Mieliśmy okazję śledzić naszego mistrza dwóch pedałów na górskim etapie Tour de France w Andorze. A co się działo wcześniej i później? Najlepsze wakacje w życiu na koniec cyklu.
To był rok 1997, drogie dziatki, czyli ten sam, w którym tata był w Grodnie (KLIKNIJ).
Egzaminy na studiach zaliczone, zaczynały się wakacje, piliśmy piwo na plaży, aż moich dwóch kolegów z socjologii (dziś pracują w spedycji, co za niespodzianka!) z szatańskim uśmiechem wyjęło z plecaka „Dziennik Bałtycki”, który akurat publikował dodatek turystyczny czy coś w tym guście. Czułem się nieswojo, gdyż tych dwóch niedoszłych socjologów raczej nie gustowało w lokalnych mediach. Miałem rację: tu nie chodziło o kiermasz rękodzieła kaszubskiego w Sierakowicach.
Maroko.
– Jedziemy?
– Jak chcecie, to jedźcie. Nie jestem rasistą, ale dla mnie za gorąco.
Ale pojechałem. Wyjazd, pamiętam jak dziś, nastąpił 26 czerwca. Pociągiem do granicy polsko-niemieckiej. W Słubicach przekroczyliśmy most z NRD, Frankfurt an der Oder, a jak dalej? Jak to, jak? AUTOSTOPEM!
Trochę próbowaliśmy tego sportu w poprzednie wakacje, ale raczej na krótką metę w porównaniu z tym, co miało nastąpić teraz.
Początkowo było nas sześciu: ja, dwóch braci Sz., dwóch socios z socjologii i jeszcze ich jeden kolega z tego obleganego kierunku (ksywa: „Gdzie jest małpa”), czyli sprawa prosta: jedziemy dwójkami.
Pierwszy przystanek: ten, co zawsze, w programie: to, co najlepsze w Amsterdamie. Czym tam się można zajmować, to raczej wiadomo – świadczy o tym logo miasta, czyli potrójne X. Pić, palić, pływać.
Jest tam oczywiście sławne na cały świat Muzeum Heinekena; wtedy zwiedzanie polegało na tym, że na koniec prowadzili cię do wielkiej sali, gdzie można było pić do woli, za darmo. Raj? Wtedy tak. I nagroda za żmudne poznawanie technik warzenia i robienia różnych cudów z piwem.
Żeby tam w ogóle wejść, trzeba odstać swoje w długiej kolejce. Ale czas mijał szybko, przeważnie na nabijaniu się z japońskich turystów, którzy wychodzili stamtąd dosłownie zgięci w pół.
– Ci żółci to mają słabe głowy, he he.
Wreszcie obeszliśmy ten raj za jakieś 8 guldenów, czyli wtedy 16 złotych, i walczymy. Kelnerki patrzyły na nas, pochłaniających po dwa browary naraz, z mieszanką trwogi i podziwu.
Nie wiem, ile tego wypiliśmy, ale tuż po wyjściu zwróciłem wszystko w pobliskim parku.
Być może wpływ na to miały substancje wziewne wchłaniane w międzyczasie, ale twardych dowodów brak. W każdym razie każdy z nas czuł się niczym helikopter w ogniu.
Na czym tam jeszcze spędzaliśmy czas, tego nie pomnę. Oprócz amsterdamskiej Areny.
Nie żebyśmy cały zachowywali się jak prostaki. Na pewno była wizyta w Muzeum van Gogha; film o sławnym malarzu obejrzałem chyba osiem razy z rzędu i za każdym razem czymś zaskakiwał. To się chyba nazywa prawdziwa sztuka.
Jeden czy dwa wieczory spędziliśmy też u Johuna – Holendra, którego nasi socios znali, bo kiedyś był w Gdańsku. Było bardzo miło. Do tego stopnia, że po jakimś czasie śpiewaliśmy holenderskie pieśni marynarskie.
Wreszcie nastąpił czas pożegnań, „Gdzie jest małpa” musiał wracać do kraju. Ruszamy więc dalej w piątkę i tu dylemat: kto ma jechać z kim, bo jest nieparzyście. Jak wszystkie spory wtedy, również ten rozstrzygnęliśmy w ten sam sposób. Grając w kości.
Zdaje się, że nawet ja przegrałem, nie było to trudne w tych holenderskich oparach absurdu, ale zdaje się, że kupiłem czekoladę Panu N. i on zgodził się ze mną zamienić. Widocznie był bardzo głodny.
