O romantycznych latach 90. pisałem już pod literą O. O ile tamten wyjazd do Olsztyna trwał jakieś kilkanaście godzin, to do Tarnobrzega… No, może nie kilkanaście dni, ale około dwóch.
Początek sezonu 1995/96, wszyscy byliśmy w Gdańsku (i w Sopocie) podjarani Lechią/Olimpią, dlatego gdy po trzech premierowych wygranych u siebie przyszedł wyjazd do dalekiego Tarnobrzega, nikogo nie trzeba było specjalnie namawiać. Zbiórka w Gdańsku Głównym i od razu zrobiło się wesoło.
Pierwsza przesiadka była chyba w Warszawie, ale nie na Centralnym, a na Dworcu Wschodnim. Albo mi się mylą te wyjazdy, albo jacyś zabłąkani legioniści wracali z Göteborga ze zwycięskich eliminacji do Champions League.
Jakaś krótka ganianka, ale bez przekonania, bo:
a) wszyscy od nas byli już porządnie zrobieni;
b) jakoś wtedy na Legię nie było wielkiego ciśnienia;
c) nasza grupa miała mocno pacyfistyczne nastroje: koraliki, kwiaty we włosach, kraciaste koszule, sandały itd.
Potem, zdaje się, do Lublina, gdzie zawitaliśmy o świcie. Oczywiście cały czas wycieczce towarzyszyli mundurowi z Trójmiasta, a w międzyczasie dosiadali się inni. Nawet całkiem się zżyliśmy… W Lublinie jakiś ważny pan milicjant mówi: nie rozchodzić się, bo miejscowi już na was czekają…
Jasne, jasne…
Z Lublina do Stalowej Woli, gdzie, o ile się nie mylę, mieli wtedy dwa dworce. No i oczywiście: nie rozchodzić się, bo się wam dworce pomylą…
Stamtąd do celu, czyli Tarnobrzega. Szybko sformowaliśmy pochód przez miasto i dawaj na stadion. A tam taka buda, gdzie można było pić piwo. Zaraz się rozsiedliśmy, nawet w miarę kulturnie było, ale że byliśmy bez krawatów, oberżysta mocno się oburzył.
– Co wy sobie wyobrażacie? Zawsze wiedziałem, że kibice Olimpii Poznań są najgorsi!
Ha, pewnie w jakimś miejscowym Kurierze wyczytał, że Siarka gra z Olimpią. Poznał, dodał dwa do dwóch i mu wyszło.
Wreszcie mecz. Od 1985 roku regularnie uczęszczam, ale tamten był jednym z najbardziej dramatycznych, jakie widziałem. Sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie, aż wreszcie lunęło straszliwie. Na co my w komplecie zdjęliśmy koszule na komendę kogoś ważnego.
Było 3:2 dla nas, gdy w doliczonym czasie gry wyrównał nieśmiertelny Mietek Ożóg, piłkarska legenda Podkarpacia i COP-u. Skądinąd wiem, że w siarkowym mieście tamten mecz również był przez lata wspominany.
Ciemno, zimno i do domu daleko, ale jakaś szybka promocja po drodze na PKP i jazda. Z klasą, bo piętrusem.
Pamiętam, że jeden kolega (niejaki Kiwi) miał wtedy taki film, że zaczepiał różnych ludzi, patrzył im w oczy i pytał: czemu mnie nienawidzisz? Poza tym normalny wyjazd. Jakieś niewiasty też były, które zmieniały rotacyjnie opiekunów.
W międzyczasie przesiadka, zdaje się w Skarżysku Kamiennej, gdzie pan władza ostrzegał, aby się nie rozchodzić. Tam, o dziwo, nawet faktycznie ktoś czekał. Ale czy był z Granatu Skarżysko-Kamienna, czy z Broni Radom? Do dziś nie wiadomo…
To się działo w roku 1995. A 10 lat później również było ciekawie w innym mieście na T.
Toruń, po latach tułaczki Lechia walczyła o awans do drugiej ligi. Jeden z decydujących meczów miał się odbyć właśnie tam, z Elaną. Ciśnienie było ogromne: raz, że stawka była wysoka, dwa, że podczas pierwszego meczu w Gdańsku, jesienią, działo się na boisku (3:3) i na trybunach. Goście tuż po tym, jak zasiedli w swym sektorze, zostali otoczeni przez chłopaków od nas. Mecz przerwano, walka była dość zacięta, bez wyraźnego zwycięzcy.
Do Torunia zapakowaliśmy się w wiśniowe audi 80, którego wtedy byłem posiadaczem, jak chyba co trzeci rodak. Wcześniej zapewne jakiś Hans albo Jürgen jeździł nim do sklepu; po zakupy, nie dalej. Pięciu nas było, czyli ciasno. Ja przezornie za kółkiem posadziłem kolegę, który nie bardzo wiedział, na co się pisze. Kupiliśmy piwa po pachy i jedziemy. Zbliżamy się do Miasta Pierników, wysiedliśmy na popas na którejś stacji, a tam Janusz Dzięcioł, czyli zwycięzca pierwszej edycji „Big Brothera”. Mój kolega, Misiu z Przymorza (dziś szanowany trójmiejski biznesmen), tak go wyzwał, że aż mi się sympatycznego strażnika miejskiego ze Świecia zrobiło trochę żal.
