Każdego roku FA Cup ma swojego kopciuszka. Drużynę skazaną na porażkę, która na przekór przeciwnościom i typom bukmacherów, wciąż idzie dalej. Wycombe Wanderers, Middlesborough, Watford, Portsmouth, by wspomnieć tylko XXI wiek. Cardiff sprzed ery Tana. Zeszłoroczna sensacja – Wigan. Puchar Anglii, najstarsze na świecie rozgrywki, mimo estymy nieporównywalnie większej niż jego zagraniczne odpowiedniki, nie jest homogeniczny. Każdy ma tam szansę na objawienie się światu. W tym roku byka za rogi złapało Sheffield United.
Był o krok od wiktorii. Triumfu, który byłby jego ostatnim. Brian Clough przez 120 minut finałowego spotkania o Puchar Anglii w 1991 roku nie ruszył się z miejsca. Nie motywował zawodników. Nie instruował ich. Nie okazywał jakichkolwiek emocji. Najwyżej zobojętnienie. Może przewidział wcześniej wynik. A może to już alkohol, przyjmowany w ogromnych ilościach, wyplenił z jego ciała tę iskrę, która dała Nottingham Forest, a wcześniej Derby County, ogromne sukcesy. Ale nie w Pucharze Anglii – jedynym niezdobytym przez niego obszarze krajowych rozgrywek. Tottenham wygrał 2:1, chociaż do 55. minuty trofeum było ich, po cudownym golu Stuarta Pearce’a.
W imię ojca
24 miesiące później dwukrotny zdobywca Pucharu Europy spadł z Premier League, Old Big Ed’ zaś usunął się w cień wielkiej piłki, całkowicie pochłaniając się wysokoprocentowym trunkom. Tamtego słonecznego popołudnia na Wembley był także syna Clougha, Nigel. Tak jak ojciec, został on trenerem i niemal ćwierć wieku po londyńskiej traumie, ma szansę uzupełnić rodzinną gablotkę o brakujące trofeum. I wcale nie prowadząc, jak rodziciel, potentata…
Gdy młodszy Clough pierwszy raz mijał wrota Bramall Lane, drużyna znajdowała się na dnie League One, trzeciej klasy rozgrywkowej Anglii. Dla człowieka, w którym jeszcze niedawno upatrywano przyszłego zbawcę Derby County, angaż w Sheffield United jawił się jako zesłanie. „The Blades” ostatni poważny triumf święcili 89 lat temu, gdy efekt przynosiło ustawienie 2-3-5. Na futbolowej prowincji 48-latek zaczął jednak w końcu biec z wiatrem, co nie było możliwe w hrabstwie Midlands, gdzie magia nazwiska Clough powodowała lawinę oczekiwań cudów na miarę tych z lat 60.. Nigel poukładał „Szable”, wprowadził do drużyny atmosferę i ustabilizował sytuację po miotającym się w taktycznych niuansach poprzedniku, Davidzie Weirze – na zaścianku próbującemu wdrożyć system gry skrzydłami raczej na miarę Bayernu niż Leicester. Uporządkowano defensywę, uproszczono samą grę. Zazwyczaj krótkotrwały efekt nowej miotły przerodził się w rutynę. United, z powodu tragicznego startu, nie ma raczej co myśleć choćby o playoffach. Równocześnie jednak, dzięki odrodzeniu pod wodzą „Cloughiego”, ma spokojny byt w środku tabeli. Anglik jak dotąd w 29 meczach jako trener „The Blades” zanotował ledwie pięć porażek, z czego ostatnia miała miejsce 1 lutego. W dziesięciu ostatnich meczach ekipa z Sheffield tylko raz dzieliła się punktami z przeciwnikiem.
Raj przywrócony
Weir, nim opuścił stanowisko, nie zdążył spieprzyć jednych rozgrywek – Pucharu Anglii. Nie doczekał premierowego dla United meczu. FA Cup okazało się tymi rozgrywkami rozgrywkami, z których Clough postanowił wycisnąć wszystkie soki. Rzucić na stół resztę kart. Wbrew czyimkolwiek przewidywaniom.
Pokonanie Colchester i Cambridge było wkalkulowane. Nikt jednak nie sądził, że okupujący środek trzecioligowej tabeli Sheffield United pokona Aston Villę, naszpikowaną graczami otrzaskanymi nie tylko z Premier League, co reprezentantami swoich krajów. Widocznie nikt nie poinformował o tym Jamiego Murphy’ego i Ryana Flynna, którzy wybili z głowy fanom „The Villans” wilczy bilet do europejskich pucharów dla ich drużyny.