Kolejny przystanek to była mała mieścina na północy Francji – Saint-Amand-les-Eaux. Tam ten kolega, który lubił czekoladę, miał rodzinę. Zresztą to ten od ciotki z Grodna.
Siedzieliśmy tam z tydzień. Z tego, co pamiętam, jedliśmy moule z frytkami, zapijając zimnym browarem – z raju do raju. Nie zabrakło nam niczego. Dostaliśmy nawet osobną chałupę, a w bonusie rozmowy z 85-letnim wujkiem, który wyjechał z Polski chyba przed II WŚ, i wciąż się dopytywał, czy istnieje jeszcze kasa chorych i jak działa, bo za jego czasów… itd. Supergość.
Była również demonstracja antywojenna rozgromiona przez brutalnego brytyjskiego policjanta w skarpetach.
Stamtąd do Andory. Czemu tam? Otóż każdy z nas w ramach ubezpieczenia kupił sobie kartę EURO26, która uprawniała do wszelakich zniżek (oficjalnie, tak naprawdę służyła do wygrzebywania brudu zza paznokci), i ta karta polecała różne ciekawe miejsca w różnych miastach.
Zajeżdżam więc z młodszym bratem Sz. do stolicy tego wolnocłowego państewka. Przez Francję jechało się jako tako, chociaż z Tuluzy – o kurde jak to się dłuży – do celu pociągiem. Jakichś większych przebojów nie pamiętam, ale z 2-3 dni to zajęło.
Wiadomo, człowiek spocony, brudny z jebitnym plecakiem zawierającym cały dobytek. Nie było komórek ani internetu, tzn. chyba raczkowały wtedy, ale my to mieliśmy szczerze w dupie, więc umawialiśmy się w kolejnych punktach zbornych o każdej parzystej, pełnej godzinie. Na zbiórkę nikt nie przyszedł, więc mimo że usyfieni, z satysfakcja rozsiedliśmy się pod palmą, że niby jesteśmy pierwsi.
Nagle zza węgła wyłoniła się trójka naszych kolegów. Każdy świeży, ogolony i w nowych ray-banach, które potem chyba okazały się podróbami (w końcu to Andora), ale robili piorunujące wrażenie zaiste.
– Napadliście bank?
– Zaraz wam opowiemy. chodźcie do hotelu.
Do hotelu? Do tej pory kimaliśmy w parkach, stacjach benzynowych czy (to już ekstremum) na pasie przedzielającym dwie nitki autostrady. Ale hotel?
Okazało się, że całkiem znośny, z lokajem przy wejściu. Zaraz do wielkiego marketu „Pireneje” nabyć jakąś literaturę na wieczór i uczcić spotkanie. Tam, oczywiście, po raz kolejny okazało się, że największym szczęściem jest spotkać rodaka na obczyźnie. Zajechał właśnie autokar, który zapewne zrobił sobie małą przerwę w zwiedzaniu Barcelony.
– Stasiu, dwie czy trzy wziąć?
– Co ty, zwariowałeś? Cztery weź. Albo czekaj. Weź pięć.
Czego to raczej łatwo się domyśleć.
A skąd nasze nagłe bogactwo i Pireneje luksusu?
Otóż kolega N., który jechał sam, znalazł na stacji benzynowej portfel. Prawdopodobnie wypadł jakiemuś Holendrowi, którzy kamperami mają zwyczaj przenosić się latem na południe. Chodził ten kolega na stacji wśród ludzi, ale nikt się nie przyznał. Denominacja w Polsce odbyła się dwa lata wcześniej, ale my wciąż używaliśmy starej waluty, więc jak przeliczyliśmy na polskie, w tym portfelu było jakieś 55 BANIEK! Pięć i pół tysiąca złotych. Niby nie aż tak wiele, ale ja np. wziąłem na wyjazd jakieś 300 dolarów, czyli wtedy koło tysiaka złociszy, z czego sporo przywiozłem do domu.
Oczywiście z tych milionów wkrótce nie zostało wiele, bo trzeba było nabyć okulary słoneczne i tym potrzebne rzeczy. Trochę poszło na liczne wymiany waluty, bo nie było wtedy przecież wspólnej na cały kontynent.