Jedziemy dalej, a tu naraz komórki nam zaczęły dzwonić. Uważajcie w Toruniu, bo na mieście jest zadyma i naszych gonią. Że zadyma, to było pewne, ale że naszych gonią? Oho, tego się nikt nie spodziewał…
Jechał z nami też mój szwagier, specjalista od topografii kuli ziemskiej i sąsiednich galaktyk. Wyczytał, że mecz odbywa się na stadionie przy Trasie Chełmińskiej (obiekt Pomorzanina). No to wykoncypował, że jak wjedziemy od Chełmna, to dotrzemy. Bystrzak.
Wjeżdżamy do Torunia. Bardziej nadawaliśmy się na detoksykację niż na mecz, więc oczywiście zaraz zgubiliśmy drogę, ale twardo jedziemy. Wreszcie widać zastępy psiarni. Oho, to chyba tam. Jesteśmy. Już mamy wysiadać, gdy jakiś sympatyczny człowiek mówi: pojebało was? Tu jest sektor Elany. Na szczęście było z pięć minut do meczu i wszyscy już byli na stadionie, bo by nas zabili i samochód przewrócili do góry nogami lub spalili auto, a z nas przyrządzili pierniki.
Zaraz wsteczny i podjeżdżamy, gdzie trzeba. Pokazujemy policjantom, przebranym dla niepoznaki za żółwie ninja, bilety z trudem nabyte w Gdańsku, ale żaden z nich nawet nie spojrzał. A przecież przez tydzień cały trąbiono w mediach, żeby do grodu Kopernika nie jechać bez biletu, a taka wejściówka to był wtedy rarytas, gdyż dla przyjezdnych przeznaczono jedynie 400 sztuk.
Oczywiście nikt się tym nie przejmował i najechało nas co najmniej z trzy razy więcej, czego dowodem transparent wywieszony w trakcie meczu. „400 biletów? Policzcie, ile jest głów”.
Wchodzimy na stadion, zaraz mecz, a tu niecodzienny widok. Elana biegnie w naszą stronę, a nasi się cofają. Gdzie podziała się słynna nabojka gdańskiej Lechii?
Milicja opanowała sytuację i zaczął się mecz. Jeden ze słabszych, jakie widziałem. Elana potrzebowała wygranej, więc nieporadnie atakowała, Lechia – m.in. z Bączkiem, Sierpikiem (późniejszy menago m.in. Wojtka Pawłowskiego), Heńkiem (obecnie asystent Michała Probierza), Szulem (Marcin Szulik, co kiedyś Buffona pokonał) i Wojciechem (poprzednik Lewego w Bayernie) – w składzie jakoś tam się broniła.
Wreszcie przerwa i wtedy to się stało.
Pod stadion podjechały dwa autokary: jeden z Lechii, drugi ze Śląska. Żółwie ninja aż się rozstąpiły na bok. Na stadion wpadła setka kibiców o słusznych gabarytach, zero niepotrzebnych ruchów. Szli prosto przed siebie. Musieli słyszeć, co działo się wcześniej.
Płot oddzielający trybunę od murawy padł po kliku kopach. Bojownicy wpadli na murawę, przeganiając piłkarzy i sędziów. W błyskawicznym tempie opustoszały również sektory Elany. Zostaliśmy na stadionie praktycznie sami. Oczywiście zaraz pojawiły się milicyjne posiłki. Polewaczka w sumie była miłą odmianą, bo było niezmiernie gorąco.
Wreszcie mecz został wznowiony. Błyskotliwa akcja Wojciecha po skrzydle, gol Rusinka i 1:0 – jesteśmy prawie w II lidze!
Po latach doszły mnie słuchy, ze ówczesny trener torunian Piotr Rzepka oskarżył Lechię o manipulację przy składzie sędziowskim. Że niby Bobo Kaczmarek miał pomóc Marcinowi, swemu synowi, który wówczas prowadzał Lechię itp. itd. A prawda jest taka, że Elana była wówczas strasznie słaba. To znaczy w tym meczu, mimo że w składzie miała Dawida Nowaka. Nazajutrz nawet w „Teleexpressie” pokazali toruńską zadymę. Byliśmy dumni i szczęśliwi.
Następny mecz to była wygrana 1:0 z Kotwicą Kołobrzeg, upragniony awans i najlepsze, jakie słyszałem wykonanie „My wierzymy…” – na melodię „You will never walk alone” (będzie o tym pod Y).
Na meczu z Kotwicą było jakieś 5 tys. ludzi, ale gdy przyszło info z Poznania, że Warta prowadzi z Unią Janikowo, każdy po prostu wstał i wiedział, co ma robić i co śpiewać…