Autodestrukcja po włosku

pirlo To nie jest mundial europejskich drużyn – czytamy ostatnio na każdym kroku. I rzeczywiście, jest w tym mnóstwo prawdy, ale o ile w przypadku Hiszpanów, Anglików czy Chorwatów zdecydowała bieżąca forma, a raczej jej brak, to u Włochów zawiodło coś innego. Kilkunastokilogramowy bagaż, z którym w spodenkach piłkarze Cesare Prandellego wyszli na spotkanie z Urugwajem. Bo gdyby z Urusami zagrali po swojemu, nie schowani za potrójną gardą, dziś pewnie myśleliby o rozpracowaniu drużyny Kolumbii w 1/8 finału.

Tuż po zakończeniu wtorkowego meczu poczułem się dziwnie. Włosi, już po trzech meczach pożegnali się z mundialem w Brazylii, z mundialem, w którym kuchennymi drzwiami mieli dojść do fazy medalowej, tymczasem mnie – kibicowi Italii odkąd tylko pamiętam - nie jest żal Squadra Azzurra ani trochę. Podopieczni Cesare Prandellego od samego początku wyszli na to spotkanie - notabene „spotkanie” to właściwe określenie do tego, co oglądaliśmy przedwczoraj w Natal – z jednym zamiarem - nie stracić bramki. Włoski szkoleniowiec przemeblował formację, ustawił zespół z trzema środkowymi obrońcami, których zadaniem było skupienie się na duecie Cavani-Suarez, a także dwoma wahadłowymi, w których wcielili się Darmian i powracający do zdrowia De Sciglio.

I o ile w pierwszej połowie Włosi swoją ultradefensywną taktyką wykonywali swoją robotę – przy okazji skutecznie zabijając nudne do granic możliwości spotkanie – o tyle w drugiej, osłabieni przez otumanionego Marchisio, zostali skarceni przez Urugwajczyków w sposób, w jaki zwykle kończy się gra na remis. Ze stałego fragmentu, w samej końcówce, gdzie czas upływa szybciej niż na urlopie, a na spowalnianie gry może sobie pozwolić ta druga strona. Rywale też rzecz jasna nie są bez winy, bo gdy spojrzymy na to z drugiej strony, dojdziemy do wniosku, że bramka na 1:0 z perspektywy tego meczu nie należała się Urusom. Powiedzmy sobie wprost, podopieczni Oscara Tabareza przez 80 minut nie zrobili niemal nic, by pokazać nam, że należy im się 1/8 finału, poza dwiema niezłymi sytuacjami, gdzie jednak zawiodła skuteczność. Dwie okazje na prawie półtorej godziny gry, trochę mało jak na kogoś, kto właśnie walczy o życie. W ogóle już w okolicach 60. minuty można było odnieść wrażenie, że ktokolwiek awansuje dalej, to pozostawi po sobie duży niesmak. Ale to już nieistotne.

Największe rozczarowanie sprawił mi Cesare Prandelli. Facet, pod wodzą którego Italia pokazywała naprawdę ciekawy, nastawiony na grę ofensywną futbol, z „europejską” formacją z czterema obrońcami, a nie typowo włoską z trójką w defensywie. Do tej pory były szkoleniowiec Fiorentiny dał nam się poznać głównie z EURO 2012, gdzie poprowadził Włochy aż do samego finału właśnie takim stylem. I to nawet w starciu z Niemcami czy Hiszpanami, przed którymi chyba każda drużyna na świecie wówczas czuła respekt, nawet w samym finale przeciwko „La Furia Roja” gdzie Squadra Azzurra dostali w czapkę 0:4, ale wyglądali o niebo lepiej niż wczoraj. Bezpłciowi, bez chęci do ataku, z zamierzeniem przeczekania 90 minut na własnej połowie. Tak nie wygrywa się meczów o wszystko, a Urugwaj pokazał, że tak się ich również nie remisuje. Po meczu Prandelli zbłaźnił się jeszcze bardziej, gdy powiedział, że porażka jego drużyny, to głównie zasługa sędziego, bo taktyka była w porządku, ale arbiter pokazując całkowicie zasłużoną czerwoną kartkę Claudio Marchisio wypaczył wynik meczu.

Poza szkoleniowcem zawiodły także indywidualności. Balotelli to nadal niesforny dzieciak, któremu bardzo daleko jest do miana lidera zespołu, zupełnie bezbarwny Ciro Immobile, który wczoraj zagrał beznadziejnie – w drugiej połowie miał dwie dobre okazje i obydwie spartaczył jak junior - Marchisio, o którego głupocie już wspomniałem, no i oczywiście Andrea Pirlo, który po udanym spotkaniu z Anglią całkowicie zgasł. Ci sami piłkarze, którzy z Synami Albionu grali porywający futbol, wczoraj przez ostatnie 10 minut nie byli w stanie stworzyć choćby jednej, niezłej sytuacji pod bramką Muslery. Być może jest to spowodowane spartańskimi warunkami w Manaus, ale przecież Włosi przygotowali się do mundialu właśnie w takich warunkach, w jakich przyszło im grać w amazońskiej dżungli.

I jeszcze słowo o Luisie Suarezie - naprawdę niespotykane jest to, że całą tę sprawę z jego ugryzieniem obraca się dookoła w żart. Bo co było wcześniej? Meksyk okradziony z dwóch goli przez Humberto Clavijo w meczu z Kamerunem? Skandal, jak można było do tego dopuścić! Pepe uderzający Thomasa Mullera? Wariat, chcemy dyskwalifikacji na dwadzieścia meczów! Suarez ugrył Chielliniego? Haha, to śmieszek, znowu to zrobił. W poprzednich sytuacjach, w których jedna z drużyn została skrzywdzona przez sędziów nikomu nie było do śmiechu, więc i teraz być nie powinno. Suarez to świetny piłkarz, ale poza tym - nieokiełznany głupek, który właśnie przez chwilowe odcięcie prądu wypisał się z reszty mundialu. Przynajmniej mam taką nadzieję.

Co dalej z reprezentacją Włoch? Do dymisji podał się już Cesare Prandelli oraz prezes tamtejszej federacji, Giancarlo Abate. Kto przyjdzie w miejsce tego pierwszego i odbuduje kadrę w eliminacjach do EURO 2016. Na rynku wolne są przede wszystkim dwa znane nazwiska – Massimiliano Allegri – o którym już głośno jest we włoskiej prasie – i Luciano Spalletti. Wszystkim kibicom Sqadra Azzurra wypada więc życzyć jednego – aby tylko selekcjonerem nie został ten pierwszy. A wtedy reszta się jakoś ułoży.

WIKTOR DYNDA

fot. fifa.com

Pin It