Stawiam pintę Guinnessa każdemu, kto znajdzie obiekt piłkarski, na którym trybuny są bliżej od murawy niż przy Loftus Road…
Są tacy, którzy uważają Londyn za stolicę świata. Myślę, że są lepsi kandydaci, ale jeśli chodzi o futbol, to „megamiasto” nie ma sobie równych. Każdy kibic znajdzie coś, co lubi. To tu jak u siebie poczują się ci, którzy lubią mistrzowski poziom na murawie i biblioteczną ciszę na trybunach (Arsenal i Chelsea); zadowoleni będą tacy, którzy lubią oglądać zakazane gęby wytatuowanych grubasów (West Ham i Millwall), wreszcie fani, którzy lubią familijną atmosferę na stadionie (Fulham); i tacy, którzy lubią odwiedzać obiekty, na których większość kibiców zna się z widzenia (Leyton Orient). Gdzieś pomiędzy powyższymi są Queens Park Rangers i ich klimatyczny stadion przy Loftus Road.
By znaleźć stadion QPR, należy udać się do zachodniej części miasta i wysiąść na rasistowsko nazwanej stacji White City. Grający obecnie w Championship piłkarze ubrani w biało-niebieskie pasy, pragną nawiązać do lat 70., kiedy odnosili największe sukcesy – w sezonie 1975/76 zdobyli wicemistrzostwo Anglii, kończąc rozgrywki zaledwie jeden punkt za Liverpoolem.
Rangers byli w roku 1992 wśród założycieli „Najlepszej Ligi Świata” (zastrzeżony przez Premier League znak handlowy), ale po czterech sezonach z niej spadli i dopiero niedawno wrócili, by znów spaść. W tym czasie przez chwilę na stadionie Pasów przy Loftus Road odbywały się mecze Premier League – grał tu Fulham podczas przebudowy Craven Cottage. O tym stadionie pisałem TU.
Stawiam pintę Guinnessa każdemu, kto znajdzie obiekt piłkarski, na którym trybuny są bliżej od murawy niż na stadionie QPR. Gdy siedzi się w pierwszym rzędzie jednej z nich, można dotknąć ręką linii bocznej – dosłownie! Mimo że stadion ma niewielką pojemność (koło 20 tysięcy), aż trzy z czterech trybun są piętrowe. To sprawia, że kibic czuje, że jest w samym środku akcji, gdziekolwiek na stadionie siedzi. Gdy to piszę, aż żałuję, że gdy tam byłem, nie rozgrywano meczu. Fajny, klimatyczny stadion w starym, dobrym stylu. Gdy pojawiły się sukcesy (awans do Premier League), pojawiły się również plotki, że stadion QPR będzie musiał zostać zburzony. Rozbudowa nie jest za bardzo możliwa z racji okolicznej, gęstej zabudowy. Na szczęście (?) Rangers spadli i grają tam, gdzie powinni.
Okolica też fajna, w pobliżu odbywa się coroczny Karnawał Notting Hill. Nic dziwnego, że jako kolejną zabawkę klub kupił sobie Flavio Briatore, znany z Formuły 1 i tego, że sypiał z niemiecką modelką Heidi Klum, mimo że jest od niej o 23 lata starszy. Musiał mieć okropnie ciekawą osobowość.
Żeby ten odcinek nie był za krótki, proponuję zwiedzenie jeszcze trzech stadionów jako swego rodzaju bonus dla wiernych czytelników.
BRENTFORD
Przenosimy się dalej na południowy-zachód, gdzie mieści się Griffin Park, a tam siedzibę ma Brentford FC, klub obecnie trzecioligowy (League One). Kilka sezonów temu do The Bees wypożyczony był nasz bramkarz Wojciech Szczęsny i zyskał bardzo pochlebne recenzje. Brentford jest znany z trzech rzeczy:
1) Jak głosi popularny mit, jego piłkarzem w latach 60. był znany szkocki piosenkarz Rod Stewart. Sam zainteresowany w wywiadzie z roku 1995 zdementował te niedorzeczne plotki.
2) Na zewnątrz każdego z rogów Griffin Park znajduje się pub. To jedyny taki obiekt w Anglii! To lubię!
3) Swego czasu na dachu jednej z trybun znajdowała się gigantyczna strzałka, mająca wskazywać drogę samolotom lądującym na niedalekim lotnisku Heathrow. Oprócz strzałki na dachu była reklama jednej z linii lotniczych. Ostatnio Qatar Airways, ale w przeszłości były to m.in. KLM oraz EasyJet.