Pamiętam, że zastanawialiśmy się nad scyzorykiem wielkości połowy człowieka, gdyż takie cudo również można było nabyć w Andorra La Vella – światowej stolicy tandety. Ostatecznie pomysł padł, bo z takim gigascyzorykiem nikt by nas na stopa nie wziął raczej. Nazajutrz wyprowadziliśmy się z hotelu, wynosząc z niego prześcieradła, które już wkrótce miały się przydać. Z hotelu przenieśliśmy się na półkę skalną tuż za miastem, po drodze mijając jakiś kompleks sportowy, który chyba był siedzibą lokalnego związku piłki nożnej, ale jakoś mnie to nie podnieciło wtedy.
Życie na półce skalnej mijało błogo na piciu, paleniu, żarciu i grze w kości oraz w karty. Aż któregoś dnia ktoś z nas (pewnie ja, bo byłem stałym przeglądaczem gazet w tamtejszym empiku) zauważył, że nieopodal pojedzie Tour de France. Zagraliśmy w kości, kto jedzie, kto pilnuje dobytku.
Pojechało nas trzech, pierwszy przystanek zrobiliśmy sobie w sklepie spożywczym. Kupiliśmy najtańsze wino w kartonie. Kolega, którego wiele lat później okradziono w Madrycie (więcej TU ) oblizał się ze znawstwem:
– Na wyścig dwa takie biorę. Albo czekaj. Wezmę trzy.
No to wzięliśmy. Kwasior był to niesamowity, pamiętam, że zagryzaliśmy okrągłym chlebem o twardości kamienia z Jasnej Góry. Obudziłem się spieczony na raka gdzieś na skale, a obok słodko kimali moi koledzy.
Sceneria była dość nietypowa, gdyż było bardzo gorąco, byliśmy w sandałach z koziej, a obok leżał śnieg. Pireneje. Z bolącymi czerepami doczłapaliśmy do jakiejś kolei linowej. Ustawiliśmy się w kolejce, a przed nami dwóch gości w koszulkach Athleticu Bilbao.
– Kibicujecie Indurainowi? Zapytałem rezolutnie, chociaż baskijski mistrz z tętnem spoczynkowym 28 uderzeń na minutę (!!!) już wtedy nie jechał.
– Claro, si, si.
– ETA? – wyrwało mi się po chwili.
Przyłożyli palec do ust, co miało oznaczać „Si, si, ale nikomu ani mru-mru”.
Chyba trzyosobowe były te wagony (Word poprawia na waginy) linowe, ale jeden kolega, starszy brat Sz., wciąż się wiercił, bo coś mu nie pasowało. Wreszcie stało się nieuniknione. Spadł mu but. Nie pamiętam już, czy sandał, czy palestyński klapek, ale pamiętam, że z wysokości 10 metrów. I co robi ten kretyn? Jak to co? Skacze, bo jakże to? Bez klapka na wyścig?
Dojechaliśmy do końca, tarzając się ze śmiechu, oglądamy się za siebie, a tu Pan Sz., jak kozica górska, sprawnie skacze po skałach, oczywiście w komplecie obuwia.
Właściwie był równo z nami, a skały tam były nieprzyjemne, ostre i dosyć strome.
Od tej pory pewien jestem jednego: człowiek pochodzi od małpy.
Wreszcie dotarliśmy na miejsce, gdzie miał przebiegać wyścig, wcześniej dzwoniąc do jednego ziomka, który został w domu, żeby koniecznie włączył Eurosport i nagrywał na wideo, bo na pewno nas zobaczy.
Nie napiszę, że kolarstwo jest dla pedałów, to by było zbyt prostackie, ale wiadomo… nie jest piłką nożną. Ale to, co zobaczyłem, wzbudziło mój podziw. Otóż całe rodziny w wozach kempingowych czy bez ustawiły się wzdłuż trasy podziwiać kolarzy. Widać było, że dla wielu był to sposób spędzenia wakacji: jechać za wielką pętlą. Niektórzy malowali farbą na szosie napisy mające zachęcić kolarzy do szybszego pedałowania.
Na nas trochę dziwnie patrzyli, bo byliśmy nieco czerwoni na ryjach, a ponadto trzymaliśmy transparent inny niż wszyscy.
Na prześcieradle zajumanym z hotelu krzywymi literkami napisaliśmy ZENON JASKUŁA. POLSKA.
Niech Zenek wie, że nie jest nam wszystko jedno. Zresztą ten wyścig to był powrót do lat dzieciństwa, gdy przy pomocy kapsli urządzaliśmy w piaskownicy Wyścig Pokoju. Dziwne, ale jakoś nikt nie chciał być zawodnikiem z ZSRR, a o dziwo Olaf Ludwig, Uwe Raab czy Uwe Ampler, czyli NRD-owcy, występowali. Chociaż nie, był jeden Rusek – Dżamolidin Abdużaparow. Ze szkoły się uciekało, żeby oglądać Wyścig Pokoju. A nasz skład jeszcze dziś pamiętam: Andrzej Mierzejewski, Lech Piasecki, Marek Szerszyński, Marek Kulas, Andrzej Sypytkowski i oczywiście Zenon Jaskuła.
