Bardzo wygadany, pewny siebie. Czasami tak pewny, że ludzie odbierają go za bezczelnego. W dobie dzisiejszego braku rasowych snajperów w Polsce, drugiego takiego jak Artur Wichniarek przyjęlibyśmy z otwartymi ramionami. Prawdziwa maszyna do strzelania bramek i aż dziw, że polski futbol nie uszanował kogoś takiego. Stoją za nim statystyki, w odróżnieniu od napastników, którzy byli pupilami swoich trenerów – z szacunku nazwiska przemilczę .
Kiedyś Wichniarek otwarcie skrytykował Emmanuela Olisadebe za grę w meczu z Węgrami. Zarzucił mu, że nie wykorzystał trzech „setek”, podczas kiedy on został wywalony z kadry za jedno „pudło” w spotkaniu z Łotwą. Dodał, że wszyscy wybaczyli Emmanuelowi tylko dlatego, że rozpłakał się pod prysznicem. Wichniarek powiedział to pod wpływem emocji, potem wytworzyła się z tego straszna afera. Może dlatego nigdy nie wykorzystał w pełni swojego potencjału. Styl bycia miał taki, że zawsze musiał komuś podpaść. Nie był typem lizusa, raczej człowieka, który nie da sobie czegoś narzucić. Jego kontrowersyjność spowodowała, że po każdym słabszym meczu kadry winę upatrywano w nim. Szkoleniowcy na przestrzeni lat używali argumentu, że Wichniarek w swojej grze jest zbytnim indywidualistą, czym dali jasno do zrozumienia, że nie chcą w swojej drużynie samoluba. Wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że ten „samolub” miał niemal co roku największą liczbę asyst w lidze.
Po wspaniałych latach w Arminii Bielefeld trafił do Herthy Berlin jako król strzelców 2.Bundesligi. W tamtym czasie dyrektorem sportowym był Dieter Höneß, z którym Wichniarek pokłócił się na „dzień dobry”. Zmieniono mu pozycję – wystawiano jako prawoskrzydłowego, co Polakowi bardzo się nie spodobało. Kiedy odchodził z Arminii do Herthy, kibice wywieszali transparenty, obwieszczając swojego ulubieńca królem Bielefeld. Kibice dziś beniaminka 2.Bundesligi wciąż mają do niego ogromny szacunek. Mówiono o chęci powrotu Wichniarka do kraju po nieudanej przygodzie z klubem ze stolicy Niemiec. Był blisko Legii Warszawa ale na drodze stanęły kwestie finansowe. Chciał zarabiać tyle, ile w Warszawie zarabiał np. Roger. Wtedy urażony Wichniarek uznał, że w Polsce bardziej szanuje się obcokrajowców niż rodowitych piłkarzy, bo Legia ani myślała dać mu taki kontrakt, jaki dawała cudzoziemcom. Wrócił z powrotem do Bielefeld (rok 2006), gdzie podczas przywitania zapełnił się cały stadion – Schüco Arena.
„Wichniar” mógł trafić do hiszpańskiej Malagi w latach 90 jeszcze jako piłkarz Widzewa Łódź. Niestety, akurat mecz, na którym byli wysłannicy hiszpańskiego klubu (bodaj z Polonią Warszawa), Wichniarkowi za bardzo nie wyszedł. Ostatecznie w sierpniu 1999 roku podpisał kontrakt z Arminią Bielefeld. W latach 1999-2003 grał z trzema rodakami – z Danielem Boguszem, Maciejem Murawskim i Bartoszem Partyką. Do tego grona możemy zaliczyć jeszcze Christopha Dabrowskiego, który miał polskie pochodzenie. Drużyna Arminii opierała się wtedy na zgraniu piłkarzy, którzy imponowali solidnością. Nie było wielkich indywidualności. Z Arminii w tamtym okresie czasu największe kariery zrobili Arne Friedrich, Czech – Marek Heinz i Koreańczyk Du-Ri-Cha.
Kibice nie orientujący się w historii występów Wichniarka w Niemczech, postrzegają go przez pryzmat nieudanego powrotu do Polski w 2010 roku. Wtedy szykujący się do eliminacji Ligi Mistrzów Kolejorz podpisał kontrakt z Wichniarkiem w celu chwilowego zastąpienia Roberta Lewandowskiego. Duet Wichniarek&Tshibamba nie zdał egzaminu.
Statystyki „Króla Artura” w Arminii Bielefeld są imponujące – 107 meczów i 83 gole.
Szkoda, że jego kariera potoczyła się trochę nieszczęśliwie. Niemniej Wichniarek to po Lewandowskim najbardziej bramkostrzelny napastnik z Polski, jaki kiedykolwiek grał w Niemczech. Choćby za to Wichniarkowi należy się odrobina szacunku. Zbyt łatwo zapominamy o piłkarzach, którzy przed laty byli naszą dumą zagranicą. Ja Wichniarka cenię, w naszej piłce tak bardzo brakuje wyrazistych osobistości. „Król Artur” zdecydowanie do takich należał.
KAMIL ROGÓLSKI
Pingback: Stadiony – areny walk nowoczesnych gladiatorów | Pod Pressingiem