Jedyne rankingi, w których można znaleźć jego nazwisko, to te z liczbą bramek. Dwukrotnie był królem strzelców Serie A w ciągu ostatnich czterech lat zdobywając ponad setkę ligowych trafień. Próżno szukać go jednak na pierwszych stronach gazet czy w świadomości szerszej publiki. Dziś Antonio Di Natale zapowiada zakończenie kariery po sezonie i dodaje: „To bolesna decyzja, więcej razy strzelałem gola dla Udinese, niż zabierałem swoją żonę na kolację. Ten klub jest dla mnie jak rodzina”.
Di Natale to fenomen pod kilkoma względami. Raczej nie wróżono mu wielkiej kariery, do najwyższej klasy rozgrywkowej trafił dopiero w wieku 25 lat. 18 bramek w ciągu dwóch sezonów nikogo na kolana nie rzuciło, ale pozwoliło na znalezienie nowego pracodawcy, kiedy jego Empoli z powrotem znalazło się w Serie B. Od 2004 roku Di Natale biega po boisku w koszulce Udinese. Klub z północy Italii nie jest potentatem, choć ostatnie trzy sezony zakończył na miejscach 4,3 i 5. „Zebrette”, podobnie jak chociażby kluby portugalskie, stawiają świetnie rozwiniętą siatkę skautów, którzy przeczesują głównie Amerykę Południową w poszukiwaniu utalentowanych zawodników. Razem z solidnymi rzemieślnikami do klubu trafiają perełki, które po dwóch-trzech sezonach zasilają największe kluby. Di Natale początkowo zaliczał się do tej pierwszej grupy, zapłacono za niego zaledwie kilkaset tysięcy euro.
Każdego lata kolejni zawodnicy opuszczali skromny klub z Udine z nadzieją na naprawdę wielką karierę: David Pizarro, Marek Jankulovski, Stefano Mauri, Fabio Quagliarella, Vincenzo Iaquinta, Sulley Muntari, Asamoah Gyan, Andrea Dossena, Tomas Sivok, Simone Pepe, Gokhan Inler, Cristian Zapata, Alexis Sanchez, Kwadwo Asamoah, Mauricio Isla, Mehdi Benatia… długo można wymieniać. Di Natale nie cieszył się większym zainteresowaniem, pełnił rolę balsamu, który łagodził ciągłe zmiany w składzie. Nie można było uniknąć również zmian ustawienia, więc „Toto” wcielał się w rolę skrzydłowego, cofniętego napastnika i najbardziej wysuniętego zawodnika swojej drużyny. Prawdziwa eksplozja jego talentu nastąpiła w sezonie 2009/2010, kiedy 33 razy rozpoczynając mecz od pierwszej minuty, ustrzelił 29 bramek. Wówczas 32-letni Włoch oprócz skuteczności, popisywał się również znakomitą techniką, szybkością, wszechstronnością i różnorodnością swoich zagrań. Klasyczna dziesiątka, która przyciąga tłumy na stadiony. Włoscy potentaci od razu złapali za telefony.
Wiemy na pewno, że Di Natale otrzymał bardzo konkretne oferty od Juventusu i Milanu, prawdopodobnie zakręciły się wokół niego pozostałe kluby z włoskiej czołówki. W sierpniu 2010 roku, właściciel Udinese Gianpaolo Pozzo przyznał, że nie może odrzucić dobrych ofert za swojego napastnika i pozostawia decyzję jemu samemu. Wszystko rozegrało się tuż przed drużynowym zdjęciem „Zebrette” na kolejny sezon, więc Antonio miał się już nie pojawić na tej sesji. Jak dziś wiemy, Di Natale jest na tamtym zdjęciu, tak samo jak na czterech kolejnych. „Toto” zdobył w sezonie 2010/2011 tylko jedną bramkę mniej i znów zgarnął tytuł króla strzelców. Kiedy Alexis Sanchez przechodził do Barcelony, Di Natale odrzucał kolejne propozycje, by pozostać w podupadłej Serie A, w skromnym Udinese z pensją ledwo wykraczającą poza milion euro. „Nasz budżet wynosi około 40 milionów euro, nie możemy oczekiwać cudów w starciu z klubami, które wydają 250 milionów” – uczciwie przyznaje Gianpaolo Pozzo. Cudów dostarczał im ich najlepszy napastnik, który w kolejnych dwóch latach kończył sezon z dorobkiem 23 bramek i zdecydował się pozostać w klubie do końca swojej kariery.
Kilka dni temu 36-letni Di Natale ogłosił, że już tylko pięć miesięcy dzieli go od przejścia na piłkarską emeryturę. W 359 meczach dla Udinese zdobył 182 gole. Czeka na niego wygodny fotel dyrektora. Będzie umożliwiał kolejnym piłkarzom zrobienie wielkiej kariery, być może któryś z nich trafi na Camp Nou, Santiago Bernabeu czy Allianz Arena. „Toto” wolał Stadio Friuli, gdzie średnio przychodzi 14 tysięcy kibiców.
hp