Barcelona przeżyła śmierć kliniczną

messi

Tego Barcelona do tej pory nie dokonała. Zero do dwóch było dla niej nie do odrobienia przez lata istnienia Ligi Mistrzów. A jeszcze niespełna trzy tygodnie temu miała rozpocząć marsz w kierunku zakończenia pewnej futbolowej epoki. A kilka dni, godzin temu połowa piłkarskiego świata tylko na to czekała. Nic z tego. Na Camp Nou gospodarze zagrali wszystkim na nosach. Niczego nie mają zamiaru kończyć. Lionel Messi, którego wszyscy tak uparcie poszukiwali i pytali gdzie jest, odpowiedział: a tutaj!

To, że Milan w stolicy Katalonii nie powącha sobie za często piłki wiadome było grubo przed pierwszym gwizdkiem. Nie było pytań JAK ekipa z San Siro ma utrzymać przewagę bramkową, tylko CZY ją utrzyma, ILE wytrzyma na zero z tyłu i CZY w ogóle przekroczy linię środkową z piłką przy nodze (to ostatnie to już nasza inwencja twórcza po tym, co zobaczyliśmy).

Jaka więc była taktyka gości? Liczenie tylko na to, że zastaną rywala w formie z Włoch czy podwójnych derbów przeciwko Realowi? Naiwne. Głupie i naiwne.

Ciężko nawet mówić, że obie drużyny zamieniły się miejscami. Gospodarze zagrali coś więcej niż rywal w pierwszym meczu. Coś z zupełnie innej planety. Można powiedzieć, że zrobili to co zwykle, ale przecież większości kibiców wyparowały już wspomnienia o tej nienagannej tiki-tace. Aż do dzisiaj. Bo tego wieczoru Barcelona o sobie przypomniała. O posiadaniu piłki bliskim wieku emerytalnego w Polsce, o setkach dokładnych podań na jeden kontakt, tych prostopadłych, otwierających drogę do bramki i – w końcu – o łatwości zdobywania bramek. Milan nie miał prawa po takim meczu cieszyć się z awansu. Zaproponował niewiele. Praktycznie nic. 2:0 z San Siro okazało zaliczką wystarczającą tylko do 40. minuty. Później pozostała już jedynie modlitwa. Nic oprócz Opatrzności Boskiej nie było w stanie uratować Włochów.

Dosyć powiedzieć, że dominacja Katalończyków od pierwszego zadęcia w gwizdek była bezdyskusyjna. Raz, dwa, trzy, cztery. Piłka już w polu karnym gości. Nie mija minuta i znowu to samo. Zapewne już po kwadransie Włosi zorientowali się, że z tej mąki chleba nie będzie. Choć szansa była, lecz młodziutkiemu Niangowi życie przeleciało przed oczami, gdy zdał sobie sprawę, jak ważny mógł być jego strzał, który wylądował jedynie na słupku bramki Valdesa. 19-latek mógł przyczynić się do zatrzymania maksymalnie rozpędzonego dzisiaj przeciwnika. Nie było mu to jednak pisane.

Barcelona przez ostatnie tygodnie dogorywała w szpitalu. Już miała żegnać się z życiem… Reanimacja jednak pomogła. Tak, jak zapomniała, co do niej należało na boisku, tak mecz z Milanem wszystko jej rozjaśnił. Grono faworytów do końcowego triumfu nieco więc nam się poszerzyło. Real, Bayern i Borussia muszą zaakceptować w tym gronie pacjenta, który przeżył śmierć kliniczną i wrócił do żywych.

Bo jak pisał na swoim blogu na początku marca Krzysztof Przytuła: Czas pozwoli wrócić Barcelonie na właściwe tory i piłkarze Dumy Katalonii pewnie zwyciężą na Camp Nou (obstawiam 4:0 dla FCB).

I kto powiedział, że konklawe nie przyniosło rozstrzygnięcia? To katalońskie na pewno, bo „Sport” mówi o białym dymie… ale na Camp Nou.

FC Barcelona – AC Milan 4:0 (2:0)

Messi 5′, 40′, Villa 55′, Alba 90+’

***

Słówko o drugim meczu. Pewnie większość z was nie wiedziała, że ktoś jeszcze w Lidze Mistrzów dzisiaj grał. Nie przejmujcie się, nas też to mało interesowało. Para Schalke – Galatasaray podniecała jedynie… A jednak nie. Nikogo nie podniecała. Dla porządku: Turcy grają dalej po zwycięstwie 3:2 na Veltins Arenie i jednocześnie stają się marzeniem każdego ćwierćfinalisty. Ot, Galatasaray jako przepustka dla rywala do półfinału.

Schalke – Galatasaray 2:3 (1:2)

Neustadter 17′, Bastos 63′ - Altintop 37′, Yilmaz 42′, Bulut 90+’