Wróćmy do Andory i wyścigu.
Wreszcie są kolarze – jeden, drugi jedzie w dużych dość odstępach, w końcu to odcinek górski, który rozerwał peleton i zdecydował o końcowej klasyfikacji.
Archiwum pokazuje, że Zenek zajął wtedy ósme miejsce, ale ja pamiętam, że był trzeci na tym etapie i w całym wyścigu. I co mi zrobicie? Nic! Po latach okazało się, że Jan Ullrich, zwycięzca tego etapu i całego wyścigu, był na koksie. Faktycznie jakieś strzykawki leżały na poboczu, ale myślałem, że to omamy.
Pamiętam też, że kolega który skoczył z kolejki linowej, nie zdawał sobie sprawy z wagi wyścigu; najwyraźniej myślał, że to jakiś powiatowy festyn, i na ostrym podjeździe biegł za każdym z kolarzy, klepiąc ich po plecach i krzycząc: „Go, go, go!!!”. Aż wreszcie któryś z nich nie wytrzymał i pokazał mu środkowy palec.
Wszystko ma swój koniec, więc po wyścigu trzeba było udać się na półkę skalną, czyli do domu. Na ukojenie nerwów nabyliśmy jeszcze po kwasiorze; i dobrze, bo to, co zastaliśmy po powrocie, przeszło najśmielsze oczekiwania. Gdy zbliżaliśmy się do naszego skalnego legowiska, podejrzane było to, że dwaj koledzy, którzy zostali, na cały ryj śpiewali: „40 lat minęło jak jeden dzień”. Oczywiście byli zalani w trupa i agresywni.
– Kurwa! Czemu to wy pojechaliście na ten wyścig? – pytali bełkocząc.
W końcu stało się nieuniknione: młodszy brat Sz. postawił pawia. Pech chciał, że tam, gdzie stawiał, była kurtka jego starszego brata. Ten się wkurwił i po ciemku nożyczkami wyciął sobie fryzurę, w której wyglądał, jakby mu brakowało piątej klepki.
Wszystko, co dobre, ma swój koniec, więc trzeba było ruszać dalej na południe. Kolejny punkt zborny ustaliliśmy w Murcii, gdzie lata później armada Franka Smudy odebrała srogie lanie. Czemu tam? Oczywiście dlatego, że przewodnik EURO26 zachwalał tamtejsze atrakcje. Z 50 razy zagraliśmy w kości i w drogę.
Z Andory przedostaliśmy się do Barcelony, którą zapamiętałem jako niezbyt przyjazną, być może stąd moja późniejsza niechęć do barw „Blaugrana”. Z buta przeszliśmy całe miasto i ustawiliśmy się na rogatkach z wystawionym kciukiem. Początkowo szło całkiem nieźle, ale w okolicach Walencji zaczęły się kłopoty.
Po pierwsze, gdzieś w okolicach Elche kończyła się autostrada. Po drugie, nikt prawie nie mówił po angielsku i ciężko było się dogadać.
– Do you speak English?
– Yes, yes.
– Do you go to Murcia? Can you take two people with you?
– Yes, yes.
Po czym człowiek budził się zupełnie gdzie indziej, gdzieś wśród arbuzów i kukurydzy. Ciężki kawałek chleba taki autostop w Hiszpanii. W ten sposób wieczorem wylądowaliśmy w mieście Los Alcázares. To znaczy teraz, jak patrzę na mapę, to wydaje mi się, że to było tam.
Zrobiło się późno, więc położyliśmy się spać na plaży. Nagle w środku nocy oślepiło mnie jakieś światło.
- Młody, spadamy!
Wprost na nas jechała maszyna czyszcząca plażę, traktor właściwie. Parę chwil dłużej i byłoby po nas.
Wreszcie jakoś doczołgaliśmy się do Murcii, tam na przejściu dla pieszych, jakbym był w Gdańsku-Oliwie, spotkałem kolegę N., który jechał samotnie.
– I co, fatalnie się jedzie, nie?
– Czemu? Całkiem spoko – on zawsze był dziwny.
