W Alfabecie Futbolowego Globtrotera czas na odsiecz wiedeńską. Austria – Polska 12 czerwca 2008 roku.
Pomysł wyjazdu do Wiednia narodził się spontanicznie. Z doświadczenia wiem, że właśnie takie wyjazdy okazują się najbardziej udane. Ze wszystkich miejsc na świecie jako miejsce startu wyprawy wybraliśmy… Wojewódzki Szpital Specjalistyczny w Legnicy. Wyjaśnienie, dlaczego akurat tam, zajęłoby mi więcej czasu niż odsiecz wiedeńska pod wodzą Króla Jana III Sobieskiego w roku 1683, dlatego sobie odpuszczę.
Droga
Droga przez Czechy mijała bardzo sympatycznie i optymistycznie. Pewnie dlatego, że nie wiedzieliśmy jeszcze, w jakiej formie jest Mariusz Jop. Co gorsza, nie wiedział tego też Leo Beenhakker. Mijaliśmy między innymi Pardubice, ale na odwiedzenie areny słynnej Wielkiej Pardubickiej nie znaleźliśmy czasu.
Wreszcie granica czesko-austriacka i przywrócona na czas trwania Euro kontrola graniczna. Sporo polskich samochodów było zatrzymywanych, jednak nasza brygada wyglądała chyba mało groźnie, dlatego po poinformowaniu austriackiego pogranicznika, że mecz skończy się skromnym „zwei zu null” dla Polski, nie niepokojeni odjechaliśmy dalej.
Muszę przyznać, że od pobytu w Austrii przestałem czytać wszelkie artykuły zawierające lamenty odnośnie polskiej indolencji organizacyjnej w kwestii Euro 2012. Wszystkich, którzy słabo widzieli nasze szanse, pragnę poinformować, że droga od granicy do Wiednia (około 70 km) zajęła nam dwie godziny! Austriacy zwyczajnie nie zdążyli z infrastrukturą drogową, gdyż obok jednopasmówki, którą jechaliśmy, cały czas trwała budowa wiaduktów i rozjazdów. Przed samym Wiedniem utknęliśmy w korku i z niepokojem zaczęliśmy spoglądać na zegarki. Na szczęście na skołatane nerwy mieliśmy niezawodne lekarstwo w postaci „výborněgo” czeskiego piwa.
Wiedeń
Stolica Austrii przywitała nas radiowymi komunikatami w mocno łamanym języku polskim. Przybyliśmy do niej około osiemnastej, od razu udając się na Prater. Z miejsca dało się zauważyć, że dużo samochodów udekorowanych jest flagami, ale większość tureckimi, chorwackimi, polskimi, niewielka część ma flagi austriackie. Dało się wyczuć, że atmosfera jest taka sobie np. w porównaniu z fanzoną w Hamburgu podczas mistrzostw świata 2006. Może lekko przesadzam, ale gdyby nie polscy kibice, którzy stanowili większość, byłaby trochę stypa.
CZYTAJ TAKŻE: Alfabet Futbolowego Globtrotera. H jak Hamburg
O popularności futbolu w Austrii świadczy reklama z udziałem gwiazdy reprezentacji, Andreasa Ivanschitza. Nie znalazła się żadna poważniejsza firma, niż produkująca czekoladowy krem Nutella, która by uznała piłkarza za godnego reklamy swych produktów.
Ale jedną rzecz trzeba Austriakom oddać. Niezły patent wymyślili przy pasach dla pieszych. Zielone światło zapalało się dopiero, jak człowiek wszedł na te pasy. Zanim to odkryliśmy, zdarzało nam się czekać dobre kilka minut na przejściu.
Przedmecz pod stadionem
Kto był na imprezie rangi mistrzowskiej, wie, że między bajki należy włożyć historie wygłaszane przez futbolowych włodarzy o tym, że bilety trafiają do miłośników futbolu, europejskiej czy światowej rodziny piłkarskiej itp. banialuki. Jak np. wytłumaczyć, że tzw. konie oferowały bilety przeznaczone dla Litewskiej (?!) Federacji Piłkarskiej albo McDonalda?
Handel biletami szedł na całego, nawet nie tuż obok stadionu, ale kawałek dalej, obok stacji metra. Znajomi Belgowie, którzy z racji fatalnej gry swojej kadry mogli jedynie turystycznie pojeździć po Austrii i Szwajcarii, od razu rozpoznali francuską mafię biletową, działającą na terenie całego Euro. Nie wyglądali mi oni na miłośników futbolu, za to zorganizowani byli perfekcyjnie, a już na pewno lepiej niż polska defensywa podczas mistrzostw.
Działali w ten sposób, że taki biletowy koń, chodził z kartką „szukam biletu”, znajdował jakiegoś jelenia lub łosia, żeby pozostać w konwencji zwierzęcej, i za chwilę kupiony bilet oferował po wyższej cenie, ustalonej z innymi członkami gangu. Nie pozwalali, żeby cena spadła zbyt nisko. My mieliśmy trochę szczęścia, bo trafiliśmy chyba na konia początkującego dopiero, który nie był zbyt uparty w negocjacjach. Ostatecznie nabyliśmy trzy bilety pierwszej kategorii, po 200 euro każdy, a cena nominalna każdego to 110 euro. Nie najgorzej, i w dodatku miejsca z bardzo dobrą widocznością, chociaż znajomi nie przepadający za piłką łapali się za głowę: jak można tyle zapłacić za 90 minut kopania?
Mecz
Mecz każdy widział, dlatego nie będę przypominał parad Artura Boruca, który niczym król Jan III Sobieski ponad 300 lat temu, dokonywał heroicznych czynów w stolicy Austrii.
