Miałem zagwozdkę, co dać pod literą O. Niby Olympique Lyon jest na O, ale nigdy tam nie byłem, poza tym „Olimpijczycy” to raczej grzeczni chłopcy, nie wiedziałbym o czym pisać. No może poza jednym, który jest w policyjnych jednostkach specjalnych (co w praktyce oznacza ciągłe utarczki z przybyszami z krajów Maghrebu), a na żonę wybrał Rosjankę, prawdziwą torpedę, chociaż nie z Moskwy. Ale trudno byłoby dowieść związków tej rakiety z futbolem…
No więc „O jak Olsztyn”. Najciemniej pod latarnią.
Byłem tam pierwszy i jedyny raz na meczu we wrześniu roku 1995. Stomil był wówczas w ekstraklasie, a na jego mecze waliły największe w kraju tłumy. Były to tłumy o raczej łagodnym usposobieniu, gdyż stolica Warmii to miasto od zawsze siatkarskie. No ale przecież po opony tam nie jechałem ani na zapiekankę, a na Lechię.
A konkretniej na Lechię/Olimpię. Lechia oryginalna wówczas mocno dołowała i na koniec wcześniejszego sezonu znalazła się w trzeciej lidze. Jednak w nagrodę awansowała do ekstraklasy; jak to się stało, tego nie wie nikt. Za to wielu najzagorzalszych fanów biało-zielonych widywałem wówczas na stadionie, mimo że później przysięgali na Matkę Boską, że milicyjnej Olimpii nie kibicowali. Prawda jest taka, że wszyscy traktowaliśmy ten twór jak Lechię.
Ta fuzyjna drużyna zanotowała ligowy start jak marzenie, wygrywając trzy pierwsze mecze z rzędu, a potem remisując w dramatycznym spotkaniu z Siarką w Tarnobrzegu 3:3. Być może starczy mi werwy, by opis tego pamiętnego wyjazdu umieścić pod literą T.
Byliśmy liderami, na trybunach ścisk, a na ławce dowodził Hubert Kostka. Jednak szybko okazało się, że na pieniądze piłkarze nie mają co liczyć, a jedyne, które otrzymali, to bilon po meczach z biletów. Takie to były wesołe czasy, a szkoda, bo całemu przedsięwzięciu patronował Janusz Romanowski, który wtedy wycofywał się powoli z Legii. Ostatecznie Romanowski zakotwiczył w Polonii Warszawa, z którą za parę lat zdobył mistrzostwo Polski. Kto wie, czy w alternatywnej rzeczywistości nie cieszylibyśmy się z tego sukcesu nad Motławą?
O tym sezonie można by napisać z trzy książki, przynajmniej z perspektywy trybun, bo działo się grubo i szeroko. Z tego, co wiem, taką pozycję szykuje ówczesny szef wszystkich szefów, Bolesław „Bolo” Krzyżostaniak.
Mniejsza o to. Wyjazd na Stomil wypadł w środę. Byłem wtedy w klasie maturalnej, więc musiałem być o ósmej rano na lekcji historii, dlatego spóźniłem się na pociąg. Goniłem wycieczkę jakimś łamańcem, po drodze gajowy wypisał mi bilet kredytowy, w dodatku czekała mnie przesiadka w Iławie, gdzie spotkałem jednego klubowego kolegę po szalu. On tam miał sprawę o rozbój, czy coś w tym stylu, więc ostatni odcinek trasy minął mi na wysłuchiwaniu jego refleksji o niedoskonałości polskiego wymiaru sprawiedliwości. Wreszcie Olsztyn. Pomimo obfitości zalesienia, żadni miejscowi watażkowie tam z majchrami nie czekali, gdyż „Oponiarze” za krótko byli w lidze, żeby wykształcić element chuligański. Za to obowiązkowo zaliczyliśmy do dziś największą olsztyńską atrakcję, czyli parzącą język, zapiekankę w „Bar Onie”.
Za bramką siadło nas jakieś pięć stówek, a na boisku nasi chłopcy grali jak z nut, o dziwo w biało-zielonych strojach, a nie jakichś biało-czerwono-czarnych, w których często wtedy kopali. W przerwie do jednego z czołowych macherów zadzwonił wielki jak cegła telefon. Pamiętam, że jeden mój znajomy z dzielni przestraszony aż złapał mnie za rękę co to takiego (wówczas telekomunikacja mobilna dopiero raczkowała). Temu koledze wyraźnie to urządzenie zaimponowało, gdyż wkrótce sam sobie sprawił podobne cudo, później zdaje się wstąpił w struktury mafijne, by wreszcie musieć uchodzić pod opiekuńcze skrzydła Królowej Elżbiety II.
Łatwe 2:0 na wyjeździe i triumfalny pochód na dworzec. Powrót w szampańskich nastrojach, a pełnoletnim umilała czas niejaka Iwonka, niemiłosiernie wykorzystana przez jakieś trzy tuziny kibiców, jeden po drugim. Wszystkie zasady BHP i higieny zostały wtedy wielokrotnie złamane.
Pożegnaliśmy się i do zobaczenia na Lechu. „Kolejorz” miał przyjechać za tydzień na mecz ligowy. Przyjechał, ale na poznański Golęcin, a my czekaliśmy we Wrzeszczu. To znaczy ja chyba nawet nie czekałem, bo wiedziałem, że meczu nie będzie. Walkower. Tych punktów zabrakło potem w walce o utrzymanie. Po ostatnim spotkaniu (4:1 z Rakowem Częstochowa) piłkarze w komplecie dołączyli do kibiców na trybunie krytej i wszyscy płakali jak bobry. A najbardziej Piotr Wojdyga i Adam Grad.
Piłkarze szybko otarli łzy i wyjechali z Gdańska, a nam przez lata przyszło oglądać drugo- i niżej ligową kopaninę.
W międzyczasie poznałem pewną mieszkankę Ostródy, która potem przeprowadziła się do Olsztyna. Często jeździmy do jej rodziców, nie na zapiekanki raczej, bardziej po to, by dziadkowie pobawili się z wnukami. Czasem również bywamy w olsztyńskim aquaparku, który stanął tuż obok stadionu Stomilu. Ten już wówczas był w opłakanym stanie, a co dopiero teraz.