Kupiliśmy jakiś sześciopak i czekamy na resztę, która się nie pojawiała. Jeszcze mieliśmy taki patent, że skrzynka kontaktowa była u ojca jednego z kolegów: dzwoniło się do niego, by ustalić, co się dzieje z resztą. Nie pamiętam, ale chyba na koszt odbiorcy.
Wreszcie jest pozostała dwójka. Umorusani i wkurzeni.
– Wracamy do domu! Tu się nie da łapać stopa!
Opowiedzieli o tym, że nawet odświętne, białe koszule, które w desperacji ubrali, nie sprawiły, że ktokolwiek chciał się zatrzymać. Potem dowiedzieliśmy się, że w Hiszpanii głośna była afera z autostopowiczami, którzy mordowali kierowców. Opowiedział nam to pewien miły Anglik, który osiadł na południu Hiszpanii. Napisał również kilka podstawowych, pomocnych zwrotów.
Następna stacja benzynowa – próxima gasolinera.
Autostrada – autopista.
I tak dalej.
Jako że dość mieliśmy wystawiania kciuka za jakieś grosze, nabyliśmy bilety na nocny autobus do Algeciras, czyli tuż obok Gibraltaru. W autobusie pełna Afryka: obok mnie siadł gość, który miał wydziarany jakiś miecz na ramieniu, ale tatuaż robił kredką świecową, więc cały czas po polsku mu dogryzaliśmy. Mimo że noc, było tak gorąco, że wachlowaliśmy się pustymi butelkami po piwie.
Rano byliśmy u celu. Algeciras, typowe miasto portowe, więc my do portu.
– My chcieć statek do Maroko. Panimajesz?
Oczywiście nikt z nas wcześniej nie sprawdził, że obywatele spoza UE muszą mieć wizę, drobny szczegół. Delegacja (w białych koszulach) do ambasady marokańskiej była ze wszech miar udana, ale dowiedzieliśmy się, że trzeba na wizę czekać dwa tygodnie. Ludzie biznesu tyle czasu nie mają.
Ale był jeden haczyk. Otóż z czasów imperialnych Hiszpanii pozostała posiadłość w Afryce. Po drugiej stronie leżało miasto Ceuta. A że jest tam zupełnie jak w Maroko, mieliśmy się już wkrótce przekonać.
Popłynęliśmy promem i zaraz po kontroli w Ceucie zaczepił nas jakiś Marokańczyk.
– Wiz nie chcecie?
– Może potem – nasze zaniepokojenie wzbudziło to, że miał tylko jedną rękę.
– Mam prawdziwe wizy, byłem ambasadorem Maroko w Chile – Kapitan Hak nie dawał się zbić z tropu.
Nie dała się zbić z tropu moja śp. Babcia, do której zadzwoniłem, żeby poinformować, że jestem na Czarnym Lądzie.
– A jak się tam dostałeś? Przez Gibraltar? Lepiej uważaj.
Babcia zawsze była dobra z geografii, a historię generała Sikorskiego znała na pamięć.
– Jak nie chcecie wiz, to może haszysz? Mam rewelacyjny towar! – Hak był w swoim żywiole.
Cała Ceuta była mocno opanowana przez Arabów, którzy, zdaje się, mogli tam wjeżdżać, kiedy i na jak długo chcieli, ale tylko na dzień: w nocy mieli spadać. Przynajmniej tak myśleliśmy.
Wiele lat później czytałem, że Ceuta jest czymś w rodzaju ziemi obiecanej dla obywateli Czarnej Afryki. Otóż idą oni na piechotę z Mali, Mauretanii, Nigru itd. aż tutaj, by potem sprintem biec przez granicę do Ceuty, gdzie mogą poprosić o azyl w Hiszpanii. Coś jakby „Raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy!”. Ale to chyba jakaś rasistowska propaganda, bo jakże to? Świeżo wydostali się spod imperialnego buta białego człowieka, by znów się pod nim znaleźć? To niemożliwe.
Ale jesteśmy wciąż w roku 1997. Nabyliśmy jakieś produkty spożywcze w sklepie i na plażę odpocząć. Zaraz przysiedli się Marokańczycy.
– Aqua – mówi jeden.
– Tak, aqua – na to ja.
I bierze łyka, gnojek jeden.
– Tomato.
– Aha.
I bierze keczup. Pojętni byli bardzo.
– A wiesz co, weź sobie to żarcie, ja nie jestem głodny.
I tak tam się toczyło życie.
Wreszcie wieczór. Oczywiście otoczyli nas Marokańczycy.