Siedzący obok, w swoich najlepszych różowych koszulach i krawatach, Austriacy, po początkowym szturmie swojej drużyny szybko stracili zainteresowanie meczem. Z nudów zaczęli mnie namawiać, abym pokazał, jak Adam Małysz (chyba jedyny znany przez nich Polak) ląduje telemarkiem. Dwa razy nie musieli powtarzać.
Po końcowym gwizdku otrzymałem mnóstwo SMS-ów z Polski, zachęcających do zamordowania sędziego Webba. Do momentu podyktowania karnego nawet nie zdawałem sobie sprawy, kto jest arbitrem.
Swoją drogą, to byłem więcej niż pewny, że Boruc obroni karnego, mając w pamięci jego wyczyny w lidze szkockiej. Może i lepiej, że nie obronił, gdyż zamiast wracać do ojczyzny, pojechalibyśmy pewnie do Klagenfurtu na mecz z Chorwacją. Za to w domu stałyby już spakowane walizki.
Po meczu
Trzeba przyznać, że po spotkaniu w końcu Wiedeń wyglądał jak miasto ogarnięte piłkarską gorączką. Znaleźliśmy fajny bar, gdzie piwo kosztowało 2 euro, a wszyscy byli pijani jak Pan Bóg przykazał, łącznie z barmankami.
Chyba właśnie będąc pod wpływem, Austriacy uwierzyli w sukces w czekającym ich meczu o wszystko z Niemcami. Wielu z nich nosiło koszulki upamiętniające zwycięstwo 3:2, odniesione w argentyńskiej Córdobie podczas mistrzostw świata roku 1978. Ten mecz ma legendarny wręcz w Austrii status.
Austriacy liczyli na to, że znów uda im się utrzeć wysoko zadarte niemieckie nosy. Jednak gdy wytrzeźwieli, wierzyć przestali. Już nazajutrz w supermarkecie trwała wyprzedaż gadżetów związanych z Euro 2008. Nie ma jednak tego złego, bo dzięki temu udało mi się za bezcen kupić dzieciom maskotki mistrzostw, Trixa i Flixa.
W ogóle chyba podczas Euro trwała w Austrii jakaś promocja, bo w hotelu Etap, w którym nocowaliśmy po meczu, nawet nie chcieli zapłaty. Co prawda nie dali rano śniadania, ale i tak bardzo gorąco ten hotel polecam.
Austriacka prasa
Za to na skołatane nerwy nie polecam lektury austriackich gazet. Co prawda kupiłem na pamiątkę chyba jakiegoś szmatławca i mimo że nie znam języka niemieckiego, nie znalazłem nic o karnym dla Austrii! Za to bramce Rogera ze spalonego zostało poświęconych parę stron analiz. Na gorąco wywołało to moje święte oburzenie: jak oni mogli! Jednak po kilku dniach, gdy emocje ostygły, można było stwierdzić, że podstawy do podyktowania karnego były, co nie zmienia faktu, że na takiej rangi imprezie, takich rzeczy nie powinno się robić. No chyba, że grają gospodarze.
CZYTAJ TAKŻE: Alfabet Futbolowego Globtrotera. L jak Lwów
Co by nie mówić o arbitrze spotkania, fakty są takie, że gol dla Polski padł ze spalonego, w dodatku został strzelony przez nie-Polaka, a nasi zagrali kompletną „padlinę”.
Po kilku tygodniach, gdy opadły emocje, pojawiły się pomysły o profilaktycznym nadaniu obywatelstwa polskiego sędziemu Webbowi, aby już nigdy nie sędziował meczu biało-czerwonych. Zdarzały się też gesty bardziej sympatyczne, jak propozycja nadmorskiej Łeby, aby sędzia Webb promował ją na świecie.
Brno
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Brnie. Największe miasto na Morawach okazało się całkiem przyjemne. A „Bar u Lucerny”, w którym zjedliśmy obiad, to prawdziwe mistrzostwo Europy! Wszystkim smakoszom polecam w tym lokalu wybrać potrawę o nazwie „kolano Szwejka”, coś w rodzaju naszej golonki. Przy okazji pozdrawiam czytających wegetarian.
Poza tym w Brnie mieliśmy okazję popatrzeć na turniej piłki nożnej w… wodzie. Naprawdę było na co.
Finisz
Gościnną ziemię czeską pożegnaliśmy obfitymi zakupami piwnymi we Frydku-Mistku. Za Łodzią zatrzymaliśmy się na chwilę i przy okazji chcieliśmy profilaktycznie wypunktować kilku łysych Angoli do złudzenia przypominających sędziego Webba. Jednak duch sportu i przyjaźni jeszcze raz wziął górę. Baron de Coubertin byłby dumny.
Na sam deser mogliśmy w środku nocy podziwiać rajdowe popisy nastolatków w Grudziądzu. Nic dziwnego, w końcu miasto to sportami motorowymi, a konkretnie żużlem, stoi. W Grudziądzu wszyscy znają się na żużlu, bo niby na czym innym mieliby się znać? Mnie ten sport zawsze wydawał się bez sensu: jeżdżą cały czas w lewo, ale kierownicę trzeba złamać w prawo. Chociaż, gdyby wprowadzić pewne udoskonalenia, może zmusiłbym się do oglądania „czarnego sportu”? Na przykład: pięciu żużlowców jechałoby w lewo, pięciu w prawo w tym samym czasie, a dwóch przecinałoby tor w poprzek. Hmmm, to mogłoby być ciekawe. Drodzy czytelnicy, pamiętajcie, od kogo usłyszeliście po raz pierwszy o pomyśle, który zrewolucjonizuje światowy żużel już wkrótce.