a za ofensywę odpowiadali będą Neymar, Fred i Hulk z ustawionym za nimi Oscarem. Jedyne wątpliwości dotyczą obsadzenia pozycji dwóch środkowych pomocników. Bardzo możliwe, że będą to Paulinho i Luiz Gustavo, dopełniający skład w jakim Brazylijczycy rozpoczynali rok temu finał Pucharu Konfederacji. Pamiętacie kiedy ostatnio reprezentacja Polski rozegrała dwa mecze pod rząd w tym samym zestawieniu? ( TUTAJ zobacz popis Brazylii w Pucharze Konfederacji).

Dwanaście lat temu na mundialu w Korei i Japonii, Scolari porozklejał w hotelu w którym mieszkali Brazylijczycy cytaty ze „Sztuki wojny” Sun Zi. Wtedy miał za zadanie zrobić wojowników z artystów. Futbol przez ten czas ewoluował na tyle, że teraz tego problemu nie ma – dysponuje niemal samymi wojownikami. Sun Zi wymieniał pięć zasad prowadzenia zwycięskiej wojny – jedność moralną ludu z władcą, zdolność wodza, umiejętne wykorzystanie czasu, umiejętne wykorzystanie przestrzeni, dobrze wyszkolone i moralnie zwarte wojsko. Armia Luiza Felipe Scolariego wszystkie te warunki spełnia. Wojna zacznie się 12 czerwca o 22:00 polskiego czasu.

MATEUSZ KOWALSKI

fot. lancenet.com.br

01-640x120

Pin It