– Wiza? Haszysz?
– No dobra, daj tego towaru spróbować – ucieszył się jeden z naszych, po czym się do nas odwrócił – mam jointa za darmo.
Jak za darmo, to się miało okazać zaraz.
Spalili tego śmierdziucha, po czym Marokańczycy zażądali zapłaty.
– Ale jak to, my nie jesteśmy amigos? Flower power i w ogóle?
– You smoke, you pay, no bambinos. Odpowiedział mniejszy z nich, groźniejszy od tego większego.
NO BAMBINOS.
Od tej pory to hasło mi towarzyszy stale.
Noc na plaży była średnio spokojna. Szczerze mówiąc, myśleliśmy, że mili Arabowie poderżną nam gardła w rewanżu za wyprawy krzyżowe.
Nazajutrz chłopcy kupili jakąś większą partię, na oko to było dobre 50 gram. Ale jak to przewieźć? Przecież będzie kontrola.
Jeden z Marokańców uspokajał nas: „No paranoia, my friend. Everybody smokes. Police smoke, too. It’s good for eating, good for your head etc.
Ja umyłem ręce – chyba coś czułem, że wkrótce stanę się statecznym ojcem rodziny – ale chłopaki poupychali towar w śmierdzących vansach. Takie buty wtedy były modne, a najlepsze w nich było to, że miały taką kratkę pod stopą, idealne miejsce do przemytu.
Wysiadamy w Algeciras, celnicy mocno trzepią pozawijane chustami arabskie babiony. Wreszcie nasza kolej.
– Polonia?
– Si.
Celnik spojrzał na nas zatroskany.
– Muchos aqua a Polonia.
I miał rację, bo faktycznie wtedy w Polsce była powódź. O nic nie pytali, poszliśmy dalej. I co robić z tak pięknie rozpoczętym dniem? Ktoś słyszał, że nieopodal znajduje się mekka surferów, czyli Tarifa.
Jeśli w Amsterdamie, Andorze czy u ciotki we Francji było ekstra, to w Tarifie było superhiperekstra.
Spożywcze produkty były tak tanie, że mimo iż nie śmierdzieliśmy kasą, co dzień z lokalnego marketu wyjeżdżaliśmy z dwoma pełnymi koszami: wina (marki SYP, chociaż to był raczej SYF), owoców, chleba, jogurtów i czego tam jeszcze.
Młodego Sz. jakaś pani zaczepiła na ulicy i mówi: – Pan chyba jest Francuzem, bo niesie pan bagietkę.
Miała chyba zdolności paranormalne, bo dziś ten kolega mieszka w Paryżu z żoną i dwójką dzieci.
Tydzień leżenia na plaży, grania w piłkę. Towarzyszyły nam osły…
Raj.
Tego się nie da opisać.
Hitem tego tygodnia było pstrykanie sobie aparatem prosto w oczy i potem patrzenie na zachód słońca. Niezapomniany widok.
Wiem, wiem: byliśmy młodzi i głupi.
Wreszcie powrót. Szło jak po grudzie, bo zero autostrady na południu. Koło Malagi, a właściwie na obwodnicy (która od tej pory jest dla mnie synonimem czegoś, co się dłuży bez końca), dostrzegliśmy trzy znajome sylwetki z dala. Tak, to nasi koledzy, którym andaluzyjskie łapanie stopa szło jak po grudzie.
Położyliśmy się spać koło autostrady. Budzę się w środku nocy. Zsikałem się? Nie, po prostu było tak gorąco, że się spociłem jak mysz, i to w środku nocy. Mijaliśmy więc te andaluzyjskie miasteczka, w których nie było czym oddychać, a przez pół dnia trwała sjesta, czasem przedłużająca się na dzień cały. A nam już dosyć tęskno było do domu.
Gdy dotarliśmy do Almerii, postanowiliśmy udać się do Barcelony pociągiem. Drobne 11 godzin i jesteśmy w Katalonii. W Perpignan ze skrzynki kontaktowej dowiedziałem się, że Lechia w III lidze przegrała z Wierzycą Starogard, a jednego chłopaka od nas ktoś zadźgał na starogardzkim rynku.
Stamtąd poszło jak z płatka. Z Francji do Niemiec, a tam złapaliśmy stopa do Wrocławia.
Sześć tygodni poza domem. Tylko raz nocleg za kasę. Nie jestem osobą, która lubi się opalać, ale nawet z jajek jeszcze długo schodziła mi skóra.