Z rana zapowiadaliśmy, że na Allianz Arenie zobaczymy kosmiczny mecz, najlepszy w tegorocznej Lidze Mistrzów. Myliliśmy się. W Monachium zobaczyliśmy rzeź, bezradność, a nawet – nie bójmy się użyć tego słowa – kompromitację Bayernu, który zaznał najwyższej porażki na własnym stadionie w europejskich pucharach. Na oczekiwanym poziomie zagrali tylko podopieczni Carlo Ancelottiego, którzy bukują już bilety do Lizbony.
Bayern Monachium – Real Madryt 0:4 (0:3)
0:1
- Ramos 16′
0:2
- Ramos 20′
0:3
- Ronaldo 34′
0:4
- Ronaldo 90′
***
Można było zakładać zwycięstwo Realu, ale styl i rozmiary klęski Bayernu muszą być zaskoczeniem nawet dla najbardziej optymistycznie nastawionych kibiców zespołu ze stolicy Hiszpanii. Nieco ponad pół godziny – tyle czasu zajęło wybijanie myśli o obronie trofeum z głów zawodników Pepa Guardioli. Ramos i Ronaldo boleśnie przypomnieli monachijczykom, że Ligi Mistrzów nikt jeszcze nie wygrał dwa razy z rzędu i że także w tym roku obrońcy tytuły nie oszukają przeznaczenia.
Bayern zagrał tak, jak rok temu Barcelona przeciw niemu – beznadziejnie. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że Iker Casillas mógłby odpuścić sobie po tym meczu prysznic, bo prawdziwego niebezpieczeństwa pod jego bramką prawie nie było. Znakomicie zagrał Ramos, który rozstrzygnął losy spotkania, choć chwalenie pojedynczych zawodników byłoby wysoce niesprawiedliwe – Real był dzisiaj fenomenalną drużyną – szczelną w obronie i zabójczo skuteczną w ataku. Nikt w Madrycie nie ubolewa nad tym, że to Bayern był częściej przy piłce czy że oddał więcej strzałów. Prawdziwą bolączką Carlo Ancelottiego jest jedynie zawieszenie fenomenalnego Xabiego Alonso. Czy prowadząć 3:0 nie mógł odpuścić tak ryzykownego zagrania? Trudno oceniać, ale kilka sekund później leżał na ziemi, łapiąc się za głowę – wiedział już, że finał w Lizbonie obejrzy tylko z trybun.
Bayern jak to w swoim stylu – ciągle klepał piłkę, ale niewiele z tego wynikało. Z czasem zawodnikom zaczęły puszczać nerwy, a motywacja uleciała – im dłużej mecz trwał, tym łatwiej dało się zauważyć, że pod polem karnym Realu nie ma już całej drużyny Guardioli, a tylko pojedynczy zawodnicy. Dośrodkowania w pole karne, w którym 2-3 zawodnikom gospodarzy towarzyszyło 8 piłkarzy Realu dobitnie pokazują bezradność Bayernu tego wieczora. Bramka strzelona na koniec przez Ronaldo była wielce symboliczna – umiera król, niech żyje król. Sposób, w jaki Portugalczyk umieścił piłkę w bramce idealnie wpisuje się w to, co Real robił przez cały mecz. Publicznie upokorzył murowanego faworyta.
Do pociągu ze stacją końcową „nieśmiertelność” mogła wsiąść tylko jedna drużyna. Monachijczycy, jak przystało na gospodarzy, uraczyli podopiecznych Carlo Ancelottiego iście po królewsku, a następnie odprowadzili na dworzec. Piłkarze Realu odwdzięczyli się nauką niemieckiego, którym pożegnali Bayern, gdy skład opuszczał stację w Monachium. Tschus. Bis bald. Auf Wiedersehen Bayern!
BARTŁOMIEJ KRAWCZYK
fot. http://g.api.no/