Pszczoły grały przeważnie w niższych ligach. To, że w okolicy ma siedzibę tyle klubów piłkarskich (Chelsea, Fulham, QPR, Brentford czy Wimbledon oraz trochę dalej Palace), sprawiało, że od czasu do czasu odżywają pomysły dotyczące fuzji. Często w tych rozważaniach brał udział Brentford. Miał się łączyć z QPR, z Fulham czy też z Palace. Oczywiście kibice nie chcieli o tym słyszeć.
Relacje między fanami w tej części miasta są dość łatwe do opisania. Istnieje pewna hierarchia. Brentford nie przepada za QPR, a ci z kolei ledwo dostrzegają istnienie Pszczół. Z kolei Rangers najbardziej nie trawią fanów Chelsea, którzy dla Pasów mają jedynie pogardę. Psycholog tłumaczyłby to kompleksem niższości powstałym na tle kompleksu wyższości. Albo na odwrót. Wszyscy mają dość protekcjonalny stosunek do Fulham, który nie ma za wielu fanów. Chociaż też nie do końca tak jest, bo podczas któregoś finału Ligi Europy w Hamburgu kibice Fulham śpiewali w stronę grających w biało-czerwonych pasiakach piłkarzy Atlético Madryt: „Are you Brentford in disguise?”. Czyli: „Czy jesteście Brentford w przebraniu?”. To chyba jedyny w historii finał europejskiego pucharu, w kontekście którego zaistniała nazwa Brentford.
CHELSEA
Historia The Blues dzieli się na dwa okresy: przed i po Abramowiczu. Nie mają do końca racji kibice rywali, śpiewając „You’ve got no history” (czyli „Nie macie historii”), bo jednak było mistrzostwo Anglii w roku 1955 i Puchar Zdobywców Pucharów w roku 1971. Co by jednak nie mówić, prawdą jest, że przed rokiem 2003 i przyjściem rosyjskiego oligarchy, Chelsea to był klub celujący zupełnie gdzie indziej. Kiedyś to była rywalizacja na granicy I i II ligi, a teraz wygrana Ligi Mistrzów.
Negatywne uczucia kibiców innych drużyn ze Stamford z czasem osłabły, bo wiele zyskało patronów spod ciemnej gwiazdy. Na moje oko w stolicy dziś najwięcej widać koszulek właśnie Chelsea i Arsenalu. Oczywiście wiele jest czerwonych strojów Liverpoolu i Manchester United.
Nazwa Chelsea przyciągała w latach 70. i 80. różnego rodzaju świrów, niekoniecznie zainteresowanych wydarzeniami na murawie. Co dwa tygodnie na otwartej trybunie The Shed zbierali się amatorzy mocnych wrażeń. Oczywiście większość śledziła wydarzenia boiskowe, jednak to o rozrabiającej mniejszości pisały gazety. Karierę zrobiło określenie „Chelsea smile”, czyli to, co mieli czynić fani Niebieskich kibicom rywali, poszerzając im uśmiech przy pomocy noża. Inne wyczyny tych geniuszy obejmowały obrzucenie bananami pierwszego czarnego gracza The Blues Paula Canoville’a oraz prowadzenie tabeli ligowej nie uwzględniającej goli strzelonych przez zawodników kolorowych. Charakterystyczne, że w tamtym okresie w ogóle nie zmieniał się średni wiek fana Chelsea. Pewnie dlatego, że z czasem część kibiców uznawała, że jest już za stara na wygłupy.
W reakcji na ekscesy prezydent klubu Ken Bates zainstalował na Stamford Bridge płoty, które były pod napięciem. Nie słyszałem o drugim taki przypadku, nawet u nas.
Potem z grona łobuziaków wyłoniła się grupa Head Hunters, czyli „łowcy głów”. Brak sukcesów Chelsea sprawił, że ci właśnie „kibice” mieli okazję pojechać za granicę jedynie przy okazji meczów reprezentacji i właśnie oni stanowili trzon grupy podążającej za kadrą Anglii, która też miała sporo za uszami. Dopiero policyjna operacja „Own Goal” (czyli „gol samobójczy”), polegająca na wprowadzeniu swoich agentów w szeregi Łowców Głów, rozbiła tę grupę ostatecznie.
Trzeba jednak przyznać, że gdy na Stamford Bridge rządziły nastoletnie rozrabiaki, atmosfera była o niebo lepsza niż teraz. Mimo groźnego wizerunku fanów Chelsea nie opuszczało angielskie poczucie humoru. Pewnie dlatego nieoficjalnym hymnem kibiców z zachodniego Londynu stała się dość obsceniczna pieśń pt. „Celery”, traktująca o… selerze. W czasie jej śpiewania kibice rzucali na murawę przemycone wcześniej za pazuchą warzywo. Szukający broni masowego rażenia ochroniarze musieli mieć zdziwione miny, znajdując seler. I nie był to Uwe Seeler. Tradycja przetrwała, o czym mógł się przekonać Cesc Fàbregas.
