Mimo tego, że od ostatniego meczu z Anglią minęło już kilka dni, liga wróciła, a nowego selekcjonera reprezentacji poznamy za jakieś półtora tygodnia, dyskusja na temat nazwiska owego szczęśliwca trwa. Ludzie wciąż wymieniają się komentarzami, rzucają propozycjami na prawo i lewo, powtarzają to, co udało im się wyczytać w internecie. Że selekcjoner powinien być przede wszystkim charyzmatyczny.
OK, jasne, że tak. Charyzma to wśród trenerów cecha bardzo istotna. Nie sposób jej jasno ustalić, nie jest namacalna, nie możemy powiedzieć, że gość jest charyzmatyczny bo ma to i tamto. Nie można jej w łopatologiczny sposób zdefiniować, nie da się jej zamknąć w szablon ani nic z tych rzeczy. Po prostu, widzisz człowieka, rozmawiasz z nim chwilę i wiesz, jakim typem trenera jest. Czy ma tę pieprzoną charyzmę, czy w szatni i na odprawach wygląda raczej jak Waldemar Fornalik.
Tyle tytułem wstępu, przejdźmy do sedna. Wśród komentarzy, które czytam – i to na wszelkiego rodzaju portalach, forach, facebooku itd., pojawiają się ludzie mylący pewne sprawy. Ludzie, którzy uważają, że mocna osobowość czy silny charakter to jest właściwie to samo, co charyzma. Dlatego w kontekście reprezentacji wypisują nazwiska Leszka Ojrzyńskiego czy nawet Mariusza Rumaka, o którym zresztą pisał Michał Pol. Żeby nie było, nic obu Panom nie zamierzam ujmować, ale popatrzmy na sprawę racjonalnie – czy to, że Korona pod wodzą Ojrzyńskiego jeździ na tyłkach przez 90 minut sprawi, że reprezentacja nagle zacznie wygrywać? Czy zmuszenie piłkarzy do zapieprzania od linii do linii jest lekiem na całe zło? I znów nie chcę, żebyśmy źle się zrozumieli. Ambicja i zaangażowanie to na boisku podstawa, tym bardziej u drużyn, które odstają od rywali czysto piłkarsko (czyli jak najbardziej u nas). Ale nie myślmy, że samo nastawienie załatwi sprawę. Bo wiadome jest, że w meczu z Ukrainą Wojtkowiak chciał wybić tę piłkę, a Lewandowski i Peszko chcieli ją skierować do bramki. Tyle, że samymi dobrymi chęciami i ambicją eliminacji wygrać się nie da.
Zewsząd słychać głosy, że Nawałka w sumie niekoniecznie będzie zły, bo potrafi krzyknąć, bo faken, bo coś tam. „Nie do końca wiem kim jest ten gość, do niedawna nawet nie wiedziałem kogo trenuje, ale zobaczyłem filmik w internecie, spojrzałem w tabelę i no tak, z tego Nawałki może coś być.” Dość mam już tych wszystkich ignorantów, naprawdę. Na miejscu Adama Nawałki może i nawet zrobiłoby mi się przykro, że ktoś, kto wypowiada się na temat piłki, zna mnie tylko z jakiegoś głupiego zwrotu. Ale OK, nieważne, wróćmy do tej nieszczęsnej charyzmy. Na podstawie pewnych obserwacji, każdy ogarnięty człowiek powie, że trener Górnika tę cechę posiada (oczywiście bierzemy też pod uwagę jego umiejętności trenerskie czysto piłkarskie, to absolutna podstawa). Potrafi natchnąć zespół, sprawić, by średniak prowadził grę w meczu z silniejszym na papierze rywalem, swoją osobą może odwrócić losy meczu w drugiej połowie. Na tę chwilę Nawałka wydaje się więc może i najlepszym polskim szkoleniowcem. Wyprowadził Górnik z marazmu, sprawił, że zabrzanie zamiast myśleć o spadku, coraz śmielej patrzą w górę tabeli. Może nie potrafi rozmawiać z dziennikarzami, ale przecież to nie jest najważniejsze. Fornalik bywał uprzejmy i otwarty dla mediów, a koniec końców niewiele z tego wynikało.
I ten właśnie Nawałka wydawałby się kandydatem całkiem dobrym, ale… no właśnie. Jest jeszcze ta druga strona medalu. Są ludzie – i to stanowiący większość, którzy preferują opcję zagraniczną. Bo Nawałka niczym nie różni się od Smudy i Fornalika. Oni też wygrali kilka meczów w ekstraklasie, tłum ich chciał i finalnie zawiedli, teraz też tak będzie, na pewno. Zacznijmy od tego, że porównywanie trenerów do siebie na podstawie tylko tego, że pracują w tym samym kraju (ignorując zupełnie ich cechy charakteru i umiejętności) jest idiotyczne. Ale co do reszty – w jakimś tam stopniu to do mnie przemawia. Adam Nawałka nigdy nie pracował zagranicą, jest mało obyty w Europie i w decydujących momentach może braknąć mu doświadczenia. OK, powiedzmy, że coś w tym jest. Ci sami powtarzają też, że niezbędny jest selekcjoner zagraniczny, najlepiej taki z autorytetem, który poustawia wszystkie nasze gwiazdki i sprawi, że znowu będzie im się chciało. Muszę przyznać, że i ten argument do mnie trafia, pamiętamy przecież jak dobrze to u nas wyglądało za czasów Leo Beenhakkera. Ale i w tym przypadku wśród komentujących cała masa wpisów opiera się na tym, co gdzieś tam usłyszą w mediach. „Advocaat jest dobry? Tak? To dawać go!” „Jedyną opcją jest Bielsa, muszą go wybrać!” Ale tego, że Bielsa nie mówi po angielsku ani niemiecku już nie wiedzą i pewnie nigdy się nie dowiedzą, a szkoda, bo przecież to, w jakim języku mówi kandydat na selekcjonera reprezentacji jest istotnym czynnikiem przy jego wyborze.
Ja już dawno przestałem brać udział w tej wyliczance. Nie ma ona najmniejszego sensu, Zbigniew Boniek i tak wybierze tego, którego tylko będzie chciał. W tej sytuacji pozostaje mu jedynie współczuć, bo argumenty i za opcją tańszą, i za tą zagraniczną są – przynajmniej według mnie, logiczne. A wszystkich ekspertów, mających tyle do powiedzenia w kwestii nowego selekcjonera odsyłam pamięcią do przeszłości, wcale nie tak dalekiej. Kilka lat temu domagano się Smudy, rok temu Fornalika. Efekt znamy chyba wszyscy. Dajcie więc już spokój z tymi medialnymi spekulacjami i przestańcie się co niektórzy ośmieszać. Przecież już za kilka dni wszystko stanie się jasne (o ile już nie jest).
WIKTOR DYNDA
fot. forum.futbolcup.pl