W czwartej rundzie czekało Fulham. Pod wodzą nowego trenera, Rene Meulenesteena, pucharowy mecz z niżej notowanym rywalem wydawał się idealną okazją do podbudowania morale. Tymczasem domniemane mięso armatnie stało żołnierzami pełną gębą, którzy łatwą potyczkę zamienili w dwumeczową batalię zakończoną wstydliwą kapitulacją „The Cottagers”. Pierwsze spotkanie zakończyło się remisem, więc o awansie miał rozstrzygnąć mecz w stolicy, terenie pierwszoligowej drużyny. I chociaż Fulham prowadziło grę, mieli więcej sytuacji, brylowali w statystykach, to skuteczność tego dnia była po stronie Clougha. Londyn, podobnie jak Birmingham, padło ofiarą abordażu „The Blades”, zwanych czasem nie bez powodu „Piratami”.
Nottingham Forest. Dla Clougha starcie z tych bardziej osobistych. Kiedyś w mieście Robin Hooda odrzucono jego kandydaturę na menedżera ze względu na brzemię nazwiska, z którym musiałby się zmagań. I którym, według szefów Forest, nie podołałby. Dodatkowo, na ławce rywali siedział Billy Davies. Człowiek kompletnie nie z bajki trenera Shieffield. Obaj reagowali na siebie jak płachta na byka. Do tego stopnia, że w 2010 roku Clough (jako trener Derby), podczas przepychanek między graczami i członkami sztabu szkoleniowego, uderzył menedżera rywali w kolano. Od tego momentu Davies gardził 48-latkiem, nie podając mu nawet ręki. Tym razem obyło się bez fizycznego kontaktu między szkoleniowcami. Wyręczyli ich gracze. Ciosy, niekoniecznie w kolano, znacznie lepiej wyprowadzało United.
Gdy ma się na rozkładzie dwie ekipy z Premier League i czołową drużynę jej zaplecza, konfrontacja ze słabeuszem Championship wydawała się spacerkiem w słoneczny dzień z piękną kobietą. I podobnie, bezboleśnie, Sheffield meczem z Charltonem utorowało sobie drogę do najlepszej czwórki FA Cup.
Teraz, w półfinale FA Cup czeka Hull City. Drużyna nieprzewidywalna, przeplatająca występy ponad miarę z żenującymi blamażami. Dla „Tygrysów” Puchar Anglii to niepowtarzalna szansa na akces do Ligi Europy, a co za tym idzie – dodatkowych milionów funtów zastrzyku do budżetu klubu. Steve Bruce nie ma jednak komfortu Nigela Clougha. Mimo 13. pozycji w tabeli, były gracz Manchesteru United ciągle musi nerwowo spoglądać za plecami na czające się widmo degradacji. Za Sheffield przemawia efekt kuli śnieżnej. Niepohamowanego entuzjazmu, zwierzęcej determinacji napędzanej świadomością, że dla większości z piłkarzy United to pierwsza i zarazem ostatnia możliwość flirtu z wielkim, piłkarskim światem. Która motywacja okaże jest silniejsza przekonamy się 13 kwietnia.
W czym tkwi niewytłumaczalny sukces Sheffield? Szczęście? Dyspozycja chwili? Rzucenie wszystkich sił na mało prawdopodobny sukces? Pochodnych jest wiele, jednak przede wszystkim „Szable” to drużyna przez wielkie D. Brakuje gwiazdek, indywidualności, efektownych popisów, różnorakich liderów. Najlepszy strzelec zespołu, Chris Porter, ma ledwie dziewięć bramek. Na wynik pracuje cała drużyna, łącznie ze sztabem, ponieważ Nigelowi daleko do gwiazdorskiej i autorytarnej osobowości swojego ojca. Ta struktura, chociaż pozbawiona błysku, może rzeczywiście przynieść sensacyjne rozstrzygnięcie 17 maja.
Nie wiadomo, kiedy fani zasiadający na Bramall Lane zbudzą się z pięknego snu. Póki co, fantasmagoria trwa przynajmniej do połowy kwietnia. Lub drugiej dekady maja. A może do sierpnia, gdy zwyczajowo odbywa się Superpuchar Anglii? Wszystko zależy od piłkarzy United oraz ich menedżera. Sam Clough motywował swoich graczy tym, że są zaledwie jeden dzień od mistycznego Wembley. I to oni mogą dać brakującą statuetkę do rodzinnego mauzoleum Cloughów.
TOMASZ GADAJ
fot. sufc.co.uk