Od czasu, gdy Chelsea zaczęła odnosić sukcesy, atmosfera kompletnie umarła. Trybuna The Shed jest, ale wygląda zupełnie inaczej niż kiedyś. Stadion też niewiele ma wspólnego ze starym Stamford Bridge, gdzie murawa była otoczona torem do psich wyścigów. Dziś na trybuny przychodzą chyba sami narkomani, bo panuje cisza jak makiem zasiał.
WIMBLEDON
I na deser Wimbledon, klub obecnie czwartoligowy, zmartwychwstały z niebytu. Jego powikłane losy mogłyby stać się kanwą telenoweli. Wimbledon kojarzy się głównie z tenisem, ale w tej okolicy nie tylko piłki tenisowe były w użyciu.
Klub założony w roku 1889 spędził całą wieczność w niższych ligach, aby w 1977 dołączyć do ligi zawodowej. W ciągu dziewięciu lat The Dons wspięli się najwyższy poziom ligowy, zaledwie cztery lata po tym, jak grali w IV lidze.
Największy sukces piłkarze Wimbledonu odnieśli w roku 1988, gdy sensacyjnie wygrali w finale FA Cup z bardzo wówczas mocnym Liverpoolem. Z tego, co pamiętam, ten mecz był retransmitowany w Telewizji Polskiej i zrobił duże wrażenie. Wimbledonem rządził wówczas tzw. Crazy Gang, czyli przyjaciele nie tylko z boiska: Vinnie Jones, Dennis Wise, John Fashanu, Lawrie Sanchez, Dave Beasant. Ten ostatni był pierwszym bramkarzem, który obronił rzut karny w finale FA Cup na Wembley. Jedyny minus tego niespodziewanego triumfu był taki, że po wydarzeniach na Heysel angielskie kluby zostały wyrzucone z rozgrywek europejskich i Wimbledon w pucharach nie zagrał. O Szalonym Gangu powstała bardzo ciekawa książką Matta Allena. Okładka, na której Vinnie Jones ściska klejnoty Gazzy, mówi sama za siebie…
Mimo kolejnych sukcesów i awansów piłkarze The Dons ciągle grali „kick and rush”. Gary Lineker raz miał powiedzieć, że najlepszy sposób oglądania meczów Wimbledonu, to telegazeta.
W międzyczasie postanowienia Raportu Taylora kazały wszystkim klubom zawodowym grać na stadionach z samymi miejscami siedzącymi. W roku 1991 Wimbledon z macierzystego stadionu przy Plough Lane przeniósł się na stadion Crystal Palace. Gościna, która miała być tymczasowa, trwała ponad 10 lat. Byłem w roku 1997 na ich meczu u siebie z Chelsea. Wtedy tylko jedna trybuna (na cztery) była zapełniona fanami The Dons. Byli znani z małej frekwencji, czasem nawet czterocyfrowej, co na najwyższym poziomie ligowym w Anglii było rzadkością.
Władze klubu tak długo szukały nowej siedziby, ze znalazły aż 90 kilometrów na północ, w Milton Keynes. Ciekawostką jest, że przenosiny właśnie do Milton Keynes były rozważane już w roku 1979.
Napisać, że przeprowadzka nie zyskała akceptacji kibiców Wimbledonu, to nic nie napisać. Anglia to jednak nie Ameryka, gdzie właściciele przenoszą drużyny koszykówki czy hokeja, i nic się nie dzieje. Fani zbuntowali się i podczas ostatniego sezonu w Londynie frekwencja spadła z cztero- do trzycyfrowej. Kibice rywali (wówczas już w III lidze) również bojkotowali te mecze. Do dziś przeniesiona drużyna, czyli MK Dons, nie zyskała akceptacji reszty kibiców w Anglii. W przedsezonowych wydawnictwach jest ona notorycznie pomijana jako twór sztuczny.
Fani „starego” Wimbledonu utworzyli amatorski AFC Wimbledon. Na pierwszy casting, zorganizowany w jednym z londyńskich parków, na którym szukano graczy, przyszło kilkaset osób. Klub do dziś zarządzany jest przez kibiców. Na jego mecze, rozgrywane na stadionie Kingsmeadow, od samego początku, od najniższej ligi, przychodziło co najmniej 3 tys. widzów. Celem jest powrót na Plough Lane, gdzie kiedyś Wimbledon z klubu amatorskiego stał się zdobywcą Pucharu Anglii. Czy historia się powtórzy? Wszystko idzie w dobrym kierunku. Na razie priorytetem jest mecz z tymi, którzy „ukradli” klub z Londynu.
Wimbledon i MK Dons dzieli dzisiaj jedynie jeden poziom ligowy…